KRZYSZTOF BORUŃ
ÓSMY KRĄG PIEKIEŁ
Takeśmy gwarząc przyszli na granicę
Wału, skąd zajrzeć można było w głąbie
Gdyby świt jakiś rozjaśnił ciemnicę.
(Dante Alighieri Boska komedia Piekło – Pieśń XXIX,
przekład Edwarda Porębowicza)
Roku Pańskiego 1593 bogobojni mieszkańcy Kontwaldu na ciężką próbę wystawieni
zostali. Jak jeszcze po wielu latach wspominano – zima owego roku była ponoć nad podziw
łagodna, tak że już na Trzech Króli łąki pokryła zieleń świeża, a w Zaślubiny Najświętszej
Marii Panny słońce prażyło jakoby na Boże Ciało. Mówiono też, że zaraz po
Zmartwychwstaniu ptactwo wszelakie hurmem z boru Opatowego, później Czarcim
nazywanego, uciekło, i to był pierwszy widomy znak, że jakoweś złe tam się szykuje.
Kiedy więc jasność niezwykła a czerwona jako płomień pożaru pojawiła się nad lasem,
nikt nie ważył się na milę do onego dostąpić. Jeden tylko znalazł się śmiałek, a był nim
medyk i alchemik Mateusz Rylus. On to, już drugiego dnia gdy ona jasność się pojawiła, do
boru pośpieszył, aby – jak później wyznał na mękach – pokłon poddańczy piekielnikom
złożyć. Ale o mistrzu Mateuszu od dawna szeptano, że w zmowie z czartem był i tylko dzięki
wstawiennictwu Jaśnie Wielmożnego Pana Burgrabiego. któremu obiecywał ołów w złoto
przemienić – nie sczezł wcześniej na stosie.
Kiedy więc, mimo nieustających modłów i bicia w dzwony, szatan boru Opatowego
opuścić nie chciał, a nawet rozzuchwalony, począł spokojnych mieszkańców nocą, a czasem i
dniem nawiedzać, postać ogromnego jak łeb wołu pająka przybrawszy, Jaśnie Wielmożny
Pan Burgrabia dłużej zwlekać nie mógł i do Jego Ekscelencji Księdza Biskupa Ordynariusza
wraz z ojcami duchownymi list o pomoc wystosował. Rychło też przyjechał do Kontwaldu
ojciec Modestus Münch – najmędrszy ponoć z inkwizytorów w całym księstwie, który już
niejednego czarta przepędził, a wiele wiedźm, czarowników i kacerzy na stos zaprowadził.
Bez zwłoki też, wysłuchawszy przytomnych świadków diabelskich wizyt, a wieczorem na
własne oczy jasność nad Opatowym borem ujrzawszy, ów mąż prawy całą noc na żarliwej
modlitwie, krzyżem leżąc przed wielkim ołtarzem kościoła Św. Józefa, spędził, a nazajutrz
nakazał onego mistrza Mateusza pojmać i przed swe oblicze sprowadzić.
Mistrz Mateusz próbował zrazu wdać się z Ojcem Inkwizytorem w dysputę, zaprzeczając,
iżby był z szatanem w zmowie, lubo przyznał, że do boru Opatowego chadzał, ale że tamże
jeno wielki i świecący grzyb z ziemi wyrosły ujrzał i zdjęty trwogą uszedł. Diabelskie pająki
kręciły się też ponoć obok onego grzyba, przez powietrze jak osy latając, ale żaden na
medyka baczenia nie miał, ni krzywdy, ni też protekcji jakowejś mu nie czyniąc. I dlatego ów
heretycko dowodził, jakoby nie byli to wysłannicy piekieł, a tylko nie znane oku ludzkiemu
dziwy natury. Ale ojciec Modestus na te wykrętne tłumaczenia nie zważał, jeno do prawdy
opornego nakłaniał, wskazując jasno, że Mateusz z czartami się niechybnie pokumał, boć
inaczej nie wypuściłyby onego z Opatowego boru.
Liznąwszy tedy, że już dość dowodów przeciw sobie mistrz Mateusz przytoczył –
3
inkwizytor Münch jął raz jeszcze zaklinać go po ojcowsku i prosić, aby do swych
konszachtów z diabłem się przyznał, innych wspólników jako też wspólniczki czarta powołał
i Boga o miłosierdzie błagał, a gdy i to nie pomogło – z ciężkim sercem na tortury musiał
zezwolić. Mistrz Mateusz swe winy na mękach wyznał, lubo wspólników ani wspólniczek nie
powołał. Gdy zasię przed sądem stanął, począł się zapierać, heretyckie myśli głosić i
szatanów bronić tak, iż innego wyroku trybunał wydać nie mógł, jeno na spalenie żywcem i
rozrzucenie popiołów na rozstajnych drogach skazał.
A kiedy już mistrz Mateusz w rynku na stosie pod słupem stanął i kat ogień podłożył –
nadleciały one diabelskie pająki znad lasu i widno chciały swego kumotra ratować, jako że
krążyły długo nad rynkiem. Lud zgromadzony, straż miejska, a nawet sam Jaśnie Wielmożny
Pan Burgrabia z małżonką w popłochu pierzchli i w kościele Św. Józefa się ukryli, a tylko
nieustraszony ojciec Modestus pozostał i Krzyżem Świętym czarta odpędzał tak długo, aż
tylko popioły po Mateuszu Rylusie pozostały, a diabelscy kumotrzy na powrót do boru
odlecieli.
Wówczas to przez cały wieczór i noc bito w dzwony i we wszystkich kościołach lud się
modlił o zwycięstwo nad szatanem, zaś skoro poczęło świtać – ku boru Opatowemu ruszyła
procesja. Prowadził ją Ojciec Inkwizytor w asyście przeora, wszystkich ojców i braci
zakonnych. Im też głębiej w bór się zapuszczano, tym większy wszystkich lęk ogarniał, atoli
większość wytrwała aż do skraju polany, o której Rylus sądowi mówił. W rzeczy samej, tak
jak czarownik wspomniał, stał tam owy diabelski grzyb, z ziemi jakoby wyrosły. Ojciec
Modestus rozkazał, aby się zatrzymano, a sam jeno z kropidłem i krzyżem wyszedł śmiało na
polanę, znak święty Męki Pańskiej ku onemu czartowskiemu dziwu zwrócił i wołając:
„apage” – pędzić czarta rozpoczął.
Strach ogarnął przytomnych, bo oto otwarła się jakoby gęba w owym grzybie i wyleciały z
niej dwa diabelskie pająki ku inkwizytorowi przez powietrze zdążając. Zrazu wszystkich lęk
straszny zmroził, że czarty ojca Modestusa rozedrą, alić stał on niewzruszony, a nawet począł
postępować krok za krokiem, złemu naprzeciw, litanię w głos odmawiając i diabły nie tylko
nie mogły go dosięgnąć, ale poczęły z wolna cofać się ku onej gębie rozwartej. Ojciec
Inkwizytor szedł za nimi dalej a dalej i był już chyba na rzut kamieniem od onego piekielnego
dziwa, gdy na tę chwilę spode grzyba wypełznął ogromny bury obłok i ojca Modestusa
otoczył.
Kto żyw salwował się ucieczką. Nikt by też nikogo nie wstrzymał, taka bojaźń ogromna
ogarnęła ludzi. Nie dziw zresztą, bo nie upłynęło jednej „zdrowaśki”, a oto już potężny
wicher uderzył w las. Wraz z nim rozniósł się daleko zrazu gwizd przeraźliwy, a później
grzmot nieustający, jakoby sto gromów spadło na polanę diabelską.
Żaden z pierzchających w popłochu nie śmiał spojrzeć za siebie, ale ci, którzy pozostali w
miasteczku, widzieli jak w onej chwili nad borem wzniósł się wielki wirujący obłok i znikł w
niebiesiech, pozostawiając tylko długą, jasną smugę, widoczną jeszcze w południe, kiedy
dzwoniono na Anioł Pański.
Ojciec Modestus nie powrócił. Zrazu mówiono, że sam Lucyper porwał z zemsty
inkwizytora Müncha do piekła, ale rychło jego Ekscelencja Ksiądz Biskup zapewnił, że
widno ten mąż święty został, po przepędzeniu czartów, w nagrodę żywcem do nieba
uniesiony.
Dopiero po wielu latach pierwsi śmiałkowie odważyli się zapuścić w bór Opatowy ku
diabelskiej polanie. Jako jedyny ślad czartowskich odwiedzin pozostał tamże płytki, acz
rozległy na kilka sążni wądół, porosły bujnie leśnym zielem.
4
I. SPOTKANIE
Dzień był ciepły i słoneczny. Delikatny woal mgły, spowijający rankiem góry, ustąpił już
zupełnie i tylko nad najwyższymi partiami Karkonoszy wisiały nieruchomo w powietrzu
pojedyncze białe obłoki. Po wczorajszej burzy zieleń nabrała soczystych barw, a parujący w
słońcu las pełen był ptasiego świergotu.
Stefan Miksza postawił w trawie selektron i siadł na omszałym kamieniu. Prowadzone od
świtu poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu, chociaż przeczesał dokładnie obszar
wyznaczony namiarem radaru. Nie pozostawało nic innego jak zbadać teren leżący w
teoretycznej elipsie rozproszenia, ale to wymagało przeprowadzenia dodatkowych obliczeń.
Właśnie sięgał po mapę, gdy szelest liści i trzask łamanych gałęzi zwrócił jego uwagę w
innymi kierunku.
W pierwszej chwili sądził, że za jego plecami przemyka jakieś zwierzę. Wstał, podszedł
parę kroków ku pobliskim zaroślom i stanął.
Z odległości kilkunastu metrów, spoza krzaków patrzyło na Mikszę dwoje ludzkich oczu.
– Halo! – zawołał niepewnie, trochę zaskoczony niespodziewanym spotkaniem.
Gałęzie znów zaszeleściły i z zarośli wysunęła się dziwaczna postać z włosami
opadającymi na ramiona i długą ciemną brodą. Mężczyzna ubrany był w powłóczystą,
sięgającą do ziemi szatę. Zżółkła, postrzępioną suknię okrywał czarny, zabłocony płaszcz.
Obszarpany, zsunięty z głowy kaptur, gruby sznur opasujący suknię, sandały na bosych
nogach – uzupełniały ten niezwykły, jakby wydobyty z rekwizytów teatralnych strój.
Nieznajomy milczał, wpatrując się w astronoma oczami pełnymi zdziwienia i jakby
niepokoju.
Miksza również, nie wiedząc sam dlaczego, poczuł się nieswojo.
– Przyjechaliście tu nagrywać? – spytał po chwili przekonany, że ma przed sobą aktora lub
statystę.
– Skąd jesteś, panie? Ktoś ty?... Powiedz mi, proszę... – odezwał się drżącym głosem
nieznajomy. Ku ogromnemu zdziwieniu Mikszy słowa te były wypowiedziane po łacinie. Nie
była to, co prawda, mowa Owidiusza – niemniej zdawały się brzmieć w niej echa jakichś
odległych czasów.
– Przyleciałem z Radowa. Sześć godzin temu wylądowałem. Niedaleko stąd, na polanie.
Szukam meteorytu... Tu gdzieś wczoraj spadł w czasie burzy – odrzekł Miksza w języku
inter, lecz z wyrazu twarzy nieznajomego łatwo było wyczytać, że nie zrozumiał on ani
słowa. Czy możliwe, aby człowiek dorosły, mieszkaniec Ziemi, nie znał międzynarodowego
języka?
– Panie, skąd przybywasz? – padło znów pytanie po łacinie.
– No, przyleciałem! Sześć godzin temu...
Miksza uczynił ręką ruch wyobrażający lądowanie. Niestety, jego znajomość łaciny nie
była aż tak gruntowna, aby potrafił posługiwać się tym językiem płynnie w mowie potocznej.
Twarz nieznajomego przybrała wyraz zachwytu.
– Chwała Panu na wysokościach! – zawołał z przejęciem.
Kolana ugięły się pod nim i padł w trawę pod nogi Mikszy, zanim ten zdążył go
podtrzymać.
5
Nie omdlał jednak. Miksza wydobył z torby płaską butelkę z turystycznym napojem
odżywczym i dźwignąwszy nieznajomego przytknął mu ją do ust. Brodacz przełknął z trudem
kilka łyków i w oczach jego pojawiło się wzruszenie.
Biedak... Musiał znajdować się gdzieś blisko miejsca upadku kosmolitu. Szok był zbyt
silny – pomyślał Miksza. – Może błądził całą noc w lesie i osłabł z wyczerpania i głodu.
Wyciągnął pudełko z regionem i podał pastylkę brodaczowi. Ten przyjął ją z
niezrozumiałym zachwytem. Widocznie jego stan psychiczny pozostawiał jeszcze wiele do
życzenia.
Środki odżywcze działały szybko. Nieznajomy wyraźnie się ożywił, nabrał większej
śmiałości i raz po raz jakby w radosnym oczekiwaniu spoglądał w twarz Mikszy.
– Chwała Panu! – wyszeptał ponownie.
– Chwała Panu! – powtórzył Miksza, sądząc, iż nieznajomy używa tego zwrotu jako
pewnego rodzaju pozdrowienia.
– Panie, czy możesz mnie zabrać ze sobą? – zapytał brodacz po chwili, patrząc błagalnie.
Pozostawienie tego człowieka w tym stanie samego w lesie nie wchodziło w rachubę. Nie
ulegało wątpliwości, że trzeba odwieźć go na jakiś punkt medyczny, a przynajmniej
skomunikować się z jego towarzyszami.
– Skąd ty... tu? – zapytał Miksza po łacinie. – Zabłądziłeś?
Oczy nieznajomego jakby przygasły.
– Nie wiem, panie, czy zbłądziłem... – odrzekł cicho. – Zawsze starałem się służyć, jak
umiałem najlepiej, chwale Boga Wszechmogącego...
– Tak, tak... – starał się go uspokoić Miksza. – Powiedz, gdzie, byłeś... zanim tu
doszedłeś?
Nieznajomy zadrżał. W oczach jego znów pojawił się lęk.
– Byłem... Ja byłem... w piekle... – wyszeptał z wysiłkiem. – Panie, bądź miłościw mnie
grzesznemu.
– Widziałeś ogień? Gdzie to było?
– Nie wiem, panie... Szatani przybrawszy pajęczą postać dręczyli moją nieszczęsną
duszę... Widać zgrzeszyłem pychą, żem zbyt dufał w swą siłę, a nie w pomoc Najwyższego.
Ale Bóg miłosierny...
Nie ulegało wątpliwości, że dalsza indagacja do niczego nie doprowadzi. Brodacz z
uporem wracał do urojeń. Tu przede wszystkim potrzebny był lekarz.
Znajomość średniowiecznej łaciny i ówczesnych wyobrażeń religijnych nie budziła
szczególnego zdziwienia Mikszy. Ludzie miewali najniezwyklejsze hobby. Jeśli on sam
próbował kiedyś tłumaczyć Owidiusza – ten człowiek mógł studiować historię wierzeń
chrześcijańskich. Może był kiedyś księdzem?... Po cóż zresztą stawiać tak skomplikowane
hipotezy? Po prostu pod wpływem wstrząsu nerwowego, wywołanego bliskością upadku
meteorytu, biedak gra dalej odtwarzaną rolę.
– Niech pan tu zostanie! Zaraz wrócę – powiedział do brodacza i ruszył ścieżką ku polanie,
gdzie stał „wróbel”. Nie miał przy sobie naręcznego telefonu, gdyż mógłby on zakłócać
działanie selektronu. Musiał więc skorzystać ze stacyjki. Postanowił połączyć się z
Informacją i nawiązać kontakt z towarzyszami nieznajomego.
Pomimo jednak, że łączono go kolejno aż z trzema grupami realizatorskimi pracującymi w
promieniu 50 kilometrów – nigdzie nie stwierdzono, aby ktokolwiek, z członków zespołu
zaginął w górach. Więcej – żadna z ekip nie kręciła filmu kostiumowego. Zagadka – skąd się
wziął wśród lasu człowiek w tak dziwnym przebraniu – pozostawała nadal nie rozwiązana.
Jedno zdawało się pewne: był on chory psychicznie i jak najszybciej należało przekazać go
najbliższemu ośrodkowi medycznemu. Przywrócenie nieznajomemu pełnej świadomości
mogło zresztą ułatwić zadanie Mikszy. Ten człowiek znał przecież miejsce upadku
meteorytu.
6
Już miał nadać sygnał łączności z najbliższym punktem pogotowia lekarskiego, gdy
odruchowo spojrzał na zegarek i nowy pomysł zrodził się w jego głowie. Kama powinna być
w tej chwili w Instytucie. Dlaczego nie skorzystać z jej pomocy w nawiązaniu kontaktu z
lekarzem. Może nawet sama zechce zbadać nieznajomego. To bardzo ułatwiłoby sytuację.
Najlepiej zresztą postawić ją wobec faktu dokonanego. Zaledwie pół godziny lotu...
Brodacz klęczał w tym samym miejscu, gdzie go pozostawił i modlił się...
– No to polecimy! – Miksza ujął nieznajomego pod ramię i poprowadził ku ścieżce.
– Chwała Panu!
– Chwała!
Wyszli z zarośli na polanę. Nieznajomy teraz dopiero jakby dostrzegł maszynę i trochę się
zawahał.
– Nie ma obawy. Uniesie nas obu! – uśmiechnął się zachęcająco Miksza.
Podeszli do „wróbla”. Astronom przesunął wiatrochronną tarczę, rozłożył zapasowe
siodełko.
– Proszę usiąść tu!
– Ufam wam, panie...
Mimo jednak tego zapewnienia drżał nerwowo, gdy Miksza zapinał pas.
Silnik zawył przeciągle i maszyna uniosła się w górę. Nieznajomy kurczowo zacisnął palce
na rękawie kombinezonu Mikszy. Usta jego szeptały modlitwę.
Polana znikła z oczu, a konary drzew wtopiły się w zwarty ciemnozielony obszar leśny, i
on zresztą oddalał się szybko, stając się jedną z plam na zboczu widocznego teraz w całej
okazałości masywu Szrenicy.
Ciemna plama lasu schowała się za górami. Maszyna mknęła nad kolorową mozaiką
budowli wypoczynkowych, rozrzuconych wśród ogrodów i leśnych parków. Raz po raz
poprzez zieleń błyskały w słońcu baseny kąpielowe i lądowiska aerobusów.
Zaraz za Jelenią Górą dotarli do radioszlaku Zachód-Wschód, gdzie Stefan przekazał
prowadzenie służbie ruchu.
W powietrzu zaroiło się od maszyn. Górą przemykały cygara aerobusów i pękate
wrzeciona transportowców. Nie one jednak budziły największe zdumienie brodacza, lecz
poruszające się znacznie wolniej w „pieszym” pasie powietrznym na „latających
podeszwach.” pojedyncze sylwetki ludzi... Na policzki wystąpiły mu wypieki, a wpółotwarte
usta i roziskrzone oczy przybierały wyraz to osłupienia, to znów niemego zachwytu, tak
przebyli blisko sto kilometrów i zza widnokręgu poczęły wyłaniać się wierzchołki strzelistych
budowli Radowa. Lecieli teraz nad szachownicą zbiorników przemysłowej hodowli glonów i
zakładami przetwórczymi wielkiej syntezy spożywczej, o których sygnalizowały już
wyrastające spod ziemi wysokie, podobne do ołówków wieże absorpcyjne.
Na pulpicie sterowniczym światełko sygnalizacyjne służby ruchu poczęło rytmicznie
mrugać.
– 11 23... 11 23... Instytut Mózgu! – przekazał Miksza informacje automatowi
prowadzącemu.
Pierścień wytwórczy dostarczający temu wielkiemu miastu żywności, wody i tlenu, ustąpił
miejsca wysmukłym wieżowcom i blokom mieszkalnym. Błyskające w słońcu tęczowymi
refleksami budowle mnożyły się i rosły, zdając się wspinać coraz wyżej i wyżej.
Poprzecinane wielopoziomowymi jezdniami i chodnikami pochłaniały stopniowo widoczny z
góry krajobraz, aby wreszcie wypełnić go aż po horyzont.
Nieznajomy nie patrzył już teraz na maszyny powietrzne przelatujące w pobliżu, lecz
rozszerzonymi szeroko oczami chłonął ten nowy widok.
Nagle gwałtownym ruchem pochwycił ramię Mikszy i wpatrując się z niepokojem w jego
twarz zapytał:
– Czy... czy... ja umarłem?
7
– Myślę, że... był pan... nieprzytomny. Przez pewien czas. Ale to nic...
– A więc jestem żywym człowiekiem?
– Na pewno! – potwierdził Miksza zastanawiając się, do czego nieznajomy zmierza.
– A ty ktoś, panie?
– Jestem meteorytologiem.
– Nie rozumiem.
– Jakby to panu wyjaśnić... Zbieram... takie... odłamki ciał niebieskich... Spadłych z nieba
na ziemię.
– Panie, niełatwo mi pojąć, na czym to twoje zajęcie w Niebie polega – podjął po chwili
milczenia brodacz. – Powiedz mi jednak, jeśli wolno ci to uczynić, gdzie ja jestem? Na Ziemi
czy też w Niebie?
Miksza z trudem zachowywał powagę.
– Jeszcze jesteśmy... w powietrzu! Ale zaraz znajdziemy się na Ziemi.
– A to jest miasto?
– Miasto.
Twarz nieznajomego rozpromieniła się.
– Czy... to miasto... to miasto, co Święty Jan Ewangelista?...
– Tak! Tak! – Miksza nie chciał przeciągać rozmowy, bo maszyna weszła już w strefę
przyziemną i światełka sygnalizacyjne wskazywały, że rozpoczyna się lądowanie.
Pod nimi zdawał się rosnąć w górę gmach z błyszczącą elipsą lądowiska na szczycie.
Tymczasem nieznajomy w jakimś radosnym uniesieniu począł recytować:
– „I zaniósł mię w duchu na górę wielką a wysoką...I ukazał mi miasto wielkie... Ono
Święte Jeruzalem, zstępujące z Nieba od Boga, mające chwałę Bożą, którego światłość
podobna była kamieniowi najkosztowniejszemu, jako kamieniowi jaspisowi, na kształt
kryształu przezroczystemu... I miało ono miasto mur wielki a wysoki, bram dwanaście, a na
swych bramach dwanaście Aniołów, a dwanaście bram, to dwanaście pereł: a każda brama
była z jednej perły, a rynek miasta złoto czyste, jako szkło przezroczyste. Alem kościoła w
nim nie widział. Albowiem Pan Bóg Wszechmogący jest kościołem jego...”
8
II. CZŁOWIEK ZNIKĄD
– Stefek!
Ocknął się raptownie. Kama Darecka stała naprzeciw niego, już w płaszczu, gotowa do
wyjścia.
– Zdaje się, że zasnąłem... – skonstatował niepewnie i rozejrzał się po hallu. – Która
godzina?
– Dochodzi pierwsza.
– Niemożliwe! – zdziwił się. – A więc spałem blisko cztery godziny?
Dziewczyna uśmiechała się.
– Czekałeś na mnie?
– Tak. Balicz mówił, że zaraz wychodzisz. Nie wiem sam, kiedy zasnąłem. Byłem bardzo
zmęczony. Nie kładłem się spać od trzech dni.
– Balicz cię nabrał. A może nawet nie – zaśmiała się krótko. – Proponował mi „Żółty
Krąg”. Jako dowód jego szczerze pokojowych intencji. Rano poprztykaliśmy się trochę i
widocznie doszedł do wniosku, że przeholował. Powiedziałam, że mam wieczór zajęty.
Dosłownie tak. Gdy cię zobaczył w hallu, pewno pomyślał, że wybieram się gdzieś z tobą.
– Uparty facet.
– Nie w moim guście. Zresztą nie mam czasu.
– Widzę, że jednak...
– Opowiadasz głupstwa. Po prostu gra mi na nerwach.
– Kto się lubi, ten się czubi!
– Gadanie.
Wyszli przed gmach Instytutu. Noc była chłodna. Ulica za dnia i wieczorem tętniąca
życiem, teraz, w czterogodzinnym okresie nocnego odpoczynku, opustoszała niemal zupełnie.
Pogasły różnobarwne światła, tylko promieniujące zielonkawo ściany domów zdawał się
spowijać przedwieczorny zmierzch.
– Jedziesz do domu? – spytał Stefan niepewnie.
– Nie. Nocuję w Instytucie. Wyszłam tylko na chwilę. Chcę się trochę przejść.
– Pozwolisz, że pójdę z tobą?
– Jak chcesz...
Zeszli z głównego ciągu pieszego w dół na bulwar. Było tu jeszcze ciemniej, bo szereg
cienistych topoli, biegnących skrajem bulwaru, tworzył naturalną osłonę przed światłami
miasta. Tylko w czarnym lustrze Odry odbijały się oświetlone żółtawo najwyższe
kondygnacje wieżowców na przeciwległym brzegu.
Usiedli na ławce.
– Odnalazłeś już wreszcie ten swój meteoryt? – zapytała Kama przerywając dłuższe
milczenie.
– Nie. Przepadł jak kamień w wodzie. Najmniejszego śladu... Jakby go w ogóle nie było.
– Mógł przecież wyparować w powietrzu...
– Nie sądzę. Pomiary dokonane tuż przed samym upadkiem, gdy był na wysokości około
trzystu metrów nad Ziemią wykazały, że miał średnicę ponad trzymetrową. To był kolos o
masie rzędu kilkudziesięciu ton. Chyba, że pomiar był błędny...
9
– I to możliwe.
– Niemniej, powinien być jakiś ślad – zastanawiał się meteorytolog. – Inna sprawa, że
mamy z tym obiektem kłopoty od samego początku. Ze wstępnych obliczeń wynikało, że tor
miał się przeciąć z powierzchnią Ziemi w rejonie północnego Atlantyku. Ale zaraz nadeszły
dane poprawkowe, a za nimi jeszcze następne. Hipotetyczny punkt upadku przesuwano coraz
bardziej na wschód... Mówiłem nawet Tomowi, że wygląda tak, jak gdyby obiekt zamiast
zwiększać, zmniejszał prędkość. Ale to był chyba błąd w obliczeniach. Zresztą na
zastanawianie się wtedy nie było czasu. Ostatnie dane otrzymałem na niespełna trzy minuty...
andzia361