Rob MacGregor - Indiana Jones i ostatnia krucjata.odt

(260 KB) Pobierz



 

 

 

ROB MAC GREGOR

 

 

 

 

 

 

 

Indiana Jones i ostatnia krucjata

 

 

 

 

Przełożyła Beata Misiek

 

 

ROZDZIAŁ I

Pustynny pościg

 

Utah, 1912

 

Oddział mknął przez pustynię, konie grzmociły kopytami o ziemię, wznosząc za sobą chmurę pyłu. Gnali jak burza, jakby chcieli uciec przed słońcem, które wzniosło się już ponad szczyt piaszczystej góry Nadchodziła pora najgorszego upału – promienie paliły ziemię i wkrótce pustynia miała się zamienić w rozżarzoną patelnię.

Przed nimi wyłoniła się formacja skalna, pod którą znajdował się labirynt jaskiń.

Umundurowani jeźdźcy na znak dowódcy wstrzymali konie.

– Zsiadać – krzyknął.

Jeździec z szopą słomianych włosów zsiadł pierwszy.

Przyjrzał się pozostałym członkom załogi. Z daleka, pomyślał, może i wyglądali jak prawdziwa kompania kawalerii. Z bliska jednak, choćby nie wiem jak starał się wyobrazić ich sobie jako żołnierzy, niewiele by z tego wyszło. Było jasne jak słońce, że to tylko drużyna skautów. Nie licząc pana Havelocka, żaden z nich nie miał więcej niż trzynaście lat.

Spojrzał na pulchnego dzieciaka, zsiadającego niezgrabnie z konia. Wiedział, że ma na imię Herman, ale nie znał go prawie wcale. Słyszał kilka razy od innych małolatów, że ma jakieś problemy w domu. Nie był pewien, o jakie problemy chodziło wtedy, ale było oczywiste, że i teraz młody nie ma się za dobrze – zgiął się bowiem wpół i zachwiał, jakby za chwilę miał zaryć twarzą w ziemię. W końcu udało mu się utrzymać równowagę i podpierając dłońmi kolana, pochylił się i puścił pawia.

Wszyscy jak jeden mąż wybuchnęli śmiechem. Trącali się łokciami, wyciągając palce w stronę tego, pożal się Boże, skauta.

– Herman ma chorobę końską! – krzyknął któryś.

– No! I do tego zmoczył siodło – zawył radośnie inny. Jasnowłosy skaut w mundurze przepasanym plecionym pasem Indian Hopi podszedł do Hermana i spytał, czy wszystko w porządku. Na jego twarzy malował się wyraz troski i zrozumienia bez cienia drwiny. Było oczywiste, że jest bardziej dojrzały od pozostałych i nikt nie ośmielił się powiedzieć słowa, gdy pomógł Hermanowi wstać i poprowadził go za sobą.

Pan Havelock krzyknął na chłopców, by poprowadzili wierzchowce między skały i zostawili je w cieniu masywnego głazu. Chłopcy skupili się wokół komendanta, który wyjaśniał, że jaskinie, ukształtowane przez naturę, służyły kiedyś za domy pierwotnym ludziom. Krążyła legenda, że groty eksplorowali hiszpańscy konkwistadorzy, było też powszechnie wiadomo, iż w poprzednim wieku górnicy przekopali dodatkowe tunele w poszukiwaniu złota.

– Teraz idziemy razem, nikt się nie oddala. Niektóre korytarze są długie na kilometry.

Kiedy drużyna ruszyła w ślad za komendantem, skauci zaczęli szemrać pod nosem.

– Dobrze by było – powiedział któryś.

– No, dzisiaj przyjeżdża cyrk – mruknął inny. – Moglibyśmy zobaczyć, jak rozbijają namioty.

Wspinali się stromym szlakiem prowadzącym wśród skał. Było gorąco i duszno od pyłu. Wszyscy byli zbyt zajęci wspinaczką, by zwracać uwagę na Hermana i jasnowłosego, zamykających szereg.

Po chwili wchodzili do jaskini. Było zimno i ciemno, chłopcy zaczęli narzekać, że nic nie widać. Pan Havelock zaświecił lampę i zapewnił, że wkrótce ich wzrok przyzwyczai się do ciemności. Szli dalej utartym szlakiem.

Jasnowłosy, choć szedł na samym końcu, zachowywał największą czujność. Zdawało się, że niemal wyczuwa w tym miejscu obecność starożytnych mieszkańców. Kiedy grupa zniknęła za rogiem, nagle ścisnął mocno ramię Hermana.

– Cććć! Posłuchaj!

Herman wstrzymał oddech. Rozejrzał się niepewnie dookoła, zastanawiając się, co przykuło uwagę jego nowego przyjaciela.

Od szlaku, którym podążali, odbijała w bok ścieżka i z głębi ciemnego korytarza dało się słyszeć jakieś głosy – stłumione, ale niewątpliwie coś się tam działo. Jasnowłosy dał znak Hermanowi, żeby poszedł za nim.

– Chodźmy. Rzucimy okiem.

Herman spojrzał w stronę, gdzie zniknęła reszta drużyny. Sprawiał wrażenie, że nie bardzo wie, co powinien zrobić w tej sytuacji, ale w końcu powziął męską decyzję i ruszył za swoim przewodnikiem.

– Okay, Junior, idę.

Pajęczyny wplątywały im się we włosy. Ten korytarz był ciemniejszy od poprzedniego i panował w nim większy chłód – z pewnością nie był często używany.

– Dokąd idziemy? – zawołał Herman.

Jasnowłosy – Junior – odwrócił się i położył palec na ustach. Glosy stały się wyraźniejsze. Ściany przed nimi rozjaśniły się nagle; roztańczyły się na nich upiorne cienie.

Chłopcy przywarli do ściany. Wstrzymali oddech i przeciskali się dalej.

Wtem Junior dostrzegł cztery postacie kopiące w ziemi łopatami i kilofami. Wiedział od razu, że nie są żadnymi duchami. Był pewien, że to złodzieje i wiedział, co robią. Jak mówiła legenda, Hiszpanie zakopali tu skarb.

Jego ojciec był naukowcem – specjalistą od średniowiecza – i wykładał na uniwersytecie. Znał dobrze tę legendę, wiedział też wiele innych rzeczy.

Chłopiec próbował namówić ojca, żeby wybrał się z nimi dzisiaj i opowiedział skautom o jaskiniach i ludziach, którzy zamieszkiwali je przed wiekami. Ale, jak zwykle, ojciec był zbyt zajęty, żeby poświęcać czas paru dzieciakom. Poza tym oświadczył, że archeologia Ameryki Północnej nie stanowi obiektu jego badań.

Junior wpatrywał się w cztery męskie sylwetki, starając się zaobserwować jak najwięcej. Jedna z nich była mniejsza od pozostałych i po chwili dotarło do niego, że właściwie nie jest to mężczyzna, jak z początku myślał. To był dzieciak, niewiele starszy od nich. Ale wyglądał na twardziela.

– Roscoe, unieś latarkę – rzucił w jego stronę jeden z mężczyzn.

Ten, który to powiedział nosił skórzaną kurtkę z frędzlami, kapelusz z rondem wywiniętym z jednej strony i wyglądał jak członek załogi Narowistych Jeźdźców. Człowiek stojący obok Roscoe miał gęste czarne włosy opadające kaskadą na plecy. Indianin. Nie. Mieszaniec.

Ostatni stał najdalej, w cieniu. Miał na sobie krótką skórzaną kurtkę i brązowy filcowy kapelusz typu fedora.

Junior bezszelestnie podszedł jeszcze kilka kroków, żeby lepiej widzieć. Dał znak Hermanowi. Usłyszał, jak tamten głośno chwyta powietrze i odwrócił się, by go uciszyć.

Herman stał z otwartymi ustami, pot lał się z jego czoła strumieniem.

Mam nadzieję, że nie będzie znów rzygał. Nie teraz.

Herman potknął się na obluzowanym kamieniu. Rozległ się cichy, chrzęszczący dźwięk i chłopiec oparł się z hałasem o ścianę, by odzyskać równowagę.

Junior kucnął i schylił się najniżej, jak mógł, starając się zniknąć w cieniu. Herman poszedł jego śladem.

– Przepraszam – wyszeptał.

Junior skrzywił się i uciszył go gestem dłoni. Ten od fedory odwrócił się powoli, podniósł lampę i popatrzył w ich stronę. Ujrzeli po raz pierwszy jego twarz.

– Zdaje mi się, że coś słyszałem – mruknął i odwrócił się ponownie.

Chłopcy byli jednocześnie przerażeni i urzeczeni tym, co zobaczyli. Patrzyli w napięciu, jak Fedora oblewa wodą z naczynia jakiś oblepiony błotem przedmiot. W świetle lampy Junior zdołał dostrzec, że jest to złoty krzyż wysadzany drogimi kamieniami.

Kumple Fedory podeszli bliżej i schylili się nad zdobyczą.

– Patrzcie! Jesteśmy bogaci! – wrzasnął Roscoe.

– Zamknij gębę. Ciszej – skarcił go Mieszaniec.

– Spokojnie. Już niedługo. To małe cacuszko przyniesie nam kupę forsy – wychrypiał Narowisty.

Fedora obracał krzyż w dłoni, delektując się w milczeniu jego pięknem i szacując jego wartość. Ten facet w jakiś sposób odstawał od pozostałych, był jakby z innej bajki.

Junior dotknął ramienia Hermana, nie mogąc powstrzymać na wodzy podniecenia zmieszanego z niepokojem.

– To Krzyż Coronada! – wyszeptał. – Hernando Cortes podarował mu go w 1520 roku. To dowód, że Cortes wysłał Francisca Coronada na poszukiwanie Siedmiu Złotych Miast.

Herman spojrzał zdumiony.

– Skąd wiesz te wszystkie rzeczy, Junior?

Junior odwrócił wzrok w stronę poszukiwaczy skarbów i przyglądał im się dłuższą chwilę.

– Ten krzyż to ważny artefakt. Jest własnością muzeum. Poza tym, bądź tak łaskaw i nie nazywaj mnie Juniorem.

– Kiedy tak mówi do ciebie pan Havelock.

– Mam na imię Indy.

Nienawidził, gdy mówiono na niego Junior. Czuł się wtedy jak dzieciak w krótkich majteczkach. Ale ojciec nie brał na poważnie jego próśb.

Patrzyli jeszcze przez chwilę. Indy spoważniał, zbierając myśli, aż w końcu podjął decyzję. Zwrócił się do Hermana:

– Słuchaj, leć i poszukaj pozostałych. Powiedz panu

Havelockowi, że jacyś ludzie plądrują hiszpańskie skarby. Niech przyprowadzi szeryfa.

Herman zdawał się nie słuchać. Poruszał ustami, ale nie wydobywało się z nich żadne słowo – patrzył z grozą w oczach na węża pełznącego po jego nodze.

– To tylko wąż – powiedział Indy, jak gdyby nigdy nic biorąc gada do ręki i odrzucając go na bok. – Słyszałeś, co powiedziałem? To ważne.

– Tak. Lecę. Do pana Havelocka. Po szeryfa – Herman przytaknął skwapliwie i spojrzał jeszcze raz w stronę tamtych ludzi. – Co masz zamiar zrobić, Jun... Indy?

– Nie wiem. Coś wymyślę. Lepiej już idź.

Herman rzucił się pędem z powrotem wzdłuż korytarza, a Indy znów skupił się na złodziejach. Odłożyli na bok krzyż, zajęci poszukiwaniem kolejnych skarbów. Powoli, przywierając do ściany, Indy przesuwał się w ich stronę, aż znalazł się na wyciągnięcie ręki od krzyża. Choć zaśniedziały i pokryty błotem, był dobrze widoczny – w świetle lampy klejnoty jarzyły się ognistym blaskiem.

Sięgnął po krzyż i wtedy spostrzegł siedzącego na nim skorpiona. Próbował go strząsnąć, ale śmiercionośne stworzenie wydawało się przyklejone. Zaklął z cicha, wciąż potrząsając ręką. Skorpion odpadł w końcu, ale ten czas wystarczył, by zwrócić na siebie uwagę.

Złodzieje odwrócili się w jednym momencie i zauważyli go.

– Hej, to nie twoje! – wrzasnął Roscoe. – On kradnie

naszą zdobycz!

– Brać go – krzyknął Mieszaniec.

Indy rzucił się do ucieczki, serce waliło mu w piersi jak oszalałe. Odwrócił się za siebie i akurat w tym momencie jeden ze złodziei potknął się i przewrócił, a reszta wpadła na niego, również tracąc równowagę. Indy zatrzymał się, gdy dotarł do komina wyrąbanego w suficie przez poszukiwaczy złota. Blade promienie światła przezierały przez otwór, z którego zwisała lina kończąca się kilka stóp nad jego głową. Obejrzał się za siebie w nadziei, że może mu odpuszczą, ale nic z tego. Zobaczył, jak Fedora posyła swoim kompanom zdegustowane spojrzenie i sam rzuca się za nim w pościg.

A niech to! Zatknął krzyż za pas i wyskoczył w górę, próbując dosięgnąć liny. Bez skutku. Spróbował raz jeszcze, w końcu pochwycił sznur jedną ręką, potem drugą. Wspinał się z wysiłkiem, opierając stopy o ścianę. Zobaczył, że Fedora i pozostali pobiegli dalej i poczuł głęboką ulgę. Miał chwilę czasu. Zaraz jednak poczuł szarpnięcie liny i spojrzał w dół.

Fedora zawrócił i zręcznie wspinał się za nim po sznurze.

Gdyby tylko byt tu mój ojciec, pomyślał Indy, zbierając wszystkie siły. Wiedziałby, jak załatwić tych gości. Wyobraził sobie ojca, wznoszącego oskarżycielsko palec w górę i złodziei cofających się ze strachem przed tym karzącym gestem. Tak, on na pewno zrobiłby coś takiego.

Rozjaśniło się i Indy w końcu znalazł się na szczycie.

Dyszał z wysiłku, wyczołgując się przez komin w jaskrawe światło dnia. Osłonił oczy przed słońcem, chwytając oddech.

Rozejrzał się na wszystkie strony i stwierdził, że stoi na wysokim głazie niedaleko miejsca, przez które dostali się wcześniej do jaskini.

– Herman! Panie Havelock! Hej, niech ktoś się odezwie! Gdzie jesteście! – Pokręcił głową. – Cholera, wszyscy się zgubili oprócz mnie.

– Tu jesteśmy, mały Indy odwrócił się i ujrzał Narowistego, Mieszańca i Roscoe, wspinających się skalistą ścieżką w jego stronę. Pobiegł na skraj skały i zobaczył wiszącą drabinkę. Zamiast zejść w dół, szybko oszacował odległość dzielącą go od następnego głazu.

Wszedł na drabinkę i odepchnął się, pokonując w ten sposób dystans.

Złodzieje dotarli na skraj urwiska i zatrzymali się jak wryci. Rozglądali się wkoło, skonsternowani, zastanawiając się, jak go schwytać.

Tymczasem Indy przedostał się na koniec kolejnego płaskowyżu, ale teraz nie wiedział, co zrobić dalej. Tym razem nie było żadnej drabinki, a przepaść miała jakieś dwadzieścia stóp głębokości. Wtedy zauważył ukryte w cieniu konie, pozostawione tam przez skautów. Przyłożył dwa palce do ust i zagwizdał na swego rumaka. Wierzchowiec potrząsnął grzywą i puścił się kłusem w jego stronę.

Indy spojrzał za siebie i zobaczył, jak Fedora prześciga swoich kompanów i skacze.

Kiedy był już po drugiej stronie rozpadliny, zatrzymał się i odwrócił, patrząc z wyraźną pogardą na pozostałych. Pokręcił głową i popchnął w ich kierunku drabinkę.

Indy ugiął nogi, przygotowując się do skoku, jednak koń nie chciał stanąć nieruchomo. Zawahał się, ale usłyszał tuż za sobą kroki.

– Stój, malutki – błagał. – Nie ruszaj się, dobry konik. Rzucił się w dół, ale w tym momencie koń uskoczył w bok i Indy nie trafił w siodło.

Wylądował na nogach i zwinął się, by złagodzić upadek. Uderzenie wstrząsnęło jego ciałem od stóp do głów. Krzyż wypadł mu i zapadł się piach. Odkopał go, schował w torbie przy siodle i wsiadł na konia.

Ruszył galopem do ucieczki. Gdy się odwrócił, zobaczył Fedorę patrzącego w jego stronę ze skraju skały. Uśmiechnął się i popędził konia. Musiał dostać się do szeryfa najszybciej, jak to możliwe, żeby złodzieje nie zdążyli zwiać.

Fedora zagwizdał na palcach. Żaden z koni nie poruszył się. Za to zza sąsiedniej skały wypadły z rykiem dwa samochody. Jeden z nich – kabriolet – obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i zahamował gwałtownie u stóp Fedory, który natychmiast odbił się od skały i skoczył w chmurę pyłu. Gdy opadł kurz, samochód ruszył. Fedora usadowił się wygodnie na tylnym siedzeniu.

Poprawił w geście zadowolenia kapelusz i wrzasnął:

– Gazu!

Kierowca nacisnął pedał gazu i samochód wyrwał gwałtownie do przodu. Drugi samochód pozostał chwilę dłużej z tyłu, czekając na Roscoe, Narowistego i Mieszańca.

Indy mknął przez pustynię, tnąc suche powietrze tak swobodnie, jak ostry nóż masło.

Słońce paliło żywym ogniem – smażył się w siodle jak na patelni. Odległość między nim a dwoma samochodami zaczęła się raptownie zmniejszać.

Jedyna samotna góra majacząca przed nim nie przybliżała się ani o centymetr.

Zdawało się, że koń przebiera kopytami w miejscu. Jedynie samochody się przemieszczały, wkrótce osaczając go z dwóch stron. Poczuł się jak sandwich, a dokładnie jak kawałek mięsa włożony w jego środek.

Spojrzał w prawo i ujrzał mężczyznę w kapeluszu panama za kółkiem luksusowego kremowego sedana. Facet był ubrany w drogi lniany garnitur, a jego twarz skrywało szerokie rondo kapelusza. Przez tylną szybę wychylił się Roscoe – wykrzywił twarz i pokazał Indy’emu zaciśniętą pięść. Gdy kierowca wyciągnął rękę, chcąc go pochwycić, Indy spiął konia jeszcze raz i wystrzelił kilka stóp do przodu.

Jednak ten nadludzki wyczyn okazał się bezowocny. Samochody za moment nadrobiły stratę. Nie dość, że zrównały się z nim, to zmniejszyły jeszcze boczny dystans, osaczając go z dwóch stron jak olbrzymie imadło. Tylko gorący wiatr i pył dzieliły go teraz od pędzących obok pojazdów. Indy skulił się w siodle i pochylił w przód, koncentrując wszystkie siły. Serce waliło mu jak szalone, wyzwalając pokłady adrenaliny i poszybował do przodu jak strzała.

Po jego lewej stronie Fedora wspiął się na maskę pędzącego kabrioletu. Uśmiechnął się promiennie, jakby chciał pokazać, że pościg dostarcza mu przedniej rozrywki. Po chwili wykonał wdzięczny skok w stronę wierzchowca.

Ale Indy był równie szybki, jak odważny. Zanim Fedora zdołał go pochwycić, skoczył w prawo, na dach sedana.

Wylądował na kolanach i uchwycił się z całej siły bocznej krawędzi dachu. Narowisty i Roscoe wychylili się z okien, próbując go dosięgnąć i wtedy Indy zdał sobie sprawę, że nie ma przy sobie krzyża. Obejrzał się na konia i zobaczył artefakt wystający do połowy z torby przy siodle.

Fedora jednak nie był świadomy, że krzyż znajduje się w zasięgu jego dłoni. Odwrócił się, zirytowany, i skoczył na dach sedana. Wyciągnął rękę po Indy’ego, ale ten ponownie zdołał zrobić unik: dopadł skokiem końskiego grzbietu i wyprowadził kolejny raz w pole Narowistego i Roscoe, którzy zderzyli się głowami, rzuciwszy się na niego równocześnie z dwóch stron dachu sedana.

Pociągnął ostro za cugle, pozwalając, by samochody go wyprzedziły. Zawrócił w chmurze pyłu i pogalopował w stronę torów kolejowych, którymi nadciągał z dużą prędkością pociąg. Samochody też zawróciły szerokim łukiem i wznowiły pościg.

Gdy Indy dopadł torów, pociąg odciął mu już dalszą drogę. Chłopiec pomyślał, że coś jest nie tak – wagony w różnych kolorach, a nie brązowe i szare, jak zazwyczaj – ale nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo samochody zbliżały się z zawrotną szybkością.

Wetknął krzyż za pas, uniósł się w siodle i sięgnął do drabinki prowadzącej na dach najbliższego wagonu. Zaczął wspinać się po niej na górę, ale zmienił zdanie, zauważywszy obok otwarte okno. Przylgnął do boku wagonu jak pająk, sunąc w tamtą stronę. Obejrzał się i zobaczył, jak samochody hamują przed pociągiem.

Znalazłszy się przy oknie, Indy chwycił jego krawędź i wczołgał się do środka.

Wylądował na czymś miękkim i zapadającym się pod jego ciężarem jak kawał galarety. Nie była to jednak galareta – okazało się, że utknął głową w fałdach miękkiego pomarszczonego ciała. Odsunął się i zdał sobie sprawę, że jego głowa wylądowała na obfitym biuście kobiety o nieziemskich rozmiarach.

Zerwał się, przerażony i skonsternowany. Ogromna kobieta siedziała na ławce tak szerokiej i solidnej, aby wytrzymać jej czterysta funtów. Indy uśmiechnął się niezręcznie i zaczął wycofywać. Dobiegł go czyjś śmiech. Rozejrzał się i rozdziawił usta. Był w szoku.

Jego wzrok natknął się na galerię największych dziwolągów, jakich kiedykolwiek zdołał zobaczyć w trakcie swego trzynastoletniego życia. W wagonie siedzieli – zaśmiewając się z niego do rozpuku – ułomni na umyśle, kobieta z brodą, karły, człowiek–guma i chłopiec ze stopami jak płetwy.

No jasne. Przecież dzisiaj miał przyjechać cyrk. Indy wylądował w pociągu cyrkowym.

– Dzień dobry! Mam nadzieję, że nie macie mi za złe, że wpadłem tu tak bez zapowiedzi – mówiąc te słowa, rozglądał się wciąż dookoła. – Nie dało się inaczej. Jechałem na koniu, ale...

Przerwał, gdy zobaczył idącego w jego stronę karła.

– Mówisz, że skoczyłeś do pociągu z konia, jak w cyrku? – człowiek miał cienki głos pasujący do jego postury.

Indy uśmiechnął się.

– Właśnie.

– Nie widzę żadnego konia.

– Kłamie – zawołał ktoś inny.

– Idę o zakład, że chcesz się przyłączyć do trupy – rzekł karzeł, wyciągniętym palcem trącając go w brzuch.

– Wygląda zbyt normalnie – sprzeciwił się człowiek–guma.

– Daj dzieciakowi spokój – powiedziała brodata kobieta, przeczesując palcami zarost na twarzy.

Karzeł, którego wzrok znajdował się na wysokości pasa Indy’ego, pochylił się do przodu i zaczął wypytywać o krzyż.

– Co to takiego?

– A, to... Nic

– Czy mogę to potrzymać.

– Nie – powiedział Indy – trochę zbyt szybko i zbyt głośno. – Wiozę to do muzeum, którego jest własnością.

– Muzeum – powtórzył karzeł. – Aaaa... Kumam.

Indy usiadł z boku, na skrzyni, uniemożliwiając karłowi gapienie się na krzyż.

Przyszło mu do głowy, żeby może wyskoczyć z pociągu, gdy będą przejeżdżać obok jego domu. W mieście złodzieje nie odważą się go dalej nękać. Będą się bali, że zostaną schwytani.

Gdyby tylko spróbowali, po prostu zawoła o pomoc. I kiedy tylko dostanie się do domu, powie o wszystkim ojcu.

Musi się udać, powiedział sobie. Ojciec będzie z niego dumny. Zawsze narzekał na ludzi kradnących zabytkowe rzeczy. I oto jego syn, Junior – Indy (Indy!) chwyta czterech takich na gorącym uczynku!

Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia, obrócił się i znalazł oko w oko z karłem.

– Mam jeszcze jedno pytanie.

– Co takiego? – spytał Indy.

Karzeł wskazał palcem punkt ponad nim.

– Czy tamten także jedzie na koniu?

Indy spojrzał nerwowo we wskazanym kierunku i w oknie wagonu zobaczył utkwiony w niego wzrok Fedory.

 

 

 

ROZDZIAŁ II

Cyrkowe sztuczki

 

– Nowi znajomi? – Fedora wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.

Indy wstał i zaczął się wycofywać.

– Tak, czemu nie... – Nie spuszczając wzroku z Fedory, zwrócił się do pozostałych: – Uważajcie na niego. To złodziej!

Fedora wpełzł przez okno i próbował przecisnąć się obok wielkiej kobiety.

– Zaraz, zaraz – zaoponowała grubaska, pochylając się i blokując mu przejście. – Nie chcemy u nas takich jak ty.

Indy korzystając z okazji, przedostał się do tylnych drzwi wagonu. Pchnął je i skoczył na znajdującą się za nim otwartą platformę. Na środku stał pokaźnych rozmiarów instrument z perłową klawiaturą i rzędem lśniących, napędzanych parą gwizdków. Przykucnął za nim i zobaczył, jak Fedora szarżuje na drzwi, z uczepioną u gardła brodatą kobietą, odpycha ją od siebie i skacze na platformę. Indy, chcąc się przytrzymać, chwycił dźwignię z boku instrumentu, ta ustąpiła pod naciskiem i instrument nagle ożył. Z rur buchnęła para i popłynęły dźwięki. Towarzysze Fedory, którzy zdążyli wcześniej przedostać się z samochodu na platformę, zatrzymali się, zatykając uszy, porażeni potworną kakofonią zgrzytów i pisków.

Zachwiali się i omal nie wypadli z pociągu uderzeni nagłym podmuchem pary.

Indy w międzyczasie wspiął się na dach kolejnego wagonu i przeczołgał wzdłuż niego, aż dotarł do włazu. Otworzył pokrywę i zsunął się na pomost zawieszony pod sufitem.

Kilka stóp poniżej ujrzał niezliczoną ilość kontenerów, jakby przystosowanych do hodowli rzadkich gatunków węży, jaszczurek, aligatorów i krokodyli. To była prawdziwa Arka Noego gadziego świata.

Indy spojrzał w głąb pojemników, jednocześnie zafascynowany i ogarnięty zgrozą.

Ostatnią rzeczą, jakiej by pragnął, to znaleźć się na dnie jednego z nich. Miał nadzieję, że tamci w jakiś sposób przeoczą właz i przejdą do następnego wagonu. Ale jak tylko o tym pomyślał, klapa otworzyła się i Mieszaniec z Roscoe znaleźli się na pomoście.

Co teraz?

Indy popędził przed siebie, zastanawiając się, co może zrobić, gdy znajdzie się na końcu pomostu. Choćby nie wiadomo jak był odważny i silny, wiedział, że nie da rady obydwóm naraz. Do diabła, sam jeden Roscoe stanowiłby już duży problem. Był typem, który nie gra czysto – potrafiłby udać, że się poddaje, a potem skoczyć na plecy, gdy stanie się tyłem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin