Jacek Janczarski - Kocham pana, panie Sulku.doc

(755 KB) Pobierz
JACEK JANCZARSKI

120

 

JACEK JANCZARSKI

 

 

 

Kocham pana, panie Sułku

 

 

Żonie mojej Basi

i dzieciom moim

poświęcam i dziękuję

 

 

Motto

 

Niech ryczy z bólu ranny łoś

Zwierz nie przemierza knieje

Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś

To są zwyczajne dzieje ...

Hamlet - Szekspir (Anglia)

 

Przedmowa

 

Czytelnik, biorąc do ręki świeży jeszcze egzemplarz książki, którą mu podarowano na kolejne - powiedzmy - urodziny, nie zaczyna lektury od przedmowy, wstępu, posłowia i tym podobnych. Odrzuca on opakowanie, to całe opakowanie, które przypomina nam kawałek papieru, w który owinięto wędzoną flądrę w którejś z nadmorskich miejscowości zeszłego lata. Któż bowiem, jedząc świeżą flądrę, dba o papier, w jaki została owinięta?... Jakież to ma znaczenie?... Zdając sobie z tego doskonale sprawę, piszę tę oto przedmowę w świadomości, że nie zostanie ona przecież przeczytana. Tym śmielej sobie zatem pocznę, pisząc to i owo.

Postaram się poza tym, aby w tej przedmowie nic takiego ważnego nie napisać, nic takiego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie podczas czytania całej reszty tej książki. Po co wobec tego w ogóle pisać, wiedząc, że nie będzie to przeczytane? - spyta niejeden czytelnik z dowolnej miejscowości naszego kraju. Oto odpowiedź: zadaniem pisarza jest pisanie, podobnie jak zadaniem murarza jest murowanie, tkacza - tkanie, malarza - malowanie, muzyka - muzykowanie, plastyka - plastykowanie, projektanta - projektowanie, drwala - drwalenie, rybaka - rybaczenie, lekarza - leczenie, a pana Edka z Rucianego-Nidy - reperowanie zepsutych samochodów. I nawet jeżeli ktoś powie, że cała ta teoria nie bardzo ma sens - przyznam mu rację, przyklasnę i znienacka pocałuję w czoło. Człowiek ten bowiem, nie rozumiejąc nic, zrozumiał właśnie to, o co mi w ogóle chodzi.

Biorę tutaj w obronę: nonsens, nierzeczywistość, bzdurność, niedosłowność, niedorzeczność, szczyptę szaleństwa, półuśmiech, niedokończoność, bałaganiarstwo myślowe, niezdyscyplinowanie humorystyczne, przewijanie się na drugą stronę poczucia humoru, balansowanie na krawędzi tego, co śmieszy, i tego, co raczej śmieszyć nie powinno (i też śmieszy)... Bronię niezłomnego prawa humorysty do braku pointy, prawa błazna do mówienia serio, prawa moralisty do niemoralności.

Bronię wreszcie prawa czytelnika do nieczytania. Czytanie (wyłączając szkolne lektury obowiązkowe) nie jest przecież na razie przymusowe i wolno nam w każdej chwili przerwać je, wyrzucając do kosza czytaną rzecz. Wolałbym jednak, mówiąc szczerze, aby taki los nie spotkał tej książki. Już choćby ze względu na liczne ilustracje, które można sobie po prostu powycinać, przyozdabiając nimi białe ściany naszego pokoju, nie warto lekkomyślnie pozbywać się Kocham pana, panie Sułku.

Namawiam także do czytania pewnych fragmentów na tak zwane głosy. Wystarczą przecież do tego dwie osoby, mężczyzna i kobieta, oraz ewentualnie narrator, którą to rolę powierzmy bez obaw naszemu dziecku (jeżeli je mamy) lub dziecku sąsiadów, wyróżniającemu się trudną umiejętnością czytania słowa pisanego.

Ileż to radości może być... ile fajnych nieporozumień w domu! Jak to będzie śmiesznie, kiedy nasza żona wcieli się w postać Elizy, a my, jej mąż, przedzierzgniemy się w pokrętną, pełną dwuznaczności postać pana Sułka... Jeżeli dacie się namówić na ten (niewątpliwy) eksperyment, radzę nabycie od razu trzech egzemplarzy książki, żeby potem nie było wyrywania sobie, szarpaniny i tak dalej... W roli gajowego Maruchy obsadźmy przyjaciela domu (temu egzemplarz niepotrzebny) i niech nam się on tylko zjawia i znika. Na tym koniec. Zobaczy pan, nieznany Czytelniku, jak to przyjemnie pobyć sobie przez kilka wieczorów panem Sułkiem... Zobaczy Pani, nieznajoma Czytelniczko, jakie uroki kryje postać Elizy. Zobaczysz ty, przyjacielu naszego domu, ile to roboty z takim znikaniem i pojawianiem się. Jak to strasznie męczy i wyczerpuje fizycznie i psychicznie... A potem jak przyjemnie wrócić do swoich normalnych ról, jakie powierzyło nam życie. Czasem są to role zupełnie inne, czasem tylko trochę inne, a czasem zbliżone. Życzę Państwu miłej zabawy!

Do bra noc

Jacek Janczarski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wstęp

 

Kocham pana, panie Sułku to literacka wersja minisłuchowisk emitowanych w Ilustrowanym Magazynie Autorów w programie III Polskiego Radia. Z panem Sułkiem i z panią Elizą spotykał się, kto chciał, w każdy piątek wieczorem albo też w każdą niedzielę rano, jeżeli ktoś miał wieczór akurat zajęty lub po prostu chciało mu się po ludzku - spać. Byli jednak i tacy słuchacze, którzy kładli się późno spać w piątek i wstawali wcześnie w niedzielę, aby po raz drugi spotkać się z panem Sułkiem, bohaterem niniejszej książki. Spotkania te nie dawały słuchaczowi nic, jak wiele zresztą innych spotkań, poza pewnym przyzwyczajeniem się do postaci, nauką regularnego słuchania radia według jakiegoś tam schematu, nauką regularności w ogóle. Poza tym mógł słuchacz nastawić sobie dobrze zegarek, który akurat mu się śpieszył czy późnił, co gorsza.

Spotkania z panem Sułkiem nie dają bowiem wzorca do natychmiastowego naśladowania w żadnym wypadku. Są jak gdyby zaprzeczeniem przekonania o wychowawczej roli środków masowego przekazu. Jeżeli jednak kogoś rozśmieszyło to lub owo, zasługa w tym wykonawców radiowych, którzy martwej literze nadali żywy kształt, umiejętnie operując głosem. Jak każdy aktor utożsamiali się oni z kreowanymi przez siebie postaciami bardzo solidnie, tak że nierzadko dochodziło nawet do zabawnych nieporozumień na ulicy, w kawiarni czy w lepszych lokalach (do których codziennie chadzają aktorzy), kiedy to zapamiętały pierwszy lepszy słuchacz, widząc Krzysztofa Kowalewskiego, wołał: O, pan Sułek! lub, spostrzegłszy nagle Martę Lipińską, wrzeszczał: O, pani Eliza! I tylko nikt nigdy nie zawołał: O, gajowy Marucha! - bowiem gajowy Marucha nie chadzał tam, gdzie inni, a siedział w swojej gajówce i jadł chleb, przeważnie z masłem. Tyle o antenowych wydarzeniach wokół całej sprawy. Jeżeli natomiast spytałby ktoś, skąd ten cały pan Sułek i ta cała pani Eliza w ogóle się wzięli? - musiałbym opowiedzieć następującą historię:

Eliza Wymęga-Zarawiejska, niemłoda już kobieta, zakochała się pierwszą, niewinną miłością w młodym człowieku nazwiskiem Sułek. Rodzina Wymęgów nie ukrywała niechęci z powodu tego, jej zdaniem, niefortunnego wyboru przedstawicielki swojego rodu. Robiono pani Elizie wiele nieprzyjemności, szykanowano ją, dokuczano na każdym kroku. I w tym wypadku miłość jednak nie znała granic, skutkiem czego pani Eliza postanowiła opuścić dom rodzinny i jakoś urządzić się z panem Sułkiem, notabene uczniem szkoły podstawowej od dłuższego już czasu. Kiedy po lekcjach siadywali na rozmaitych wzgórkach, wspólnie czytając używane gazety, kiedy patrzyli na przyrodę i na wszystko to, co ich przecież otaczało, kiedy pani Eliza kładła rękę na dłoni pana Sułka, a on odsuwał tę dłoń z niechęcią sztubaka i warczał: Cicho! - wtedy właśnie pani Eliza czuła, że dzieje się z nią coś nieokreślonego, coś pięknego. Czuła, że kocha tego człowieka, który tu, na tym wzgórku, siedzi obok niej i czyta gazetę. Czuła, że ten wzgórek to całe wzgórze ich miłości, i czuła, czuła, że pal licho Wymęgów-Zarawiejskich z ich arystokratycznymi przesądami, że pal licho, pal licho wszystko, że pal licho cały świat... poza tym wzgórkiem, poza tym panem Sułkiem najsłodszym, który przecież był łagodnym zmierzchem ostatnich wakacji jej życia!...

Aż tu nagle, pewnego dnia, kiedy to jak zwykle przeglądali pospołu prasę, rzuciło im się w oczy następujące ogłoszenie:

 

Stary, zdezelowany, zmurszały, walący się chlew do rozbiórki sprzedam za jakie sto zloty.

Marucha (gajowy)

Klasnęła w dłonie pani Eliza.

- No, panie Sułku najsłodszy, widzi pan?...

- Co?

- Trafia nam się niezła okazja. Będziemy mieli swój własny dom! Kocham pana. - Cicho...

Pan Sułek przeleciał wzrokiem ogłoszenie, powąchał papier, oderwał część gazety z ogłoszeniem i zaczął ją szybko zjadać. Postąpił tak, ponieważ nie chciał, aby ogłoszenie dostało się. w niepowołane ręce, a trafiającą się okazję postanowił chwycić natychmiast, jak chwyta się zawsze byka za rogi.

W krótkim czasie pani Eliza i pan Sułek zamieszkali w chlewie gajowego Maruchy, który stał się ich prawdziwym domem. I tak się to wszystko zaczęło...

 

 

CZĘŚĆ I

Spotkania z przyrodą

 

ROZDZIAŁ I

 

Lelki kozodoje

 

Pierwsze promienie wiosennego, nieśmiałego słońca natychmiast skłoniły pana Sułka i panią Elizę do odbycia pierwszej, nieśmiałej, wiosennej przechadzki. Przyroda budziła się nieśmiało do życia. Było ciepło. Bardzo ciepło. Pani Eliza przyodziana w futro ze sztucznych szopów i w sztuczną lisiurę stąpała wolno, mając na uwadze swój podeszły przecież wiek i swoje świeżo zakupione walonki. Pan Sułek w wellingtonach i sportowej wiatrówce truchtał swobodnie, nie zważając na rozpryskujące się dookoła rzadkie, lepkie, brudnożółte, pierwsze, nieśmiałe, wiosenne błoto. Drzewa w Lasku Wolskim szumiały przyjemnie, ładnie śpiewały wiosenne, nieśmiałe ptaki, pachniało wokół rozmaitymi zapachami...

Długo milczeli, posapując ze zmęczenia i zadowolenia nasi bohaterowie.

- Jest mi bardzo ciepło - powiedziała pani Eliza po namyśle.

- Spociła się pani - odpowiedział pan Sułek wyjaśniająco.

- Za ciepło się ubrałam.

- Aha. Za ciepło - potwierdził chłopak.

- Kocham pana, panie Sułku... - szepnęła pani Eliza, wzdychając po swojemu.

- Cicho. Wiem - brzmiała bezwzględna odpowiedź.

- Aj, opryskał pan mnie błotem! - zauważyła opryskana kobieta.

- No! Ale tutaj błocko. Słowo honoru. Opryskałem pani całą twarz. Ma pani wąsy z błota, pani Elizo. Jak jakiś cesarz.

- Naprawdę?

- Słowo honoru. Jak jakiś Franciszek Józef. A to dobre... baba z wąsami!...

Tu zaśmiał się pan Sułek ordynarnie, po sztubacku.

- Kocham pana - szepnęła pani Eliza, ocierając twarz mantylką.

- Cicho.

Nagle tuż obok nich zaświergoliło coś znienacka i wyraźnie.

- Słyszy pani?... To lelek kozodój.

- Jaki kozodój?

- Lelek.

- Jak to lelek?

- Cholery można dostać! Lelek kozodój, taki ptak.

- Kocham... kocham ptaki.

- On tu musi być.

- Kto?

- Cicho. Lelek kozodój.

Nadsłuchując zbliżali się do miejsca, z którego słychać było świergolenie coraz to wyraźniej. Wyszukawszy pierwszy lepszy patyk, pan Sułek jął nim grzebać w piachu bardzo solidnie.

- Chyba tam się schował, świntuch. Znajdę cię i uduszę!

- Panie Sułku...

- Co?

- Panie Sułku, dlaczego grzebie pan patykiem w piasku?

- Szukam lelka kozodoja.

- Panie Sułku, dlaczego pan go szuka akurat w piasku?

- Niech mi pani nie przeszkadza.

- Panie Sułku...

- No!

- Kocham pana. Kocham pana, panie Sułku, tu i teraz.

- Cicho! Chwileczkę. Zaraz.

Pan Sułek grzebał teraz w ziemi, jak to mówią, pełną parą.

- Panie Sułku, dlaczego pan kopie taką norę?

- O rany, musi pani tyle gadać? Już go miałem, śmierdziela.

- Lelka?

- A kogo?

- Wiem! Lelka kozodoja, prawda?

- Cicho! Niech pani wsadzi teraz rękę do tej dziury.

- Do tej?

- Tak.

- Dlaczego, panie Sułku, mam tam niby wsadzać rękę, po co to wszystko?

- Żeby wymacać lelka.

- No dobrze, i co potem?

- Kiedy potem?

- No, jak go już wymacam - dociekała dociekliwie.

- A wymacała pani?

- Na razie nie.

- Musi pani sięgnąć głębiej. Znacznie głębiej. Chytre te całe lelki.

- Włożyłam już całą rękę. Po pachę.

- I nic?

- Nic.

- Dałbym słowo honoru, że on tam jest.

Wolną ręką pogładziła pani Eliza pana Sułka po rozwichrzonej czuprynie.

- Kocham pana... kocham...

- Cicho. I niech mnie pani nie głaszcze po głowie. Nie lubię, jak mnie ktoś gładzi po głowie, i to brudnymi rękami.

- Mam brudną prawą ręką. Gładziłam pana czystą - lewą... Jest pan niesprawiedliwy.

- Cicho! Słyszy pani?

- Nie.

- To on. Zarył się głęboko. Świnia. Dostanę cię, ty glisto!

- Myśli pan, że jest w tej właśnie dziurze?

- Ja wiem, że on tam jest. Wsadźmy tam kij.

Pan Sułek odszedł parę kroków w poszukiwaniu odpowiedniego kija. Z prawą ręką w świeżej, nieśmiałej, wiosennej dziurze pani Eliza patrzyła tęsknie za swoim chłopcem.

- Panie Sułku...

- Co?

- Po co panu lelek? Czy ja panu nie wystarczam?

- To co innego. Lelek jest lelek... a pani...

- Co ja?... No, co ja, panie Sułku najdroższy?...

- A pani... pani jest... kobietą.

- No właśnie, panie Sułku, i dlatego właśnie...

- Cicho! Muszę go mieć - upierał się pan Sułek.

- Ale po co on panu?

- Muszę go złapać, udusić i opisać w zeszycie.

- I po co to wszystko?

- Ona się pyta, po co! Zadane było!

- Zadane?

- Tak. Z przyrody.

- Zadano panu to wszystko? Boże, jak pan się męczy.

- Nie męczy mnie to. Lubię przyrodę. Przepadam za nią wprost.

- A za mną, czy za mną też pan przepada wprost?

- Za przyrodą przepadam. To chyba wystarczy. Jakbym miał za wszystkim tak przepadać, tobym chyba zwariował. I tak ledwo się trzymam.

- Źle się pan czuje?

Twarz pana Sułka zieleniała pierwszą, wiosenną, nieśmiałą zielenią.

- Niedobrze mi. Zemdliło mnie od świeżego powietrza.

- Bardzo możliwe, panie Sułku, bardzo możliwe. Powietrze w nadmiarze źle robi.

- No, kopmy dalej.

Na twarz pana Sułka wróciły po chwili normalne kolory.

- Kopmy porządnie.

- Tu, w tej dziurze?

- Tak. Kopmy solidnie. Niech pani też kopie. Co pani sobie wyobraża?!

- Nic, panie Sułku kochany. Z przyjemnością też się uwalam w tym błocie. Wszystko dla pana. Z tej miłości do pana, panie Sułku, najsłodszy mój.

- Cicho!

Chwilę kopali w milczeniu, odrzucając precz pryzmy leśnej, nieśmiałej ziemi. Pan Sułek badał głębokość jamy znalezionym wiosennym kijem.

- Już spora jama. Wezmę i wsadzę tam głowę.

Jak powiedział, tak zrobił. Spod ziemi już zakomunikował:

- O, ile tu piachu!...

- Jest lelek? - spytała pani Eliza, patrząc na wystające z ziemi smukłe nogi narzeczonego. - Jest lelek? - powtórzyła.

- Kozodój?

- Aha.

- Aha. Lelek kozodój. Kopmy dalej.

- Idę do pana, panie Sułku jedyny.

- Gdzie?!

- Wchodzę za panem do naszej dziury.

- Hmm. Dobra. Będę czekał.

- Już idę, panie Sułku mój jedyny.

Wsadziwszy głowę w dziurę, pani Eliza zapomniała zamknąć usta, które natychmiast wypełniły się po brzegi leśnym, nieśmiałym piaskiem:

- Aha, ile tu piachu... miał pan rację... - szepnęła, tracąc powoli świadomość i przytomność.

Jeszcze jakiś czas rozmawiali jednak ze sobą coraz cichszymi, wiosennymi głosami. Na skraju lasu o poranku dałby się widzieć kiedyś niewielki wzgórek. Byłaby to niewątpliwie wspólna mogiła pana Sułka i pani Elizy.

Cóż z tego, kiedy gajowy Marucha, polujący akurat tego wiosennego dnia na tak zwane lelki kozodoje, ujrzał wystające z ziemi dwie pary nóg, z których jedna obuta była w wellingtony, a druga w ciepłe walonki...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ II

 

Tęgoskór

 

W szkole, do której od wielu, wielu lat uczęszczał pan Sułek - święto. Sporym staraniem zorganizowano atrakcyjną wycieczkę do Lasku Wolskiego. Pech chciał, że jedna z najbliższych koleżanek pana Sułka poważnie zachorowała na jakąś ciężką chorobę i tylko dlatego udało się dołączyć do wycieczki osobę pani Elizy. Nie było to oczywiście łatwe. Dyrektor szkoły gorąco protestował, podkreślając, że wycieczka ma charakter wybitnie młodzieżowy, pani Eliza natomiast do młodzieży raczej się nie zalicza. W końcu, na prośby i groźby pana Sułka, dyrektor, acz niechętnie, ustąpił.

Po przybyciu na miejsce młodzież rozsypała się w nieładzie po wzgórkach i dolinach Lasku Wolskiego, szukając uporczywie tęgoskóra pospolitego. Znalezienie bowiem tego właśnie grzyba równało się automatycznie bardzo dobrej ocenie z przyrody.

Pan Sułek natychmiast poszedł w lewo. Za nim, trop w trop, pani Eliza. Pan Sułek natychmiast skręcił w prawo. Pani Eliza za nim. Kluczył pan Sułek, zacierał ślady, jak umiał, lecz pani Eliza, wiedziona instynktem wytrawnego, wszechstronnego psa myśliwskiego zawsze potrafiła wytropić swego narzeczonego, nawet w najgęstszych zaroślach. Właśnie, jak to się mówi, zdybała go przykucniętego w dziwnej pozie.

- Jest tu jakiś grzyb, panie Sułku.

- Eee, to pieprznik. Tak zwana lejkówka pomarańczowka. Nie, to nie jest tęgoskór. Bynajmniej nie.

- A jak wygląda taki tęgoskór?

- Jest kulisty. Podobny do kartofla.

- Znajdziemy go, prawda, panie Sułku?

- Oczywiście. Jasne, że tak. Muszę mieć piątkę z przyrody.

- Znajdę dla pana tego grzyba. Kocham pana.

- Cicho! Chłopaki jeszcze usłyszą. Słowo honoru, najem się wstydu przez panią.

- Panie Sułku...

- Co?

Na wyciągniętej dłoni pani Elizy leżał dziwny przedmiot.

- A to, to nie jest przypadkiem tęgoskór?

- Niech pani pokaże...

Pan Sułek powąchał dziwny przedmiot, wziął go na tak zwany ząb, trącił końcem języka i splunął obficie.

- Nie, to nie jest w ogóle grzyb.

- A co to jest, panie Sułku jedyny?

- Cholera... nie wiem. Nie grzyb i tyle.

- To jest ze skóry.

- Myślę, że jest to cholewka od starego buta. Ktoś tutaj wyrzucił but. Zrobił to zresztą bardzo dawno. Ta cholewka jest już stara.

- Panie Sułku...

- Co?

- Mam jakiegoś grzyba.

Na wyciągniętej dłoni pani Elizy leżał tym razem rzeczywiście jakiś grzyb.

- Aha! Niech pani pokaże.

Pan Sułek postąpił jak poprzednio. I jak poprzednio splunął. Następnie zawyrokował:

- Aha. Pieprznik jadalny. Kurka.

- Zjemy go?

- Nie.

- Dlaczego, panie Sułku? Dlaczego nie? Jestem głodna.

- Nie jada się grzybów na surowo. Można się otruć.

- Dla pana mogę się też otruć. Kocham pana.

- Cicho! Niech pani tego nie robi. Obiecała mi pani przecież motorower, prawda?

- Och, tak! Prawda, panie Sułku. Będzie go pan miał. - Kiedy? - Nasz bohater kuł żelazo póki gorące.

- Już niedługo. Uskładałam już trochę pieniędzy.

- Ile? - zapytał chytrze pan Sułek, poważniejąc znienacka.

- Sporo już tego jest.

- A konkretnie, ile? - Nie ustępował tak łatwo.

- Dokładnie nie wiem, ale sądzę, że ładnych parę groszy już mam.

- Trzyma to pani w domu?

- Nie. Bałabym się trzymać wszystko w domu.

- Wsadziła pani wszystko na książeczkę... - domyślił się pan Sułek.

- Też nie. Mam wszystko przy sobie. O, tu!... Opuszczając...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin