James Kahn - Indiana Jones i Świątynia Przeznaczenia.odt

(303 KB) Pobierz



 

 

 

JAMES KAHN

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Indiana Jones i świątynia zagłady

 

 

 

 

Przełożył Bartłomiej Madejski

 

 

ROZDZIAŁ I

Ze smoczej puszczy

 

Szanghaj, 1933

 

W zadymionym klubie nocnym panowała atmosfera zepsucia. Wytworne damy i eleganccy panowie ze wszystkich stron świata – także goście o mniej wyszukanych manierach, łącznie z tymi, o których nie upomniałaby się żadna ambasada – wszyscy oni siedzieli ubrani w szykowne stroje przy stolikach rozstawionych wokół parkietu. Długonogie dziewczęta sprzedające papierosy, portierzy o ponurych twarzach, wyfraczeni kelnerzy, stonowany śmiech i głośny rechot, szampan i fałszywe obietnice oraz dym opiumowy sączący się z niektórych papierosów nadawały atmosferze specyficzny charakter. Było to miejsce pełne zepsucia w czasach upadku, choć wciąż jeszcze tres gai, jak uczta, po której miał nastąpić koniec świata. Kalka lat później świat stanął w ogniu wojny.

Po bokach sali, za secesyjnymi krzywiznami i orientalnymi łukami, kryły się loże. Do niektórych z nich prowadziło po kilka stopni. Z tyłu był bar. Z przodu, obok drzwi do kuchni, znajdowało się podium dla orkiestry, a przy nim, tuż za parkietem do tańca – scena.

Po obu jej bokach widać było dwie olbrzymie postacie wyrzeźbione z drewna – chińscy wojownicy, siedzący niedbale na tronie ze złotym mieczem w ręce, z zimnym uśmieszkiem przyglądali się zabawie.

Obok rzeźby z lewej, tuż nad podłogą, zwisał z sufitu na grubych sznurach olbrzymi gong. Płaskorzeźba na jego powierzchni przedstawiała rozgniewanego smoka unoszącego się nad wielką górą. Obok gongu stał potężnie zbudowany mężczyzna w szarawarach z ramionami skrzyżowanymi na nagiej piersi.

Pośrodku sceny umieszczono głowę wielkiego smoka. Szeroko otwarta paszcza była zwrócona ku publiczności, a wyłupiaste, przerażające oczy patrzyły na boki. Czułki z papier–mache podrygiwały niezgrabnie w rytm dźwięków dobiegających z sali, a lampiony udające łuski sięgały kurtyny.

Nagle z paszczy zaczął wydobywać się dym.

Półnagi mężczyzna w szarawarach z namaszczeniem uderzył w gong.

Ognistoczerwone światło rozświetliło dym wydobywający się z paszczy smoka. Dym spłynął po stopniach ze sceny na parkiet, a orkiestra zaczęła grać.

Wtedy w paszczy wykrzywionej w dzikim grymasie pojawiła się kobieta.

Miała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat, zielononiebieskie oczy i włosy w kolorze ciemnoblond. Jej ciało opinała dopasowana suknia zapięta pod szyją, ozdobiona czerwonymi i złotymi cekinami. Efektu dopełniały kolorystycznie dopasowane rękawiczki, szpilki i kolczyki w kształcie motyla. Zawahała się przez chwilę, wyciągnęła rękę, chwytając nieśmiało jeden ze smoczych zębów nad głową i zrobiła krok na zewnątrz, zmysłowo wyginając ciało. Nazywała się Willie Scott i była zniewalająco piękna.

Kilkanaście tancerek zbiegło po stopniach po obu stronach smoczej głowy. Za wachlarzami skrywały pięknie wymalowane twarze. Miały na sobie kimona w złotym kolorze sięgające ud, ukazujące coś więcej niż tylko jedwabne pończochy. Willie zaczęła śpiewać:

Ji uang si–i ua je kan dao

Zin li bian jao la dżin tian ii Dao

Wszystko może się zdarzyć.

Większość obecnych nie zwróciła na nią uwagi, ale Willi się tym nie przejęła. Z profesjonalną sprawnością poruszała się po stopniach, śpiewając, lecz jej myśli błąkały się wśród kłębów dymu zasnuwającego scenę i zbierającego się wokół głowy bestii jak smocze marzenia. W jej marzeniach podejrzana knajpa w Szanghaju zamieniła się w wielką scenę, a tancerki za nią były zespołem rewiowym; była w Stanach, była wielką gwiazdą, bogatą i uwielbianą, oszałamiająco piękną i niezależną, i...

Dym rozwiał się trochę i Willie wróciła do rzeczywistości.

Idioci, pomyślała. Za głupi, żeby docenić prawdziwą sztukę, nawet, kiedy im się ją położy na talerzu pod samym nosem.

Dyrygent dał jej znak i zaczęła śpiewać refren po raz ostatni. Wyciągnęła czerwony szal i zasłoniła nim twarz, skrywając pogardę w oczach.

Wszystko może się zdarzyć!

Orkiestra zagrała ostatni akord i tłum zaczął klaskać. Willie skłoniła się. Trzej mężczyźni przy stoliku stojącym tuż obok parkietu klaskali uprzejmie. Udało im się nawet wykrzywić twarze w udawanym uśmiechu. Był to gangster Lao Che i jego dwaj synowie. Paskudni dranie nienagannie ubrani według najnowszej mody beau monde.

Willie mrugnęła do nich okiem, a właściwie do Lao Che, który był jej aktualnym źródłem utrzymania. Skinął głową w jej kierunku, lecz wtedy coś zwróciło jego uwagę i nagle spochmurniał. Willie, wbiegając po stopniach w kierunku kulis, podążyła za jego wzrokiem.

Był to mężczyzna, który właśnie wszedł do klubu i schodził po schodach z tyłu sali. Miał na sobie smoking – białą marynarkę z czerwonym goździkiem w klapie – czarne spodnie, kamizelkę, muszkę i buty. Zauważyła, że zachowuje się bardzo swobodnie. Poczuła do niego nieufność, zastanawiając się, czy nie jest kimś w rodzaju policjanta.

Zza kulisy zobaczyła, jak już na dole powitał go kelner. Pomyślała tylko: Ładny jest, ale na pewno przynosi pecha.

 

Indiana Jones wyszedł z rikszy i wszedł na schody prowadzące do Klubu Obi Wan, kiedy występy dobiegały końca. Zobaczył jeszcze, jak tancerki ubrane w czerwono–złote stroje wybiegają za kulisy przy wtórze głośnych oklasków.Uśmiechnął się do siebie: Ależ, drogie panie, nie uciekajcie teraz, kiedy właśnie przyszedłem.

Szedł po schodach swobodnym krokiem, lecz rozglądał się dookoła czujnym wzrokiem skradającego się kota.

Wnętrze nie zmieniło się od czasu, kiedy widział je ostatnim razem: rozpustny tłum, bezmyślna zabawa, umierające plemię. Nie był nawet pewny, czy jeśli ktoś taki jak on za tysiąc łat zacznie tu wykopaliska, będzie w stanie na podstawie odnalezionych przedmiotów wyobrazić sobie świat istniejący w tym miejscu. A raczej półświatek, pomyślał, a jego wzrok padł na stół, przy którym siedział Lao Che.

Na dole podszedł do niego kelner. Był młody, choć zaczynał już łysieć. W drobnym ciele kryła się jakaś siła. Był na wpół Chińczykiem, na wpół Holendrem i nazywał się Wu Han.

Skłonił się lekko przed Indianą z pustym, uprzejmym uśmiechem na twarzy i rzekł tak cicho, że tylko Jones mógł go usłyszeć:

– Bądź ostrożny.

Indy kiwnął głową w zamyśleniu; ruszył w kierunku Lao Che i jego ludzi, którzy wyprostowali się za stołem na jego widok. Oklaski dobiegły końca.

– Witam, doktorze Jones – powiedział Lao Che.

– Miło mi, panie Lao Che – rzekł Indiana Jones.

Lao dobiegał pięćdziesiątki. Miał tłuste policzki i duży brzuch – rezultat życia w luksusie – lecz pozostał twardy jak zawsze. Ubrany był w czarny smoking, czarną koszulę i biały krawat. Oczy gada przykrywały ciężkie powieki. Na małym palcu lewej dłoni miał pozłacany sygnet z herbem królewskiej dynastii Chang, co Indy zauważył z zawodowym zainteresowaniem.

Po lewej siedział jego syn, Kao Kan, młodsza wersja ojca, równie potężnie zbudowany, niewzruszony i bezwzględny. Po prawej siedział drugi syn, Chen, wysoki i chudy. Jak duch. Biały szalik zwisający luźno wokół jego szyi przywiódł Indy’emu na myśl poszarpany materiał, który czasem widywał owinięty wokół pomarszczonych, wysuszonych zwłok.

Lao uśmiechnął się do Indy’ego.

Nee czin lie hau ma?

Chen i Kao Kan uśmiechnęli się złowrogo. Indy odwzajemnił uśmiech.

U a dżung hau, nee na? U a huey hung dżung czi dża luni kao su ua szu szu – rzekł, obracając żart Lao Che przeciw niemu.

Trzej mężczyźni siedzieli w milczeniu. Lao spojrzał na Indy’ego z nienawiścią.

– Nie wiedziałem, że mówi pan po chińsku.

– Nie lubię się popisywać – odparł z Indy z kamienną twarzą. Pojawili się dwaj ochroniarze, obszukali go szybko i zniknęli.

Nie spodobało mu się to, ale tego się spodziewał. Usiadł naprzeciw Lao. Kelner postawił na stole koło Lao Che duży półmisek z kawiorem i wiaderko z butelką szampana. Na twarz władcy przestępczego świata powrócił uśmiech.

– Zamówiłem kawior i szampan, żeby uczcić tę wyjątkową okazję. Wpatrywał się w Indy’ego w niezwykłym skupieniu i dodał:

– A więc to prawda, panie doktorze. Odnalazł pan Nurhaczego. Indy pochylił się lekko nad stołem.

– Pan wie, że tak. Wczoraj jeden z pańskich chłopców chciał mi go zabrać, nie płacąc.

Kao Kan położył lewą dłoń na stole. Choć była owinięta bandażem, widać było, że brakuje palca wskazującego.

Lao Che kiwnął głową, gotując się ze złości.

– Znieważył pan mojego syna.

Indy wyprostował się.

– Nie, to pan znieważył mnie. Ale darowałem mu życie.

Lao wpatrywał się w Indy’ego wzrokiem kobry.

– Panie doktorze. Chcę mieć Nurhaczego.

Położył plik banknotów na obrotowej tacy pośrodku stołu i obrócił ją, tak że pieniądze znalazły się naprzeciw Indy’ego.

Indy położył dłoń na banknotach, sprawdzając grubość pliku, przeliczył na dolary i ocenił, że to za mało. O wiele za mało. Obrócił tacę w kierunku Lao i potrząsnął głową.

– To nie pokrywa nawet moich kosztów, panie Lao. Wydawało mi się, że mam do czynienia z uczciwym przestępcą.

Kao Kan i Chen zaklęli ze złością po chińsku. Chen uniósł się za stołem.

Nagle na ramieniu Lao pojawiła się dłoń w eleganckiej rękawiczce. Indy przeniósł wzrok na twarz kobiety stojącej za plecami Lao Che, a ona spojrzała wprost na niego.

– Nie przedstawisz nas sobie? – rzekła cicho. Lao Che machnięciem ręki kazał usiąść Chenowi.

– Panie doktorze, to jest Willie Scott – rzekł. – Willie, to Indiana Jones, sławny archeolog.

Willie obeszła stół, podchodząc do Indy’ego, który wstał, żeby się z nią przywitać. Przyjrzeli się sobie uważnie, podając sobie dłonie.

Spodobała mu się jej twarz. Była naturalnie piękna, choć nosiła ślady nieprzyjemnych wydarzeń z przeszłości, jak drogi kamień odsłonięty przez wodę, jak nieoszlifowany diament bez oprawy. Wpiętą we włosy przeźroczystą klamerkę w kształcie motyla Indy zinterpretował jako oznakę ekstrawagancji albo wręcz lekkomyślności. To, że miała rękawiczki potraktował jako ostrzeżenie: Umiem trzymać dystans. Pachniała drogimi perfumami i miała na sobie wyszywaną cekinami suknię pod szyję z długim, naprawdę długim, rozcięciem na plecach.

Indy pomyślał, że znaczy to, iż kiedy się zdecyduje, zostawia po sobie miłe wspomnienia.

Była z Lao Che, a to oznaczało, że musi być ostrożny.

 

Willie od razu rozpoznała w nim mężczyznę, który pojawił się pod koniec występu.

Jej pierwsze wrażenia potwierdziły się. Przystojny, ale zupełnie nie na miejscu przy tym stole.

Nie potrafiła się jednak zdecydować, gdzie jest jego miejsce. Archeolog? To nie ma sensu. Na podbródku miał interesującą bliznę. Ciekawe, skąd się wzięła. Była znawczynią interesujących blizn. No i miał ładne oczy, choć nie mogła dojrzeć, jakiego są koloru. Jakby zielono–brązowo–szaro–niebieskie ze złotymi błyskami, czyste, twarde i skryte. Niedobrze.

Tak czy inaczej, czuła, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Powoli przeniosła wzrok z blizny na brązowe oczy.

– Myślałam, że archeolog to taki mały człowieczek szukający mamy – zażartowała.

– Mumii – poprawił ją. Usiedli.

Lao przerwał tę krótką wymianę zdań.

– Doktor Jones odnalazł dla mnie Nurhaczego i właśnie chce mi go dać.

Zanim Indy odpowiedział, poczuł, a potem zobaczył, że Kao Kan celuje do niego z pistoletu. Postanowił nie czekać, aż broń przemówi, chwycił długi widelec ze stojącego obok wózka kelnerskiego. Willie nie przestała mówić.

– Kto to jest Nurhaczy? – spytała niewinnie, wciąż nieświadoma zbliżającego się niebezpieczeństwa.

Chwilę potem już wiedziała. Indiana przyciągnął ją do siebie i wcisnął widelec w jej bok.

Willie wstrzymała oddech i rzekła do siebie: Wiedziałam. Wiedziałam, że tak będzie. I zwróciła się do Lao cichym, choć pełnym napięcia głosem:

– Lao, on przyłożył mi widelec do boku.

Indy odezwał się spokojnym głosem do Kao Kana:

– Synku, odłóż pistolet – i przycisnął mocniej widelec. Willie poczuła, jak zęby widelca wchodzą w jej skórę. Z trudem ukrywając strach, powtórzyła:

– Lao, on przyłożył mi widelec do boku.

Prawdę mówiąc, wątpiła, że zrobi jej krzywdę, choć nigdy nic nie wiadomo, kiedy chłopcy wyciągają swoje zabawki. Lao Che spojrzał na syna i ten opuścił broń. Indy ciągnął dalej:

– Proponuję, żeby dał mi pan to, co mi się należy, albo wszystko może się zdarzyć. Zgodzi się pani? – zwrócił się do Willie.

– Tak – wyszeptała lodowatym tonem.

– Niech mu pani powie – zaproponował.

– Zapłać mu – rzekła do Lao.

Bez słowa Lao wyjął z kieszeni mały woreczek, położył go na tacy i obrócił nią, przesuwając woreczek w ich kierunku. Indy kiwnął głową, a wtedy Willie wzięła woreczek i wysypała z niego na stół garść złotych monet.

Indy rzekł z kamienną twarzą:

– Brylant, Lao. Umówiliśmy się, że dostanę brylant.

Lao uśmiechnął się, bezradnie poruszył ramionami, wyjął z kieszeni srebrne pudełko i położył je na tacy.

Kiedy Indiana wpatrywał się w pudełko, Kao Kan z małej buteleczki wysypał do kieliszka z szampanem biały proszek. Gdy pudełeczko i monety przejeżdżały koło niego, postawił na tacy kieliszek.

Kiedy pudełko do nich dotarło, Willie otworzyła je. Wewnątrz leżał ciężki, lecz delikatny brylant.

– Lao – wyszeptała.

Brylanty zachwycały ją i zniewalały. Były twarde, lecz piękne, przeźroczyste i mieniące się wszystkimi kolorami, były magicznym odbiciem jej duszy. A przede wszystkim były bardzo praktyczne. Taki brylant mógł uczynić ją bogatą, mógł uniezależnić ją od drani takich, jak ci szurnięci faceci przy stole.

Indy wbił widelec w stół i chwycił kamień, odpychając Willie tak mocno, że aż usiadła na krześle. Spojrzała na niego zimnym wzrokiem.

– Ty żmijo.

W końcu dotarło do niej, jakiego koloru są jego oczy. Nie zwracał na nią uwagi, oglądając klejnot. Doskonale oszlifowany, a każda faseta odpowiadała innej płaszczyźnie starożytnego wszechświata. Był bez skazy, wspaniały, przeźroczysty. Uniwersytet od lat poszukiwał tej błyskotki.

– A teraz – wysyczał Lao Che – daj mi Nurhaczego.

Indy skinął na Wu Hana, kelnera, który przywitał go przy wejściu do klubu. Wu Han podszedł. Na lewym ramieniu przewiesił lnianą serwetkę, a w prawej ręce trzymał tacę.

Pośrodku tacy leżała mała, jaspisowa szkatułka.

Narastająca ciekawość przeważyła nad gniewem Willie. Pieniądze, złote monety, klejnoty, groźby. A teraz ten wspaniały drobiazg.

– Kto to jest ten Nurhaczy? – zażądała odpowiedzi.

Indy wziął szkatułkę od Wu Hana, położył na tacy i obrócił nią, posyłając cacko w kierunku Lao Che.

– Proszę – rzekł z uśmiechem.

Willie patrzyła, jak szkatułka mija ją, zmierzając do Lao Che. – Jakiś taki mały – wymamrotała.

Lao chwycił szkatułkę. Jego synowie pochylili się nad nią. Lao odezwał się z szacunkiem cichym głosem, jakby mówił do siebie.

– Wewnątrz tej świętej trumny znajdują się szczątki Nurhaczego, założyciela dynastii mandżurskiej.

Indy chwycił kieliszek z szampanem i uniósł go we wspaniałomyślnym toaście.

– Witamy w domu, stary – rzekł i opróżnił kieliszek.

Prochy?, pomyślała Willie. To o to całe to zamieszanie? O prochy?. Jeżeli o nią chodzi, rozpamiętywanie przeszłości nie przynosiło żadnych korzyści. Jej gramatyka znała tylko czas teraźniejszy i przyszły. Cała reszta w najlepszym wypadku była nudna. Willie zabrała się do poprawiania makijażu.

Lao spojrzał na Indy’ego z szerokim uśmiechem.

– A teraz oddaj mi brylant.

Indy poczuł, że opadła go fala gorąca. Pociągnął za kołnierzyk, próbując go poluzować.

– Podziwiam pańskie specyficzne poczucie humoru. Chyba że zaczynam mieć kłopoty ze słuchem.

Lao uniósł małą, niebieska fiolkę. To zainteresowało Willie. Jeszcze jakieś skarby?, pomyślała.

– Co to jest?

– Odtrutka – rzucił Lao.

– Odtrutka na co? – spytał Indy z podejrzliwością w głosie. Nagle zaczął mieć złe przeczucia.

– Na truciznę, którą pan właśnie wypił – rzucił Lao z szyderstwem w głosie.

Willie nagle poczuła niepokój.

– Trucizna! – krzyknęła zachrypniętym głosem. – Co ty wyrabiasz, Lao? Ja tu pracuję.

Zrozumiała, że już niedługo.

Indy włożył palec do kieliszka i potarł szkło. Na dnie zalegał osad.

– Trucizna szybko działa, panie doktorze – zarechotał Lao. Indy położył brylant na stole i wyciągnął rękę.

– No, Lao. Dawaj.

Chen chwycił brylant i spojrzał w jego lśniącą głębię. Twarz wykrzywił mu uśmieszek złośliwej satysfakcji. Odłożył brylant i zakręcił tacą, posyłając go do Lao Che. Kiedy mijał Willie, chwyciła go i zaczęła mu się dokładnie przyglądać. Nigdy przedtem nie miała w ręce tak dużego brylantu. Tak doskonałego. Czuła, jak mruczy w jej dłoni.

Lao przestał interesować się brylantem, wciąż wpatrzony w szkatułkę leżącą przed nim.

– Nareszcie mam prochy mego szlachetnego przodka.

Indy poczuł niepokój. Przed oczami zaczęły mu tańczyć żółte plamy.

– Lao, odtrutka.

Lao nie zwrócił na niego uwagi.

Sprawy przybierały zły obrót. Jones poczuł się słaby, tracił kontrolę nad sytuacją. Szybko chwycił za widelec i ponownie przycisnął go do żeber Willie.

– Lao – wycharczał.

– Lao – zawtórowała mu Willie.

Lao Che, Kao Kan i Chen roześmieli się.

– Weź ją sobie – powiedział Lao. – Znajdę sobie inną.

Willie patrzyła na Lao wzrokiem kogoś, kto zaczyna rozumieć coś, co już od dawna podejrzewał.

– Ty draniu – powiedziała.

Wu Han nagle zrobił krok do przodu i uśmiechnął się do Lao.

– Proszę – rzekł.

Obrócili się i zobaczyli w jego dłoni broń przysłoniętą tacą przed wzrokiem pozostałych gości. Pistolet był wycelowany wprost w Lao Che.

– Wspaniała obsługa – rzucił Indy.

Do Willie dotarło nagle, że to nie kelner. Widelec wciąż wpijał się w jej bok. Wszyscy byli napięci i nie wiedziała, w którą stronę uskoczyć.

– Wu Han to mój stary przyjaciel – wymamrotał Indiana.

– Zabawa trwa. Lao, odtrutka.

Kiedy Indy wyciągnął rękę, przy sąsiednim stoliku rozległ się trzask. Obrócili głowy.

Jakiś pijany Amerykanin otworzył właśnie butelkę szampana i piana ochlapała jego dwie chichoczące towarzyszki. Kelnerzy otwierali następne butelki, dobiegły ich kolejne trzaski, lała się piana, rozlegał się śmiech. Indy skupił uwagę na ich grupie. Ogarniały go mdłości. Zauważył, że Wu Han stojący koło niego robi się coraz bledszy.

– Wu Han, co się... – zaczął, lecz zanim mógł dokończyć, Wu Han upadł na stół.

Dopiero wtedy Indy zauważył, jak Chen chowa pod serwetką dymiący pistolet.

– Indy – wystękał Wu Han.

Kiedy ranny Wu Han upadł, Indiana chwycił go i posadził na swoim krześle.

– Nie martw się – wyszeptał. – Wyciągnę cię stąd.

– Nie tym razem, Indy – wyrzęził umierający mężczyzna. – Przeżyliśmy razem wiele przygód, ale teraz odchodzę pierwszy w wielkie nieznane.

Indy położył głowę przyjaciela na stole. Ogarniała go gorączka, pocił się.

Lao z trudem ukrywał radosne podniecenie.

– Niech pan się nie smuci, doktorze. Wkrótce dołączy pan do niego.

Nogi ugięły się pod Indym i zatoczył się do tyłu. Kao

Kan stłumił chichot.

– Za dużo pan wypił, doktorze Jones?

Indy wpadł na pijanego mężczyznę z sąsiedniego stolika. Nawet śmiertelnie wychudzony Chen uśmiechnął się, widząc, jak przypatrują się sobie mętnym wzrokiem.

Indy’ego ogarnął gniew. Odepchnął pijaka i zatoczył się na kelnera, który obsługiwał gości przy sąsiednim stoliku, podając z wózka nasączone likierem, płonące dzikie gołębie nadziane na rożen. Przynajmniej zetrę mu z twarzy ten głupi uśmieszek, pomyślał Indy. Jednym płynnym ruchem chwycił rożen z gołębiami, obrócił się i cisnął nim w Chena.

Rożen zagłębił się w piersi Chena, przesuwając płonące gołębie ku rękojeści.

Nagle wszyscy zamarli. Tłum gości ucichł, czując niejasno, że za chwilę jeszcze coś się zdarzy. Osoby siedzące przy stoliku Lao wstrzymały oddech, wpatrzone w widmową postać Chińczyka w smokingu ze srebrnym ostrzem w piersi.

Płomienie oświetlały jego przerażoną twarz dziwnym i makabrycznym światłem.

I wtedy wszystko stało się naraz.

Willie krzyknęła odruchowo. Kobieta przy sąsiednim stoliku, widząc drugi rożen z gołębiami flambé leżące na wózku i być może myśląc, że teraz nastąpi jej kolej, również pisnęła przeraźliwie. W restauracji zapanował chaos. Goście krzyczeli, biegając chaotycznie, pękało szkło. Kotłował...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin