NR ID : b00018 Tytuł : Mendel Gdański Autor : Maria Konopnicka Od wczoraj jaki niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi się i częciej niż zwykle nakłada krótkš fajkę patrzšc w okno. Tych ludzi nie widział on tu jeszcze. Gdzie idš? Po co przystajš z robotnikami, spieszšcymi do kopania fundamentów pod nowy dom niciarza Greulicha? Skšd się tu wzięły te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrzš tak po cianach? Skšd majš pienišdze, że idš w pięciu do szynku? Stary Mendel kręci głowš, smokczšc mały, silnie wygięty winiowy cybuszek. On zna tak dobrze tę uliczkę cichš. Jej fizjonomię, jej ruch, jej głosy, jej tętno. Wie, kiedy zza którego węgła wyjrzy w dzień pogodny słońce; ile dzieci przebiegnie rankiem, drepcšc do ochronki, do szkoły; ile zwiędłych dziewczšt w ciemnych chustkach, z małymi blaszeczkami w ręku przejdzie po trzy, po cztery do fabryki cygar na robotę; ile kobiet przystanie z koszami na starym wytartym chodniku, pokazujšc sobie zakupione jarzyny, skarżšc się na drogoć jaj, mięsa i masła; ile wyrobników przeczłapie rodkiem bruku, ciężkim chodem nóg obutych w trepy, niosšc pod pachš węzełki, a w ręku cebrzyki, kielnie, liny, siekiery, piły. Ba, on i to nawet wie może, ile wróbli gniedzi się w gzymsach starego browaru, który panuje nad uliczkš wysokim, poczerniałym kominem - w gałęziach chorowitej, rosnšcej przy nim topoli, która nie ma ani siły do życia, ani ochoty do mierci i stoi tak czarniawa, przez pół uschnięta, z pniem spustoszonym, z którego na wiosnę wynika nieco bladej zielonoci. On, może nawet, nie patrzšc w okno, samym uchem tylko rozpoznałby, czy Paweł, stróż, zamiata ulicę nowš swojš czy też starš miotłš. I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdański wiedzieć, kiedy już od lat dwudziestu i siedmiu w tej samej izbie, pod tym samym oknem swój warsztat introligatorski ma i tak już przeszło ćwierć wieku przy nim w fartuchu swoim skórzanym stoi, a podczas kiedy sucha, żylasta, a dzi już nieco drżšca ręka dociska drewnianš rubę prasy, oczy jego spod brwi gęstych, nawisłych, siwych patrzš w tę uliczkę, która jest wród wielkiego miasta, jakby odrębnym, zamkniętym w sobie wiatem. wiata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy się powiększa, a kiedy zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube, pełne kurzu foliały zatęchłych papierów, wie, jak pachnie pomada małego dependenta, któremu zszywa akta pana mecenasa; wie, kiedy przyjdzie Joasia od pani radczyni z żšdaniem, aby jej za "kło pięknie wsadził" laurkę z powinszowaniem, na której złocisty anioł odkrywa się i pokazuje kawalera z bukietem róż w ręku; wie, kiedy nie je obiadu student mieszkajšcy na strychu, wie, z której strony nadbiegnie zdyszana pensjonarka żšdajšc, aby jej "niebiesko i ze złotymi sznurkami" oprawił przepisane na listowym papierze poezje Czesława i Gawalewicza. On wszystko wie. Wszystko, co można widzieć na lewo i na prawo siwym, bystrym okiem, co można na prawo i na lewo usłyszeć uchem i co przemyleć można długimi godzinami, stukajšc jak dzięcioł młotkiem introligatorskim, równajšc i obcinajšc wielkie arkusze papieru, warzšc klej, mieszajšc farby. I jego też znajš tu wszyscy. Obcy człowiek rzadko zajrzy; każdy jakby swój, jakby domowy. Stary, łysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy mu latem "dzień Dobry" i pyta o Bismarcka; suchotniczy powronik zaczepia o jego klamkę swoje długie, konopne sznurki, które dyszšc kręci w wšskiej wpółwidnej sionce kamieniczki; chudy student z facjatki, z nogami jak cyrklowe nożyce, wsadza zmierzchem w jego drzwi głowę na długiej, cienkiej szyi i pożycza od niego łojówkę; którš "zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkę popisze"... Straganiarka poda mu czasem przez okno rzodkiew czarnš, w zamian za kolorowe skrawki papieru, z których sobie jej chłopaki sporzšdzajš latawce słynne na całš ulicę; synek gospodarza całymi godzinami przesiedzi u niego czekajšc na wolnš chwilę, w której Mendel da mu tektury do podklejenia wyciętych z arkusza żołnierzy, a tymczasem dziwuje się wielkim uszom nożyc, waży w ręku młotek, wtykajšc nos w garneczek z klajstrem, próbujšc go niemal. Wszystko to tworzy jakš atmosferę ciepłš poufałš atmosferę wzajemnej życzliwoci. Staremu Mendlowi dobrze w niej być musi. Mimo szećdziesięciu i siedmiu lat rzeki jest jeszcze w sobie. Spokój i powaga maluje się na jego zwiędłej w trudach twarzy. Włosy jego sš mocno siwe; a długa broda zupełnie siwa. Pier zaklęsła pod pikowanym kaftanem często zadychuje się wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jako nie chce rozprostować, ale tym nie ma się co trapić, póki nogi i oczy starczš, póki i w ręku siła jest. Kiedy mu dusznoć dech zapiera, a w zgiętym grzbiecie ból jaki krzyże łamie, stary Mendel nakłada w małš fajeczkę tytoń z poczerniałego, zwišzanego sznurkiem pęcherza i kurzšc jš, wypoczywa chwilę. Tytoń, którego używa, nie jest zbyt wyborny, ale daje taki piękny, siny dymek i tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, że widać w nim różne rzeczy oddalone i takie, które już dawno minęły. Widać w nim i Resię, żonę jego, z którš dobrze mu było na wiecie przez trzydzieci lat, i synów, którzy się za chlebem rozbiegli jak te licie wichrem gnane, i dzieci synów tych, i smutki różne, i pociechy; i troski; a już najdłużej to w nim widać jego najmłodszš dziewczynę Liję; tak wczenie wydanš i tak wczenie zgasłš, po której mu tylko jeden wnuk pozostał. Gdy stary Mendel rozpala swojš fajeczkę, jakie ciche mruczenie dobywa się z ust jego. W miarę jak pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które już nigdy nie wrócš, mruczenie to ronie, potężnieje, staje się jękiem niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego Żyda, ma też smutki swoje i tęsknoty, które zagłusza pracš. Tymczasem sšsiadka przynosi w jednej ręce garneczek z rosołem, w którym pływajš kawałki rozmiękłej bułki; a w drugiej przykryty talerz z mięsem i jarzynš: Mendel odbiera od niej ten skromny obiad; nie je go wszakże, tylko postawiwszy na małym żelaznym piecyku czeka. Czekanie to trwa niedługo. O samej drugiej drzwi izdebki otwierajš się głono, hałaliwie, a w nich ukazuje się mały gimnazista; w długim, na wyrost sporzšdzonym szynelu, w dużej, zsuniętej na tył głowy czapce, z tornistrem na plecach: Jest to chłopak dziesięcioletni może, który po matce, najmłodszej córce starego Mendla, wzišł piwne, o złocistych blaskach oczy, długie, ciemne rzęsy i drobne usta, a po dziadzi nos orli i wšskie wysokie czoło. Szczupły i mały chłopak mniejszym się jeszcze i szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie tylko w szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w cišgłej o niego obawie. Przezroczysta cera chłopca, jego częsty kaszel, jego wštłe piersi i pochylone barki budzš w dziadzie nieustannš troskę. Wybiera też dla niego najlepsze kawałki mięsa, dolewa mu i dokłada na talerz, a kiedy chłopak się naje; klepie go po ramieniu i zachęca do zabawy z dziećmi w podwórku. Malec rzadko kiedy namówić się pozwala. Jest zmęczony lekcjami, ciężkim szynelem, siedzeniem w szkole; drogš; dwiganiem tornistra, i ma też dużo zadań na jutro. Powłóczy nogami chodzšc, a nawet wtedy, kiedy się umiecha, piwne jego oczy patrzš z melancholiš jakš. W kilka chwil po obiedzie malec zasiada przy prostym, sosnowym stole, dobywajšc z tornistra ksišżki i zeszyty, a stary Mendel zabiera się do swego warsztatu. Choć chłopak cicho się sprawia i tylko szeptem półgłonym powtarzajšc lekcje kiedy niekiedy zaledwie stuknie stołkiem, na którym się buja, podparłszy na stole oba chude łokcie, znać przecie, że staremu introligatorowi przeszkadza co w robocie. Co i raz odwraca on głowę, by spojrzeć na chłopca, a choć po klajster rękš sięgnšć może, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go potrzeba, aby po drodze uszczypnšć wnuka w liczko blade, przejrzyste lub pogłaskać go po krótko przyciętych, miękkich i ciemnych jak krecie futerko włosach. Chłopiec przyzwyczajony jest widać do tych pieszczot, nie przerywa przy nich bowiem ani swego żarliwego szeptu, ani kołysania się na stołku. Stary introligator wszakże zupełnie i tym jest zadowolony, a przyciszajšc klapanie pantofli powraca na palcach do swego warsztatu. W pištek przed wieczorem scena się odmienia: malec uczy się przy oknie, kołyszšc się mozolnie na stołku nie majšcym tu swojego rozpędu, a na sosnowym, pokrytym serwetš stole sšsiadka zastawia rybę, makaron i tylko co przyniesionš od piekarza tłustš, pięknie zrumienionš kaczkę. Cynowy, o dziwnie powykręcanych ramionach wiecznik z gałkami owieca izbę uroczycie, wištecznie. Stary Mendel ma na sobie wytarty już nieco, ale jeszcze piękny żupan czarny, przepasany szerokim pasem, za który z lubociš zakłada spracowane ręce. Siwe jego włosy pokrywa jarmułka, a skrzyp nowych, z długimi cholewami butów napełnia izbę jakim radosnym szmerem. Gdy już stół zastawiony został, chłopak się myje, przyczesuje swoje krecie futerko na ozdobnej, podłużnej głowinie, zapina wieży kołnierzyk i czyste mankiety, a założywszy ręce w tył, stoi poważny i wyprostowany, podczas kiedy dziad sięga na policę po zwinięty tałes i po modlitewnik. W chwilę potem rozlega się wargowy, brzęczšcy piew modlitewny starego Żyda, głos jego przechodzi wszystkie spadki od niskich, piewem brzmišcych, do wysokich, na których piew jego przechodzi w jęk i żarliwy jaki lament, w akcenty namiętne, błagalne, łkajšce. Pod wpływem piewu tego mały gimnazista odczuwa dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje się bledszš jeszcze, wielkie oczy to rozszerzajš się nad miarę, to mrużš się i zachodzš łzami; patrzy na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczn...
eliasz6120