!Ernest Hemingway - 49 opowiadań.txt

(1583 KB) Pobierz
Państwowy Instytut
Wydawniczy
Warszawa
1988
HEMINGW
Przełożyli
Mira Michałowska
Jan Zakrzewski
Bronisław Zieliński
Tytuł oryginału
THE FIRST FORTY-NINE STORIES
Okładkę i strony tytułowe projektował
JAN NIKSIŃSKI
Przedmowa autora\
Pierwsze cztery opowiadania są ostatnimi, jakie napisałem. Dalsze następują
w takim porządku, w jakim zostały pierwotnie opublikowane.
Pierwszym moim opowiadaniem było W Michigan, napisane w Paryżu
w roku 1921. Ostatnim jest Stary człowiek przy moście,
przetelegrafowany
z Barcelony w kwietniu 1938.
Oprócz Piątej kolumny napisałem Morderców, Dzisiaj jest piątek. Dziesięcioro
Indian, część Słońce też wschodzi i jedną trzecią Mieć i nie
mieć
w Madrycie. Madryt był zawsze dobrym miejscem do pracy. Tak samo
Paryż, a w chłodnych miesiącach Key West na Florydzie i rancho pod
Cooke City w Montanie, Kansas City, Chicago, Toronto i Hawana na
Kubie.
Niektóre inne miejsca nie były takie dobre, ale może to my nie
byliśmy
tacy dobrzy, kiedyśmy w nich przebywali.
W tej książce są różne rodzaje opowiadań. Mam nadzieję, że znajdziecie
takie, które wam się spodobają. Odczytując je na nowo, widzę, że
poza
tymi, co osiągnęły pewien rozgłos — tak że nauczyciele szkolni
włączają
je do zbiorów opowiadań, które muszą kupować ich uczniowie, co sprawia,
że człowiek czyta je zawsze z lekkim zakłopotaniem i zastanawia
się,
czy naprawdę je napisał, czy może gdzieś usłyszał — najbardziej
lubiłem
Krótkie szczęśliwe życie Franciszka Macombera, W innej krainie.
Wzgórza
jak białe słonie. Taki już nigdy nie będziesz. Śniegi Kilimandżaro,
Jasne,
dobrze oświetlone miejsce oraz opowiadanie pod tytułem Światło życia,
które nigdy nie podobało się nikomu poza mną. I jeszcze kilka innych.
Bo gdyby się ich nie lubiło, nie dałoby się ich publikować.
© Copyright for the Polish edition by
r.iiT-lwowy Instytut Wydawniczy. Warszawa 1964
ISBN 83-06-01585-1
Tom ten jest pełnym polskim wydaniem Hemingwayowskiego zbioru
opowiadań th/-
First Forty-Nine Stories (49 opowiadań), z których część ukazała się
pt. Śniegi Kilimandżaro
i inne opowiadania (1958), a część pt. Rogi byka (1962).
Podążając tam, gdzie musimy podążać, robiąc to, co musimy robić,
i oglądając to, co musimy oglądać, stępiamy i wyszczerbiamy
narzędzie,
którym piszemy. Ale wolę je mieć powyginane i stępione i czuć, że
muszę
je znowu wyostrzyć, wykuć we właściwy kształt i przeciągnąć po osełce
—
i wiedzieć, że mam o czym pisać — niż żeby było piękne i błyszczące,
a ja
żebym nie miał nic do powiedzenia, albo żeby było gładkie i dobrze
naoliwione
w schowku, ale nie używane.
Teraz już trzeba wziąć się znów do ostrzenia. Chciałbym pożyć dostatecznie
długo, aby napisać jeszcze trzy powieści i dwadzieścia pięć
opowiadań.
Znam kilka wcale niezłych.
1938
Ernest Hemingway
Krótkie szczęśliwe życie
Franciszka Macombera
Była już pora obiadowa i wszyscy siedzieli pod podwójnym, zielonym
skrzydłem namiotu-jadalni, udając, że nic się nie stało.
— Napijecie się lemoniady czy soku z grejpfruta? — spytał Macomber.
— Ja proszę whisky — odparł Robert Wilson.
— Ja też. Muszę się napić czegoś mocnego— powiedziała żona Macombera.
— Myślę, że to będzie najlepsze— zgodził się Macomber. — Niech pan
mu każe przygotować trzy whisky.
Usługujący boy już się do tego zabrał; wydobył butelki z płóciennych
worków do chłodzenia, kropliście zapoconych na powiewie, który przenikał
między drzewa ocieniające namioty.
— Ile powinienem im dać? — spytał Macomber.
— Funt będzie aż nadto — powiedział Wilson. — Nie trzeba ich psuć.
— Przewodnik to rozdzieli?
— Oczywiście.
Przed pół godziną Franciszek Macomber przybył w triumfie do swego
namiotu, niesiony od skraju obozowiska na rękach i ramionach przez
kucharza, boyów, oprawiaczy i tragarzy. Nosiciele broni nie wzięli
udziału
w tej manifestacji. Kiedy krajowcy postawili go na ziemi przed
wejściem
do namiotu, uścisnął im wszystkim dłonie, przyjął powinszowania, a
potem
wszedł do środka, siadł na łóżku i pozostał tak, póki nie
przyszła jego
żona. Nie odezwała się do niego, a on zaraz wyszedł, aby obmyć sobie
twarz i ręce w stojącej na zewnątrz przenośnej umywalni, i zasiadł w
wygodnym
płóciennym fotelu, obok namiotu-jadalni, gdzie był przewiew
i cień. • •. .', i,
— No, ma paa swojego lwa —powiedział Robert Wilson. — I to doskonałego.
, •, .;• •• , .,;;
Pani Macomber rzuciła szybkie spojrzenie Wilsonowi. Była niezmiernie
przystojną, wypielęgnowaną kobietą; uroda i pozycja towarzyska przyniosły
jej przed pięciu laty pięć tysięcy dolarów jako zapłatę za
zgodę na
firmowanie — wraz z fotografią — reklam pewnego kosmetyku, którego
nigdy nie używała. Od jedenastu lat była żoną Franciszka Macombera.
— Dobry ten lew, prawda? — spytał Macomber. Teraz żona spojrzała
na niego. Spojrzała na obu tych mężczyzn tak, jakby ich nigdy dotąd
nie
widziała.
Uświadomiła sobie, że jednemu z nich, Wilsonowi, zawodowemu myśliwemu,
nigdy dotychczas nie przypatrzyła się naprawdę. Był
średniego
wzrostu, miał jasnoblond włosy, szczeciniasty wąs, bardzo rumianą
twarz
i niesłychanie zimne, niebieskie oczy, a w ich kącikach delikatne,
białe
zmarszczki, które zwierały się wesoło, gdy się uśmiechał. Uśmiechnął
się
do niej w tej chwili, a ona przeniosła wzrok z jego twarzy na ramiona
opadające
pod luźną bluzą, na której cztery duże naboje tkwiły w
tulejkach
tam, gdzie zwykle jest lewa górna kieszeń — potem na wielkie,
ogorzałe
ręce, stare spodnie i bardzo brudne buty i znowu na rumianą twarz.
Przyjrzała
się miejscu, gdzie zapiekła ogorzałość kończyła się białą
linią, znaczącą
krąg pozostawiony na czole przez kapelusz, który teraz wisiał
na
jednym z kołków u pala podtrzymującego namiot.
— No, za tego lwa! — powiedział Robert Wilson.
Znowu uśmiechnął się do niej, a ona bez uśmiechu spojrzała badawczo
na męża.
Franciszek Macomber był bardzo wysoki, świetnie zbudowany, jeżeli
nie brać pod uwagę nadmiernie długich kości; ciemne włosy nosił
krótko
przystrzyżone, usta miał raczej wąskie i uchodził za przystojnego.
Ubrany
był w taki sam strój do polowań afrykańskich jak Wilson, tyle że
nowy;
miał lat trzydzieści pięć, utrzymywał się w doskonałej formie,
osiągnął
dobre wyniki w sportach, pobił kilka rekordów rybackich i właśnie dopiero
co publicznie okazał się tchórzem.
— Za tego lwa — powiedział. — Nie wiem, jak panu dziękować za to,
co pan zrobił.
Małgorzata, jego żona, oderwała od niego wzrok i znów przyjrzała się
Wilsonowi.
— Nie mówmy o lwie — powiedziała. ;
Wilson spojrzał na nią bez uśmiechu i teraz ona uśmiechnęła się do
niego.
— Bardzo dziwny dzień — ciągnęła.'— Czy w południe nie powinien
pan mieć kapelusza na głowie, nawet pod namiotem? Przecież tak mnie
pan uczył. " 'i
— Mogę włożyć •—• powiedział Wilson.
— Wie pan, że pan jest bardzo czerwony na twarzy — powiedziała
i uśmiechnęła się-znowu.
— Od picia.
— Chyba nie — powiedziała. — Franciszek dużo pije, a nigdy nie jest
czerwony.
— Dziś jestem — spróbował zażartować Macomber.
— Nie — odparła"? Małgorzata. — To ja się dziś czerwienię. Ale pan
Wilson jest zawsze czerwony.
/
— Widocznie taka rasa — powiedział Wilson. — A może by pani przestała
mówić na temat mojej urody? /
— Dopiero zaczęłam. /
— Dajmy z tym spokój. /
— Rozmowa będzie dość trudna — powiedziała Małgorzata. /
— Nie bądź niemądra, Margot — rzekł jej mąż. /
— Nie widzę trudności — powiedział Wilson. — Przecież mamy pierwszorzędnego
lwa. : /
Małgorzata spojrzała na nich, a oni zauważyli, że-jest bliska płaczu.
Wilson od dłuższego czasu czuł, że się na to zanosi, /i' obawiał się
tego.
Macomberowi nie w głowie były podobne obawy.
— Ach, gdybyż to się nie stało! Gdyby to się nie stało! — wykrzyknęła
i odbiegła do swego namiotu. Niczym nie zdradziła się, że płacze, ale
obaj
widzieli, jak jej ramiona drgają pod różową przeciwsłoneczną koszulą.
— Kobietom brak równowagi — powiedział Wilson do Macombera. -—
To nie ma znaczenia. Napięte nerwy, i tak dalej.
— Nie — odpowiedział Macomber. — Myślę, że to>będziejuż na mnie
ciążyło do końca życia.
— Bzdura. Golnijmy sobie tego pogromcy olbrzymów — powiedział
Wilson. — Zapomnij pan o tym. Nie ma się czym przejmować. ;T-
— Można spróbować — odparł Macomber. — W każdym razie nie
zapomnę tego, co pan dla mnie zrobił.
— E tam — rzekł Wilson. — Głupstwo.
Siedzieli w cieniu, w którym rozbito obóz pod rozłożystymi akacjami;
w tyle było usiane głazami urwisko, przed sobą mieli połać traw,
zbiegającą
do kamienistego potoku, a dalej las. Popijali chłodny trunek,
unikając
nawzajem swojego wzroku, a tymczasem boyowie nakrywali stół
do obiadu. Wilson wyczuł, że już wiedzą wszystko, i kiedy spostrzegł,
że
boy Macombera, rozstawiając talerze, łypie ciekawie na swego pana,
9
warknął cos do niego w języku suaheli. Chłopiec odwrócił się
stropiony.
— Co pan mu powiedział? — spytał Macomber.
— Nic. Żeby się ruszał, bo każę mu wlepić z piętnaście mocniejszych.
— Czego? Batów?
— To nie jest dozwolone — powiedział Wilson. — Powinno się dawać
im kary pieniężne.
— Ciągle jeszcze ich bijecie?
— O, tak. Mogliby zrobić chryję, gdyby się chcieli poskarżyć. Ale nie
Yhcą. Wolą to od grzywny.
\— Dziwne — powiedział Macomber.
\- Właściwie nie — odparł Wilson. — A co pan by wolał? Dostać porządne
rózgi czy stracić zarobek? — Potem zrobiło mu się głupio, że
zadał
to pytanie, i nim Macomber zdążył odpowiedzieć, rzekł:
— Wie pan, każdy co dzień dostaje cięgi w taki czy inny sposób.
I to nie było bardziej udane. „Boże kochany, ależ ze mnie
dyplomata" —
pomyślał. \
— Tak, dostajemy cięgi — powiedział Macomber, wciąż nie patrząc
na niego. — Okropnie mi przykro z powodu tego lwa. Ale to .chyba nie
musi się rozejść? To znaczy, nikt o tym się nie dowie?
— Chce pan zapytać, czy opowiem o tym w klubie Mathaiga? — Wilson
s...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin