Clive Cussler - Cykl-Kurt Austin (02) Błękitne złoto.pdf

(1485 KB) Pobierz
CLIVE CUSSLER
PAUL KEMPRECOS
BŁĘKITNE ZŁOTO
(Przełożył: Andrzej Grabowski)
AMBER
2001
Prolog
Lotnisko w Sao Paulo, Brazylia, rok 1991
Napędzany dwoma silnikami turbinowymi elegancki prywatny
odrzutowiec oderwał się od pasa startowego i wystrzelił w nieboskłon nad
Sao Paulo. Wspinając się szybko nad największym miastem Ameryki
Południowej, wkrótce osiągnął wysokość podróżną dwunastu tysięcy
metrów i z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę pomknął na
północny zachód. Siedząca w wygodnym fotelu z tyłu kabiny, plecami do
kierunku lotu, profesor Francesca Cabral przyglądała się w zadumie
kłębiastym chmurom za oknem, tęskniąc już za kipiącym energią
rodzinnym miastem i jego spowitymi smogiem ulicami. Z zamyślenia
wyrwało ją ciche chrapanie. Spojrzała na ubranego w pomięty garnitur
mężczyznę w średnim wieku, śpiącego po drugiej stronie przejścia, i
pokręciła głową. Czym się kierował ojciec, przydzielając jej do ochrony
Philippa Rodriquesa?
Wyjęła z aktówki dokumenty i zaczęła nanosić uwagi na
marginesach referatu, który przygotowała na międzynarodową
konferencję sozologów w Kairze. Mimo że czytała go już wiele razy, ciągle
znajdowała coś do poprawienia. Francesca była wprawdzie doskonałym
inżynierem i poważanym profesorem, lecz w środowisku zdominowanym
przez mężczyzn od kobiety naukowca oczekiwano czegoś więcej niż
doskonałości.
Słowa tekstu zaczęły jej się zlewać przed oczami. Zeszłego wieczoru
do późna pakowała się i porządkowała dokumentację. Była zbyt
podniecona, żeby spać. Zerknęła na śpiącego ochroniarza i postanowiła
również się zdrzemnąć. Odłożyła referat, ustawiła oparcie miękkiego fotela
w pozycji półleżącej i zamknęła oczy. Ukołysana monotonnym mruczeniem
turbin, zasnęła.
Wkrótce zaczęło jej się coś śnić. Płynęła po morzu, łagodnie unosząc
się i opadając jak meduza na miękkich falach. Było to bardzo miłe uczucie,
lecz wtem została porwana wysoko w górę przez wielką falę, a potem
opadła tak nagle jak urwana winda. Trzepocząc powiekami, Francesca
otworzyła oczy i rozejrzała się po kabinie. Czuła się tak dziwnie, jakby ktoś
ścisnął jej serce. Ale wszystko wyglądało normalnie. Przez głośniki sączyły
się ciche dźwięki natrętnej Samby na jednej nucie Antonia Carlosa Jobima.
Philippo jeszcze się nie zbudził. Nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, że
coś jest nie tak. Wychyliła się z fotela i delikatnie potrząsnęła za ramię
śpiącego mężczyznę.
- Philippo, niech się pan obudzi - powiedziała.
Ochroniarz sięgnął do kabury pod marynarką i natychmiast
oprzytomniał. Na widok Franceski uspokoił się.
- Przepraszam, senhora - rzekł, ziewając. - Zasnąłem.
- Ja też. - Urwała, nasłuchując. - Coś jest nie tak.
- To znaczy?
Zaśmiała się nerwowo.
- Nie wiem.
Philippo uśmiechnął się ze zrozumieniem, jak mąż, którego żona
usłyszała w nocy włamywaczy, i poklepał Franceskę po ręce.
- Pójdę sprawdzić - powiedział.
Wstał, przeciągnął się, podszedł do kabiny pilotów, zapukał, a kiedy
otworzyły się drzwi, wetknął przez nie głowę. Do Franceski dotarły
ściszone odgłosy rozmowy i śmiech.
- Piloci twierdzą, że wszystko w porządku, senhora - oznajmił po
powrocie promiennie uśmiechnięty Rodriques.
Francesca podziękowała ochroniarzowi, usadowiła się w fotelu i
odetchnęła głęboko. Jej obawy były niemądre. Widać denerwowała się na
samą myśl o tym, że po dwóch latach wyczerpującej harówki może
wreszcie wyrwać się z tego kieratu. Projekt, nad którym pracowała,
pochłonął ją całkowicie, kradnąc godziny snu i rujnując życie towarzyskie.
Spojrzała na kanapę z tyłu kabiny i z trudem oparła się pokusie
sprawdzenia, czy jej metalowa walizeczka wciąż bezpiecznie tkwi za
poduszkami. Lubiła myśleć o niej jako o przeciwieństwie puszki Pandory. O
tym, że po otwarciu wylecą z niej nie złe, lecz same dobre rzeczy. A także
o swoim odkryciu, które przyniesie milionom ludzi zdrowie i dobrobyt,
odmieni świat.
Philippo przyniósł butelkę zimnego soku pomarańczowego. Dziękując
mu, pomyślała, że szybko polubiła tego ochroniarza. Szpakowaty,
łysiejący, z cienkim wąsikiem, w okrągłych okularach i wymiętym
brązowym garniturze wyglądał jak roztargniony naukowiec. Nie wiedziała,
że rolę nieśmiałego safanduły doskonalił przez lata. Troskliwie
pielęgnowana przez niego umiejętność wtapiania się w tło niczym
spłowiała tapeta stawiała go w rzędzie najlepszych agentów brazylijskich
tajnych służb.
Rodriquesa wybrał do tego zadania ojciec Franceski. Z początku nie
chciała się zgodzić, by towarzyszył jej ochroniarz. Nie potrzebowała niańki,
ale widząc, że ojciec nalega na to ze szczerej troski o nią, w końcu uległa.
Podejrzewała jednak, że bardziej niż o jej bezpieczeństwo ojciec obawia
się przystojnych łowców posagów.
Nawet i bez rodowej fortuny Francesca przyciągała uwagę
mężczyzn. W kraju śniadoskórych brunetek była rzadkim zjawiskiem.
Ciemnoniebieskie oczy w kształcie migdałów, długie rzęsy i piękne usta
odziedziczyła po japońskim dziadku, a po niemieckiej babce płowe włosy,
wysoki wzrost i germańską stanowczość widoczną na twarzy. Dawno temu
doszła do wniosku, że kształtną figurę zawdzięcza temu, iż żyje w Brazylii.
Ciała Brazylijek zdawały się wprost stworzone do samby, narodowego
tańca tego kraju. Do udoskonalenia sylwetki Franceski przyczyniły się
godziny ćwiczeń w sali gimnastycznej, do której chodziła, by pozbyć się
stresów związanych z pracą.
Po tym, jak dwa atomowe grzyby położyły kres japońskiemu
imperium, jej dziadek, dyplomata niskiej rangi, pozostał w Brazylii,
poślubił córkę równie bezrobotnego jak on ambasadora Trzeciej Rzeszy i
oddał się swojej pierwszej namiętności w życiu - ogrodnictwu. Potem
przeniósł się wraz z rodziną do Sao Paulo, gdzie jego firma, zajmująca się
architekturą krajobrazu, świadczyła usługi bogatym ludziom. Za ich
pośrednictwem nawiązał bliskie stosunki z wpływowymi osobami ze sfer
wojskowych i rządowych. Dzięki tym koneksjom jego syn, ojciec
Franceski, bez trudu zdobył wysokie stanowisko w ministerstwie handlu.
Jej matka, wybitnie zdolna studentka, zrezygnowała z kariery naukowej,
wybierając macierzyństwo i rolę żony. Nigdy nie żałowała tej decyzji, a w
każdym razie nie czyniła tego otwarcie, była jednak uszczęśliwiona, kiedy
córka wybrała karierę naukową.
Ojciec zaproponował, żeby przed podróżą rejsowym samolotem do
Kairu poleciała jego prywatnym odrzutowcem do Nowego Jorku i spotkała
się z urzędnikami Organizacji Narodów Zjednoczonych. Francesca
ucieszyła się, że znów odwiedzi Stany. Z lat studiów na Uniwersytecie
Stanforda w Kalifornii wyniosła bardzo miłe wspomnienia. Wyjrzała przez
okno i stwierdziła, że nie ma zielonego pojęcia, gdzie są w tej chwili. Od
startu w Sao Paulo piloci nie informowali jej o przebiegu lotu. Przeprosiła
Philippa, podeszła do ich kabiny i wsadziła głowę do środka.
- Bom dia, senhores - powiedziała. - Ciekawa jestem, gdzie się
znajdujemy i jak długo jeszcze będziemy w powietrzu.
Samolot pilotował kapitan Riordan, ostrzyżony najeża, blondyn,
kościsty Amerykanin, mówiący z teksaskim akcentem. Nie znała go, ale
nic dziwnego. Choć odrzutowiec był prywatny, obsługiwała go lokalna linia
lotnicza, która dostarczała pilotów.
-
Bounis
dijas
- odparł z krzywym uśmiechem kulawą
portugalszczyzną. - Przepraszam, że nie informowałem pani. Spała pani,
więc nie chciałem przeszkadzać.
Mrugnął do drugiego pilota, krępego Brazylijczyka, który
najwyraźniej dużo czasu spędzał w siłowni. Brazylijczyk przyjrzał się jej z
bezczelnym uśmiechem. Poczuła się tak, jakby przyłapała dwóch urwisów
na chwilę przed spłataniem jakiejś psoty.
- Jak wygląda plan lotu? - spytała rzeczowo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin