Burgess Antohny - Rozpustne nasienie.rtf

(1198 KB) Pobierz
CZÊŒÆ PIERWSZA

Anthony Burgess

Rozpustne nasienie

Przełożył z angielskiego i przypisami opatrzył: Robert Stiller

Wydanie oryginalne: 1962

Wydanie polskie: 2003


CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Było to w dniu poprzedzającym noc, kiedy uderzyły wreszcie noże urzędowego niezadowolenia.

Beatrice Joanna Foxe siąkała nosem, jak przystało na żałobną matkę, gdy mały trupek w żółtym plastikowym pojemniku przechodził w ręce dwóch pracowników Ministerstwa Rolnictwa (Departament Odzyskiwania Fosforu). Były to wesołe stworzenia, o twarzach jak węgiel i uzębieniu jak śnieg, a jedno z nich śpiewało popularną od niedawna piosenkę. Ciągle wygruchiwana w telewizji przez powłóczyście obojnakich młodzieńców, niezbyt pasowała do tego męskiego głosu z głębokiej, basowej gardzieli z Wysp Karaibskich. W dodatku makabryczna.

 

Mój przeuroczy Fred,

Wszyscy się doń trzęsą,

Od brzucha po grzbiet

On jest moje mięso.

 

Mały trupek nazywał się Roger, a nie Fred. Beatrice Joannie wyrwało się szlochanie, lecz tamten sobie dalej wyśpiewywał, nie przejmując się swym zajęciem, wobec którego ciągła praktyka wytworzyła w nim pełnię beztroski.

- I po wszystkim - rzekł serdecznie dr Acheson, gruby wałach anglosaski. - Znów kęs pięciotlenku fosforu dla Matki Ziemi. Chyba nawet nie pół kilo. Ale i to się przyda. - Tu śpiewak zamienił się w świstaka. Poświstując kiwnął głową i wręczył kwit. - Proszę wstąpić do mego biura, pani Foxe - uśmiechnął się dr Acheson. - Wydam pani kopię świadectwa śmierci. Zaniesie ją pani do Ministerstwa Bezpłodności i wypłacą pani kondolencje. Gotówką.

- Ja chcę tylko mojego synka - zasiąkała.

- To przejdzie - odpowiedział jej radośnie dr Acheson. - Każdemu przechodzi. - Przyglądał się dobrodusznie, jak dwaj czarni wynoszą pojemnik na korytarz do windy. Ich ciężarówka czekała o dwadzieścia trzy piętra niżej. - Proszę o tym pomyśleć z narodowego, z globalnego punktu widzenia. Jedna gęba mniej do wyżywienia. Pół kilograma pięciotlenku fosforu dla głodnej ziemi. W pewnym sensie syn do pani wróci, pani Foxe. - Ruszył przodem do swego malutkiego gabinetu. - Panno Herschhorn - powiedział do sekretarki - proszę świadectwo śmierci. - Panna Herschhorn w typie germańsko-chińskim prędko wykwakała dane do swego printofonu; ze slotu wysunął się wydruk; dr Acheson płynnym, kobiecym ruchem przybił swój podpis. - Proszę, pani Foxe - powiedział. - I naprawdę niech pani to weźmie na rozum.

- Na rozum - odparła cierpko - to ja widzę, że gdyby pan doktor się postarał, można było go zachować przy życiu. Ale pan uznał, że nie warto. Jedna więcej gęba do wyżywienia, bardziej przydatna Państwu jako fosfor. Och, wy wszyscy jesteście tacy bez serca. - Znowu się rozpłakała. Panna Herschhorn, brzydka chuda dziewczyna o psim spojrzeniu i czarnych, bardzo prostych włosach zrobiła minę do swego zwierzchnika. Wszyscy byli najwidoczniej przyzwyczajeni do takich spraw.

- Był już w ciężkim stanie - łagodnie rzekł dr Acheson. - Naprawdę staraliśmy się, jak Doga kocham. Ale takie zapalenie opon to sprawa galopująca, rozumie pani, galopująca. Poza tym - dodał z naganą - za późno go pani do nas przyniosła.

- Sama o tym wiem. To moja wina. - Chusteczka jej całkiem przemokła. - Jednak można go było uratować. Mój mąż tak samo uważa. Ale wy się już chyba nie troszczycie o ludzkie życie. Wy tu wszyscy. Och, moje biedactwo.

- Owszem, troszczymy się o ludzkie życie! - odparł surowo dr Acheson. - Troszczymy się o zachowanie stabilizacji. Troszczymy się o to, żeby Ziemia nie padła ofiarą przeludnienia. Troszczymy się, żeby każdy miał co jeść. Proszę - głos mu złagodniał - iść teraz do domu i odpocząć. Idąc do wyjścia pokaże pani to świadectwo w Aptece i poprosi o coś na uspokojenie. No, już dobrze - poklepał ją po ramieniu. - Proszę być rozsądna. I nowoczesna. Taka inteligentna kobieta. Macierzyństwo proszę zostawić tym z dołów, oni do tego są. Oczywiście - uśmiechnął się - tego wymagają również od pani przepisy. Miała pani swój ustalony przydział. Z macierzyństwem dla pani koniec. Niech pani się postara zlikwidować w sobie uczucia macierzyńskie. - Znów ją poklepał i w ostatnim klepnięciu wyraził, że to koniec i basta. - A teraz przepraszam...

- Nigdy - rzekła Beatrice Joanna. - Nigdy wam tego nie przebaczę. Nikomu z was.

- Żegnam, pani Foxe! - panna Herschhorn włączyła malutki dyktafon, który zaczął syntetycznym głosem, brzmiącym jak u psychopaty, recytować terminarz wizyt dra Achesona na popołudnie. Jego tłusty zad odwrócony był arogancko do Beatrice Joanny. Już po wszystkim: jej synek w drodze do przerobienia na pięciotlenek fosforu, a z niej tylko pieprzona, ślimacząca się zawalidroga. Wyszła z podniesioną głową na korytarz, pomaszerowała do windy. Ładna dziewczyna w wieku dwudziestu dziewięciu lat, ładna po dawnemu, w tym guście, którego w jej środowisku już nie akceptowano. Prosta czarna suknia bez wdzięku i wcięcia nie mogła ukryć jej ruchliwej wydatności w biodrach, obciskający stanik zaś nie potrafił do końca spłaszczyć jej znakomitego biustu. Włosy o barwie cydru nosiła, według mody, przycięte w grzywkę i proste; twarz upudrowaną zwyczajnie na biało; żadnych perfum, bo perfumy są wyłącznie dla mężczyzn; a jednak (i nawet przybladła od tego smutku) roztaczała wokół siebie jak gdyby żar i blask zdrowia, a co gorsza, jakby groźbę płodności. Było w Beatrice Joannie coś atawistycznego: wzdrygnęła się instynktownie na widok dwóch radiografistek w białych płaszczach, które wyszły z gabinetu na drugim końcu korytarza i poszły ociężale ku windzie, miłośnie do siebie uśmiechnięte, wpatrzone sobie w oczy i splecione palcami. Obecnie zachęcano do tego (wszystko i byle co, byle odwrócić seks od jego naturalnego celu) i po całym kraju nawoływały afisze Ministerstwa Bezpłodności, ukazujące, w ironicznych kolorkach dziecięcych, obejmującą się parę jednej lub drugiej płci z podpisem: Skoro już Sapiens to Homo. W Instytucie Homoseksu odbywały się nawet kursy wieczorowe.

Beatrice Joanna spojrzała z niesmakiem, wchodząc do windy, na chichoczącą parę w uścisku. Dwie białe kobiety były typami klasycznie dopełniającymi się: puszyste kociątko i krępe żabsko. Beatrice Joannie zebrało się na mdłości, odwróciła się plecami do całujących się. Na piętnastym piętrze winda zgarnęła wymuskanego dupiastego młodzieńca w modnym, dobrze skrojonym żakiecie bez klap, w obcisłych spodenkach do pół łydki i w kwiecistej koszuli z okrągłym dekoltem. Zwrócił ostre z niesmaku oczy na dwie miłośnice, z irytacją wzruszając ramionami, i z równym niesmakiem odął usta na pełną kobiecość Beatrice Joanny. Zaczął sobie szybkimi, wprawnymi ruchami poprawiać makijaż, wdzięcząc się, gdy wargi jego całowały szminkę, do swego odbicia w lustrze. Miłośnice zachichotały, nie wiadomo, z niego czy z Beatrice Joanny. - Co za świat! - pomyślała, gdy tak lecieli w dół. - Ale - zastanowiła się, spoglądając na niego ukradkiem lecz uważniej - może to chytra symulacja. Może ten młody człowiek, jak jej szwagier Derek, jak jej kochanek Derek, nieustannie odgrywa publicznie taką rolę i zawdzięcza swą pozycję i możliwości awansu temu oszustwu? Ale - znów nie mogła się pozbyć tej myśli, tak często ją nachodzącej - musi być coś z gruntu niezdrowego w mężczyźnie, który potrafi coś takiego choćby udawać. Ona z pewnością nigdy by nie potrafiła, nie mogłaby symulować obleśnych gestów homoseksualnej miłości, choćby od tego zależało jej życie. Świat oszalał; do czego to doprowadzi? Kiedy winda zjechała na parter, wetknęła sobie torebkę pod pachę, znów podniosła do góry głowę i zebrała się w sobie do śmiałego skoku w ten obłąkany świat na zewnątrz. Z jakiegoś powodu drzwi windy zacięły się. - Coś podobnego! - oburzył się fircyk z wielką dupą, szarpiąc się z nimi, i w tej samej chwili odruchowego lęku przed zamknięciem w pułapce jej chora wyobraźnia przeistoczyła kabinę tej windy w żółty pojemnik z potencjalnym pięciotlenkiem fosforu. - Och - załkało jej się po cichu - mój biedny chłopczyk.

- Coś podobnego. - To młody goguś, jaskrawy od cyklamenowej szminki na wargach, zaświergotał widząc jej łzy. Drzwi windy odpuściły i rozwarły się. Plakat na ścianie holu pokazywał dwóch mężczyzn w czułym uścisku. Kochaj swego bliźniego! brzmiał podpis. Przyjaciółki zachichotały na Beatrice Joannę.

- Niech was diabli - powiedziała, ocierając oczy. - Żeby wszystkich was diabli porwali. Jesteście nieczyści, otóż to, jesteście nieczyści.

Młodzieniec zachybotał się, wydając odgłos zgorszenia, i odfalował. Lesbijka jak żabsko opiekuńczo objęła ramieniem swą przyjaciółkę i przyjrzała się wrogo Beatrice Joannie. - Ja jej dam nieczyści - przemówiła ochryple. - Wytrę jej mordę o błoto, zobaczysz. - Och, Fredo - rzekła z uwielbieniem ta druga - jaka ty jesteś dzielna.

 

2

Kiedy Beatrice Joanna zjeżdżała na dół, jej mąż Tristram Foxe wjeżdżał na górę. Sunął w pomruku maszynerii na trzydzieste drugie piętro Szkoły Unitarnej (Męskiej) Londynu Południowego (Kanał) Rejon Czwarty. Licząca sześćdziesięciu uczniów Klasa Piąta (Rzut X-l) czekała na jego lekcję z historii współczesnej. Tylna ściana windy, na wpół zasłonięta cielskiem nauczyciela sztuki Jordana, przedstawiała mapę Wielkiej Brytanii, całkiem świeżą, nowe wydanie dla szkół. Ciekawe. Wielki Londyn, na wschód i na południe dochodzący do morza, wgryzł się jeszcze głębiej w Prowincje Północną i Zachodnią; jego nową granicę na północy stanowiła teraz linia biegnąca od Lowestoft do Birmingham; a na zachodzie w dół od Birmingham do Bournemouth. Powiadano, że chcący przenieść się z Prowincji do Wielkiego Londynu nie muszą się przeprowadzać; wystarczy poczekać. Same Prowincje ciągle jeszcze ukazywały stare granice hrabstw, ale diaspora, imigracja i mieszanki rasowe sprawiły, że narodowe określenia „Walia” i „Szkocja” straciły już dawną ścisłość.

Uczący matematyki w niższych klasach Beck mówił do Jordana: - Powinno się zlikwidować jedno albo drugie. Kompromis! ta nasza wieczna przypadłość, liberalny nałóg kompromisu! Siedem siódmaków to jedna gwinea, dziesięć szóstaków to korona, osiem półkoronówek to funt. Biedne młodziaki nie mogą się w tym połapać. My niczego nie umiemy wyrzucić, to nasz wielki grzech narodowy! - tu Foxe wysiadł, a stary łysoń Beck odjechał dalej bluzgając. Tristram ruszył do Klasy Piątej, wmaszerował, mrugnął do uczniów. Majowe światło z okna zwróconego ku morzu wybielało ich puste twarze, puste ściany. Rozpoczął lekcję.

- ...stopniowe sprowadzanie dwóch głównych, przeciwstawnych sobie ideologii politycznych do pojęć w istocie teologiczno-mitycznych. - Tristram nie był dobrym nauczycielem. Mówił za szybko dla swoich uczniów, używał terminów sprawiających im trudności ortograficzne, miał skłonność do mamrotania pod nosem. Klasa posłusznie usiłowała notować jego słowa w zeszytach. - Pelagianizm - powiedział - uważano niegdyś za herezję. Nazywano go nawet Herezją Brytyjską. Czy ktoś mi potrafi wymienić drugie z imion Pelagiusza?

- Morgan - rzekł pryszczaty chłopiec nazwiskiem Morgan.

- Tak jest. Obydwa imiona znaczą: człowiek morski. - Chłopiec siedzący za Morganem zagwizdał przez zęby jakby na kobzie i dźgnął go w plecy. - Przestań - powiedział Morgan.

- Tak - podjął Tristram. - Pelagiusz pochodził z narodu, który niegdyś zamieszkiwał Prowincję Zachodnią. Był tym, co za dawnych, religijnych czasów nazywało się mnich albo zakonnik. Był mnichem. - Tristram podniósł się żwawo zza stolika i wyżółcił to słowo na niebieskiej tablicy, jak gdyby w obawie, że uczniowie go nie potrafią napisać. Usiadł z powrotem. - Pelagiusz sprzeciwił się doktrynie grzechu pierworodnego i twierdził, że człowiek może sam osiągnąć zbawienie. - Chłopcy łypali tępo. - Na razie nie przejmujcie się tym - pocieszył ich Tristram. - Zapamiętajcie tylko zawartą w tym sugestię, że człowiek może się doskonalić. Okazało się więc, że pelagianizm stanowił jądro liberalizmu i doktryn od niego pochodnych, zwłaszcza socjalizmu i komunizmu. Czy nie za szybko mówię?

- Tak, proszę pana! - zaszczekało i zakwiczało sześćdziesiąt załamujących się w mutacji głosów.

- Dobrze. - Tristram miał twarz łagodną, bez wyrazu, jak i ci chłopcy, z oczyma gorączkowo świecącymi zza szkieł kontaktowych. Włosy mu się kręciły po murzyńsku; zarastające skórki u nasady paznokci na wpół zakrywały sine półksiężyce. W wieku trzydziestu pięciu lat był już prawie od czternastu lat nauczycielem. Zarabiał mało co ponad dwieście gwinei miesięcznie, ale od śmierci Newicka spodziewał się awansu na kierownika Wydziału Nauk Społecznych. Oznaczałoby to znaczną podwyżkę pensji, a tym samym większe mieszkanie i lepszy start życiowy dla małego Rogera. Tu przypomniał sobie, że Roger nie żyje. - Dobrze! - powtórzył tonem sierżanta instruktora z czasów, kiedy nie nastał jeszcze Wieczny Pokój. - Natomiast Augustyn utrzymywał, że człowiek jest grzeszny z przyrodzenia i zbawiony być może jedynie przez łaskę Bożą. Okazało się, że to legło u podstaw konserwatyzmu i innych wstecznych przekonań politycznych, opartych na leseferyzmie. - Popatrzył radośnie na swoją klasę. - Pogląd, jak widzicie, całkiem odwrotny - podsumował zachęcająco. - Wszystko to jest właściwie proste.

- Ja tego nie chwytam, proszę pana - zagrzmiał duży i śmiały chłopak nazwiskiem Abney-Hastings.

- Bo rozumiecie - podjął życzliwie Tristram - starzy konserwatyści nie spodziewali się po człowieku nic dobrego. Uważano, że człowiek jest z natury łapczywy, że chce mieć coraz więcej i więcej na własność, że jest istotą nie współdziałającą i samolubną, nie troszczącą się o rozwój społeczeństwa. Grzech to w gruncie rzeczy po prostu inny wyraz na określenie samolubstwa, panowie. Proszę o tym pamiętać. - Pochylił się do przodu, splatając dłonie i rękawami wjeżdżając po łokcie w żółty pył kredowy, pokrywający stolik jakby piaskiem naniesionym przez wiatr. - Co byście zrobili z samolubem? - zapytał. - Proszę mi odpowiedzieć.

- Dałoby mu się wycisk - odparł chłopiec o bardzo jasnej karnacji nazwiskiem Ibrahim ibn Abdullah.

- Nie - Tristram potrząsnął głową. - Żaden augustianin by tak nie postąpił. Jeśli spodziewacie się po człowieku wszystkiego, co najgorsze, nie możecie się rozczarować. A tylko rozczarowani uciekają się do przemocy. Pesymista, inaczej mówiąc augustianin, czerpie swego rodzaju posępną rozkosz z obserwacji, jak nisko człowiek może upaść w postępowaniu. Im więcej grzechu spostrzega, tym bardziej potwierdza się jego wiara w grzech pierworodny. Każdy lubi potwierdzenia swych najgłębszych przekonań: to jedna z najtrwalszych ludzkich satysfakcji. - Tristrama jakby znudziły te banalne wywody. Przyjrzał się bacznie swojej sześćdziesiątce, rząd za rzędem, jak gdyby dla rozrywki chciał wypatrzyć złe zachowanie; ale wszyscy siedzieli cicho i uważnie, jak złoto, jakby zależało im na potwierdzeniu tez pelagiańskich. Mikroradio na przegubie Tristrama bzyknęło trzy razy. Podniósł je do ucha. Rozległ się komarzy zaśpiew niby głosik sumienia: - Podczas pauzy proszę przyjść do pryncypała - drobniutkie pykanie spółgłosek zwartych. W porządku. Pewnie o to chodzi, pewnie o to. Więc niebawem obejmie funkcję po tym biedaku, po Newicku, może nawet z wyrównaniem pensji za ubiegły okres. Na razie ujął się po adwokacku za brzegi wdzianka pod szyją, tam gdzie w epoce klap znajdowałyby się klapy marynarki. Podjął ze świeżym wigorem.

- Obecnie - rzekł - nie ma u nas partii politycznych. Przekonaliśmy się, że stara dychotomia mieści się w nas samych i nie wymaga jakiejś naiwnej projekcji w postaci sekt albo frakcji. My sami jesteśmy Bogiem i Diabłem, chociaż nie równocześnie. Na to stać co najwyżej Pana Livedoga będącego, rzecz jasna, po prostu fikcyjnym symbolem. - Tu wszyscy uczniowie się uśmiechnęli. Wszyscy bowiem uwielbiali Przygody Pana Livedoga w Kosmikomiksie. Pan Livedog (zwany też potocznie Żywopsem) to wielki komiczny demiurg, przysadzisty i sufflaminandus jak Shakespeare, płodzący wciąż niepożądane życie po całej ziemi. Przeludnienie to jego sprawka. Ale w żadnej z przygód nie udaje mu się na szczęście wygrać: Pan Homo, jego ludzki szef, uciera mu w końcu nosa.

- Teologia bazująca na przeciwstawnych doktrynach pelagiańskiej i augustiańskiej nic już nie znaczy. Wykorzystujemy te mitologiczne symbole tylko dlatego, że pasują one w szczególny sposób do naszej epoki, w coraz większym stopniu polegającej na czynniku wizualnym, obrazkowym, piktograficznym. Pettman! - krzyknął Tristram z nagłą uciechą. - Ty coś jesz. Co to za jedzenie na lekcji?

- Ja nic nie jem, proszę pana - usprawiedliwił się Pettman - ja bardzo przepraszam. - Miał skórę we fioletowawym odcieniu drawidyjskim i mocne rysy indiańskie. - To ten ząb. Ja muszę go ciągle ssać, proszę pana, żeby nie bolał, panie profesorze.

- Chłopiec w twoim wieku i żeby jeszcze miał zęby? - zdziwił się Tristram. - Zęby to atawizm. - Tu przerwał. Często powtarzał to samo Beatrice Joannie, mającej ich wyjątkowo świetny garnitur, górnych i dolnych. We wczesnym okresie ich małżeństwa sprawiało jej przyjemność gryzienie go w płatki uszu. - No przestań, kochanie. Oj, kochana, przecież to boli. - A jeszcze mały Roger. Biedny mały Roger. Westchnął, po czym wrócił do lekcji.

 

3

Beatrice Joanna zdecydowała, że mimo splątanych w kłębek nerwów i łupania w potylicy nie życzy sobie z Apteki nic na uspokojenie. Nie chciała już niczego więcej od Państwowej Służby Zdrowia, dziękuję bardzo. Nabrała w płuca powietrza, jak przed zanurkowaniem, po czym wbiła się w masę ludzką wypełniającą obszerny przedsionek szpitala. Cała ta mieszanina pigmentacji, wskaźników czaszkowych, nosów i warg stwarzała pozór jakiejś monstrualnej poczekalni międzynarodowego portu lotniczego. Dopchała się do schodów i przystanęła u ich szczytu, chłonąc czyste powietrze ulicy. Czasy prywatnego transportu już niemal dobiegły końca; po ulicy zatłoczonej przez pieszych sunęły już tylko państwowe furgonetki, limuzyny i mikrobusy. Zapatrzyła się wzwyż. Budynki o niezliczonych piętrach parły w majowe niebo, błękitnawe jak kacze jajo powleczone macicą perłową. Zapieczone i obrane ze skorupki. Jakby posiniałe i oszroniałe na wysokości. Przetrwało tylko następstwo pór roku, ich wieczne powtarzanie się w koło. Ale w tym nowoczesnym świecie koło też zamieniło się w emblemat znieruchomienia, ograniczoności globu, więzienia. Tam w górze, na wysokości co najmniej dwudziestu pięter, na fasadzie Instytutu Demografii, widniała płaskorzeźba koła z linią prostą na styk. Był to symbol upragnionego zwycięstwa nad problemem przeludnienia: długość tej prostej, zamiast rozciągać się od nieskończoności w nieskończoność, równała się obwodowi koła. Stagnacja. Zrównoważenie ludności globu i globalnych zasobów żywności. Jej mózg to akceptował, ale jej ciało, będące ciałem osierociałej matki, krzyczało: nie, nie! Wszystko to było zaprzeczeniem tylu spraw: bluźnierstwem przeciw życiu w imię rozumu.

Tchnienie morza przeszło jej po lewym policzku.

Poszła w kierunku południowym ulicą wielkiego Londynu, gdzie sama szlachetność zawrotnej wyniosłości murów i metalu jakby odpłacała się za wulgarność znaków i haseł. Syrop Złoto Słońca. Narodowe Stereo TV. Syntelingua. Przedzierała się pod prąd w tłumie jednolicie zmierzającym na północ. Spostrzegła większą niż zwykle obfitość mundurów: policjantów i policjantek na szaro, często nieporadnych, jakby ze świeżego zaciągu. Szła przed siebie. Na końcu ulicy, jakby wizja czegoś normalnego, zamigotało morze. Było to Brighton, administracyjne centrum Londynu, jeśli wyrazem centrum określić można linię wybrzeża. Beatrice Joanna kroczyła tak żwawo, jak to było możliwe w prącym na północ tłumie, zmierzając ku chłodnej zielonej wodzie. Jej widok, dostrzeżony w tym wąskim i zawrotnym wąwozie, zawsze był obietnicą czegoś normalnego i rozległego, wolności, ale rzeczywiste wyjście na brzeg morza zawsze okazywało się rozczarowaniem. Co jakieś sto metrów pojawiało się tu krzepkie molo, zabudowane gmachami urzędów albo mieszkalnymi mrowiskowcami, pchającymi się w stronę Francji. Jednak odczuwało się czyste, słone tchnienie, które łapczywie chłonęła. Intuicyjnie żywiła przekonanie, że jeśli istnieje Bóg, to przebywa na morzu. Przestrzeń morza mówiła o życiu, szeptała lub krzyczała o płodności; ten głos nigdy nie dał się całkowicie stłumić. Żeby chociaż - takie owładnęło nią zwariowane uczucie - biedne ciałko Rogera można było wrzucić do tych tygrysich wód, żeby je poniosły rybom do obgryzania, a nie przetwarzać go tak ozięble na chemikalia i milczący pokarm dla ziemi. Obłąkany instynkt mówił jej, że ziemia umiera, że wkrótce morze stanie się ostatnią skarbnicą życia. „Rozległe morze, obdarzone szaleństwem, lamparcia skóra i płaszcz dziurawione przez tysiące bożków słonecznych...” Wyczytała gdzieś taki przekład z tekstu w jednym z pomocniczych języków europejskich. „Morze pijane swym niebieskim mięsem, smok gryzący się w ogon.”

- Morze - odezwała się po cichu, gdyż promenada przybrzeżna była równie zatłoczona jak ulica, z której dopiero co wyszła. - Morze, pomóż nam. Jesteśmy ciężko chorzy, morze! Przywróć nam zdrowie, przywróć nas do życia.

- Co proszę? - odezwał się podstarzały Anglosas, wyprostowany, ogorzały, piegowaty, z siwym wąsem: w czasach wojskowych z miejsca uznano by go za byłego żołnierza. - Czy pani do mnie?

- Przepraszam. - Zarumieniwszy się pod swym białym jak mąka pudrem, Beatrice Joanna czym prędzej odeszła, instynktownie kierując się na wschód. Odruchowo podniosła oczy na olbrzymi spiżowy posąg, który stał wyzywająco, stercząc na półtora kilometra w powietrze, na szczycie Siedziby Rządu: brodacz w antycznym stroju, wpatrzony w słońce. W nocy oświetlony reflektorami. Gwiazda przewodnia dla statków, człowiek morza, Pelagiusz. Ale Beatrice Joanna pamiętała czasy, w których był to święty Augustyn. A podobno jeszcze dawniej miał to być król tego kraju, premier, popularny brodaty gitarzysta, Eliot (dawno zmarły piewca bezpłodności), Minister Zarybiania, kapitan jedenastki Męskiej Świętej Gry z Hertfordshire albo - jak ludzie mówili najczęściej i z największą satysfakcją - wielki nieznajomy, Anonimowy Czarodziej.

Obok Siedziby Rządu, bezwstydnie świecąc oknami na płodne morze, stał bardziej przysadzisty, skromniejszy, liczący tylko dwadzieścia sześć pięter budynek Ministerstwa Bezpłodności. Nad jego portykiem widniało nieodzowne koło niewinnie całujące się ze styczną, jak również wielka płaskorzeźba nagiej, bezpłciowej postaci tłukącej jajka. Beatrice Joanna pomyślała, że mogłaby zainkasować należne jej (tak nazywane cynicznie) kondolencje. Byłby to powód, aby wejść do budynku i pretekst, aby pokręcić się po jego przedsionku. A nuż spotka jego, wychodzącego z pracy? Wiedziała, że w tym tygodniu jest na zmianie A. Zanim przekroczyła promenadę, spojrzała na krzątający się tłum niemalże nowymi oczyma: czyżby oczyma morza? Otóż i Brytyjczycy - a ściślej mówiąc, ludność zamieszkująca Wyspy Brytyjskie - z przewagą Eurazjatów, Eurafrykanów, Europolinezyjców - w słońcu szczerze oświetlającym ich karnacje śliwkowe, złociste, nawet brunatne; jej własna brzoskwiniowa cera, zamaskowana białą mączką, stała się rzadkością. Podziały etniczne już się nie liczyły; świat dzielił się na grupy językowe. Czyżby od niej właśnie - pomyślała w przypływie niemal proroczego uświadomienia - i od niewielu takich jak ona niewątpliwych Anglosasów zależeć miało powstrzymanie tego szaleństwa i przywrócenie godności skundlonemu światu? Coś jakby przypominała sobie, że jej rasa czyniła to już niejednokrotnie.

 

4

- Jednym z osiągnięć rasy anglosaskiej - rzekł Tristram - był parlamentaryzm, oznaczający w końcu rządy którejś partii. Kiedy wreszcie zrozumiano, że działalność rządu może być bardziej efektywna bez dyskusji i bez opozycji, nieodłącznych od rządów partyjnych, zaczęto uświadamiać sobie naturę cyklu. - Podszedł do niebieskiej tablicy i żółtą kredą narysował na niej wielkie, niezgrabne koło. - Otóż - powiedział, odwracając głowę i spoglądając na uczniów - cykl działa następująco. - Zaznaczył trzy łuki. - Tu mamy fazę pelagiańską. Następnie mamy fazę przejściową. - Jego kreda pogrubiła najpierw jeden łuk, a potem drugi. - Prowadzi ona do fazy augustiańskiej. - Znowu pogrubienie i kreda powróciła do punktu wyjścia. - Pelfaza, Interfaza, Gusfaza, Pelfaza, Interfaza, Gusfaza i tak dalej. W kółko i bez końca. Taki rodzaj wiecznego walca. Teraz musimy się zastanowić: cóż to za siła napędowa sprawia, że koło się obraca? - Zwrócił się z powagą do swojej klasy, otrzepując sobie dłoń o dłoń z kredy. - Najpierw przypomnijmy, na czym polega pelagianizm. Rząd działający w fazie pelagiańskiej opiera się na przekonaniu, że człowieka można udoskonalić, że osiągnie on doskonałość swoim własnym wysiłkiem i że do całkowitej doskonałości zmierza się drogą prostą. Człowiek pragnie być doskonały. Chce być dobry. Obywatele danej wspólnoty pragną współpracować z rządzącymi, więc w istocie niepotrzebne są środki przymusu, sankcje, które by zmuszały ich do współdziałania. Prawa oczywiście są potrzebne, bo żadna jednostka, choćby nie wiem jak dobra i chętna do współpracy, nie może dokładnie znać potrzeb wspólnoty. Prawa wskazują drogi do wyłaniającego się modelu społecznej doskonałości: one są przewodnikiem. Lecz ze względu na podstawową tezę, że obywatel pragnie zachowywać się jak dobre zwierzę społeczne, a nie jak samolubna bestia pustosząca lasy, zakłada się posłuszeństwo dla prawa. Dlatego państwo pelagiańskie nie widzi konieczności, aby konstruować zawiły aparat karny. Jeżeli naruszysz prawo, powiedzą ci, żebyś tego na przyszłość nie robił, albo wymierzą ci parę koron grzywny. Jeżeli okazujesz się nieposłuszny, nie wynika to z Grzechu Pierworodnego i nie jest żadną istotną cechą tkaniny ludzkiej. Tylko skazą, której pozbędziemy się gdzieś po drodze do ludzkiej doskonałości. Czy to jasne?

Wielu uczniów pokiwało głowami: zwisało im, czy rozumieją jego wypowiedź, czy nie rozumieją.

- Otóż w pelagiańskiej fazie, czyli w Pelfazie, wydaje się, że wielkie liberalne marzenia dadzą się spełnić. Zanika grzeszny popęd łapczywości, brutalne żądze podporządkowuje się kontroli rozumu. Na przykład dla prywaciarza, kapitalisty, dla tego symbolu chciwości w cylindrze, nie ma miejsca w pelagiańskim społeczeństwie. Toteż Państwo kontroluje środki produkcji, Państwo jest jedynym pracodawcą. Lecz wola Państwa to wola obywateli, więc obywatel pracuje dla samego siebie. Nie sposób wyobrazić sobie szczęśliwszy rodzaj egzystencji. Pamiętajcie jednak - Tristram zniżył głos do ekscytującego niemalże szeptu - pamiętajcie, że aspiracje zawsze trochę wyprzedzają rzeczywistość. A co niszczy marzenia? Co je niszczy, ha? - Wykonał znienacka wielki werbel na biurku, coraz to głośniej wykrzykując: - Rozczarowanie. Rozczarowanie. Rozczarowanie! - Oblicze jego rozpromieniło się. - Rządzący - podjął umiarkowanym tonem - są rozczarowani, kiedy stwierdzą, że ludzie nie są tak dobrzy, jak im się wydawało. Pogrążeni w swoich snach o doskonałości, spostrzegają ze zgrozą, że pieczęć została naruszona i nagle widzą, jacy ludzie są naprawdę. Wtedy rodzi się konieczność spróbowania, czy uda się narzucić obywatelom dobro przemocą. Więc wbija się im do głowy prawa, brutalnie i pośpiesznie kleci się system egzekwowania tych praw. Rozczarowanie otwiera perspektywy chaosu. Irracjonalne. Paniczne. Rozum przestaje działać, wkracza grube prostactwo. Brutalność! - wykrzyczał Tristram. Klasę wreszcie to zaciekawiło. - Bicie. Tajna policja. Tortury w jasno oświetlonych piwnicach. Skazywanie bez sądu. Wyrywanie paznokci obcęgami. Łoże do rozciągania. Tortura wodna. Wyłupywanie oczu. Plutony egzekucyjne o porannym chłodzie. Wszystko to z powodu rozczarowania. Interfaza! - Uśmiechnął się bardzo przyjemnie do swoich uczniów. Klasa wyczekiwała kolejnych przykładów okrucieństwa. Z błyszczącymi oczyma, wybałuszeni, z rozdziawioną gębą.

- A co to jest, panie profesorze - spytał Bellingham - tortura wodna?

 

5

Beatrice Joanna, mając za sobą przestwór chłodnej, życiodajnej wody, wstąpiła w otwartą paszczę Ministerstwa, woniejącą jak usta dokładnie wypłukane środkiem odkażającym. Przepchała się łokciami do biura pyszniącego się napisem: KONDOLENCJE. Przy kontuarze czekało mnóstwo osieroconych matek, niektóre z nich - odzywające się tonem jakby nieodpowiedzialnym - ściskały świadectwa zgonu jak przepustki do lepszych czasów. Zajeżdżało wonią taniego alkoholu - zwanego spirt - i Beatrice Joanna rozpoznawała wymięte cery i krwią podbiegłe oczy nałogowych alkoholiczek. Dawno minęły czasy zastawiania w lombardzie żelazka; Państwo nie sprzeciwiało się dzieciobójstwu.

- Udusił się w pościeli. Miał akurat trzy tygodnie jak obszył.

- Mój się poparzył. Ściągnął na siebie gotujący się czajnik. - Mówiąca uśmiechnęła się jak gdyby z dumą, jakby dziecko jej wykazało się szczególną bystrością.

- Wypadł z okna, a jak? Bawił się, nie?

- Forsa jak znalazł.

- A pewnie, przyda się człowiekowi.

Piękna dziewczyna z Nigerii odebrała od Beatrice Joanny świadectwo zgonu i poszła do centralnie umieszczonej kasy. - Bóg zapłać, panienko - dziękowała jakaś wiedźma, z wyglądu sądząc, od dawna już bezpłodna. Poskładała banknoty, otrzymane od urzędniczki, tej Euroafrykanki. - Bóg zapłać, panienko. - Niezdarnie licząc monety, wyczłapała uszczęśliwiona. Staroświecki zwrot wywołał uśmiech na twarz urzędniczki: w tych czasach imię Boga nieczęsto można było usłyszeć.

- Bardzo proszę, pani Foxe. - Ładna Nigeryjka wróciła. - Sześć gwinei i trzy siódmaki. - Beatrice Joanna nie zadała sobie fatygi, aby spytać, jak ta suma została wyliczona. Z nagłym poczuciem winy, którego nie umiała sobie wytłumaczyć, pośpiesznie zgarnęła pieniądze do torebki. Moneta wartości trzech szylingów, zwana siódmakiem, błysnęła po trzykroć, wrzucana do portmonetki: król Karol VI w postaci trojaczków, ironicznie uśmiechnięty w lewo. Król i królowa nie podlegali tym samym prawom rozpłodu co zwyczajni obywatele: w ubiegłym roku zginęły trzy księżniczki, wszystkie w jednej katastrofie lotniczej; trzeba było wszak zatroszczyć się o następstwo tronu.

Nie miej ich więcej! apelował plakat. Beatrice Joanna gniewnie przepchała się do wyjścia. Stała w przedsionku, czując się rozpaczliwie samotna. Pracownicy w białych fartuchach, skrzętni i ruchliwi jak plemniki, wpadali do Wydziału Badań Antykoncepcyjnych. Windy pędziły w górę i na dół, na rozmaite piętra Wydziału Propagandy i z pięter. Beatrice Joanna czekała. Wokół niej pełno mężczyzn i półmężczyzn, rozszczebiotanych i sepleniących. Wreszcie pojawił się - czego mogła się poniekąd spodziewać o tej właśnie godzinie - jej szwagier Derek, jej skryty kochanek Derek, z teczką pod pachą. Pogrążony w ożywionej rozmowie z fircykowatym kolegą, błyskający pierścionkami, kiedy wywodził punkt po punkcie, prostując rozmigotane palce. Patrząc na to świetne naśladownictwo zachowania się w stylu przepisowo pedalskim (w jego aspektach wtórnych czyli towarzyskich) nie potrafiła do końca stłumić iskierki obrzydzenia, budzącej się odruchowo w jej lędźwiach. Słyszała poczmychującą emfazę jego wypowiedzi; jego ruchy miały wdzięk jak u tancerza. Nikt nie wiedział, nikt oprócz niej, co za lubieżny satyr czai się pod tym naskórkowym wyglądem. Mnóstwo ludzi spodziewało się, że zajdzie bardzo wysoko w hierarchii Ministerstwa. Gdybyż tylko wiedzieli - przemknęła jej złośliwa myśl - jego koledzy, gdyby domyślali się jego zwierzchnicy! Łatwo mogłaby go zrujnować. Ale czy mogłaby? Oczywiście, że nie. Derek to nie taki rodzaj człowieka, który by się pozwolił zrujnować.

Stała tak, czekając, z założonymi przed sobą rękoma. Derek Foxe pożegnał się z kolegą - Cóż za wspaniały pomysł, mój kochany! Obiecuję ci, że jutro musimy sobie nad tym posiedzieć! - i po trzykroć klepnął go na pożegnanie w pośladek. Po czym spostrzegł Beatrice Joannę, rozejrzał się bacznie i podszedł. Z wyrazu oczu nikt by się domyślił. - Halloo! - powiedział, wdzięcząc się. - Cóż tam nowego?

- Umarł dzisiaj rano. Teraz jest - zapanowała nad sobą - w rękach Ministerstwa Rolnictwa.

- Moje kochanie. - Powiedział to głosem kochanka, jak mężczyzna do kobiety. Rozejrzał się ukradkiem i wyszeptał: - Lepiej nie pokazujmy się razem. Mogę do ciebie zajrzeć? - Zawahała się i kiwnęła głową. - O której mój braciszek wraca dzisiaj do domu? - zapytał.

- Najwcześniej o siódmej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin