Kearney_Paul_-_Krolowie_heretycy.rtf

(1653 KB) Pobierz

 

Paul Kearney

Królowie heretycy

The Heretic Kings

Księga II cyklu Boże Monarchie

Przełożył: Wojciech Szypuła

Wydanie oryginalne: 1996



Wydanie polskie: 2004


Moim braciom

Seanowi i Jamesowi Kearneyom


Dziękuję Johnowi McLaughlinowi, Richardowi Evansowi

i Jo Fletcher za cierpliwość i ciężką pracę


Oto stulecie żołnierza

 

Fulvio Testi, 1641


PROLOG

Ludzie zawsze podążają na zachód. Może ma to coś wspólnego z ruchem słońca? Słońce ich przyciąga, tak jak blask świecy przyciąga ćmę.

Minęło wiele długich lat, a ja wciąż trwam: ostatni z założycieli. Ciało odmawia mi posłuszeństwa, jakby już do mnie nie należało. Świat postarzał się o cztery stulecia, których upływ w mojej krainie był prawie niezauważalny. Ludzie się zmieniają i myślą, że świat zmienia się wraz z nimi. To nieprawda. Świat ledwie ich toleruje, kontynuując swe tajemne obroty.

Teraz jednak w powietrzu daje się wyczuć nową nutę, niby zimowy szept w tej krainie, która nie zna pór roku. Nadchodzą zmiany.

 

*

Wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie ten dzień: przybyli złoto-szkarłatnym szlakiem tonącego słońca, na żaglowcach wlokących girlandy wodorostów, uczepione przeżartych przez robactwo kadłubów.

Obserwowaliśmy ich z dżungli: ludzi w pancerzach pokrytych nalotem morskiej soli, z opuchniętymi od szkorbutu twarzami, niosących miecze, piki, a później także cuchnące arkebuzy z syczącym na wietrze wolnopalnym lontem; wychudłych przybyszów z Hebrionu, Astaracu, Gabrionu; morskich wędrowców ze Starego Świata; zaślepionych chciwością rozbójników.

Kiedy my tu przybyliśmy, uciekaliśmy przed czymś. Oni przypłynęli, bo czegoś szukali. Dzięki nam ich żołądki napełniły się strachem, a sakiewki nabrzmiały od grozy. Zmieniliśmy ich w zwierzynę i odebraliśmy im wszystko, na co przyszła nam ochota.

Ich statki zgniły na kotwicach, puste i zamieszkane tylko przez duchy. Nielicznych, bardzo nielicznych, oszczędziliśmy, aby opowiedzieli o nas w Bożych Monarchiach. Tak powstał mit. Ukryliśmy nasz kraj za zasłoną niewiarygodnych opowieści i ponurych plotek. W słowa prawdy wpletliśmy hiperbole obłędu. Wykuliśmy legendę, tak jak kowal wykuwa miecz na kowadlei zahartowaliśmy ją we krwi.

Ale zmiany są nieubłagane. Przez cztery stulecia czekaliśmy, a nasi ludzie zgodnie z planem przenikali z powrotem na wschód. Są teraz w całej Normannii. Dowodzą wojskami, głoszą kazania, czuwają nad kołyskami dzieci. Niektórzy są zausznikami królów.

Nadszedł czas, aby nasze statki wróciły przez Ocean Zachodni. Abyśmy upomnieli się o naszą własność. Bestia zwycięży. Fortuna kołem się toczytakże dla wilków.


CZĘŚĆ PIERWSZA

SCHIZMA


JEDEN

ROK ŚWIĘTEGO 551

Dzwon na nieszpory dawno przebrzmiał, ale brat Albrec wolał udać, że go nie słyszy. Z roztargnieniem ogryzał gęsie pióro, aż mokre od śliny kawałki chorągiewki spadały na ławkę. Kiedy tak mrużył oczy w świetle oliwnej lampy, jego twarz przypominała wąski pyszczek ciekawskiego, niedowidzącego szczura. Drżącą dłonią przewracał kolejne kartki leżącego przed nim wiekowego pergaminu. Kiedy rożek jednej ze stronic skruszył się pod dotykiem jego palców, jęknął przejmująco, zupełnie jak pies, który widzi, że pan, wychodząc z pokoju, nie chce zabrać go ze sobą.

Pergamin zapisano kunsztownymi literami, w dawnych czasach, bo stary atrament zdążył mocno zblaknąć. Księga była tym bardziej niezwykła, że nie znalazłoby się w niej żadnych ozdobnych inicjałów i iluminacji, uważanych za nieodzowne w świętych tekstach Ramusia. Zawierała tylko słowa, nagie, proste, skreślone eleganckim charakterem pisma i wyblakłe pod ciężarem lat.

Sam pergamin był miernej jakości. Czyżby dawny skryba nie dysponował delikatnym welinem? Jednego bowiem Albrec był pewien: to był manuskryptnie jakiś masowy produkt jednej z tych słynnych charibońskich pras drukarskich, lecz najprawdziwszy stary rękopis.

Mimo to odnosiło się wrażenie, że autor dołożył starań, by jego dzieło nie zwracało na siebie uwagi. I chyba mu się udało: zwój niepoukładanych arkuszy znaleziono wciśnięty w szparę w ścianie na jednym z najniższych poziomów biblioteki. Brat Columbar przyniósł go Albrecowi; myślał pewnie, że stary pergamin nada się na bibułę w skryptorium, w Charibonie bowiem nadal powstawały ręcznie pisane księgi. Dopiero na widok bladych, idealnie równych liter zawahał się i postanowił pokazać go pomocnikowi bibliotekarza. A wrodzona ciekawość Albreca nie pozwoliła mu oderwać się od lektury.

Chociaż niewiele brakowało: obiecywał sobie, że zaraz skończy, pójdzie do głównego bibliotekarza, brata Commodiusa, i powie mu o znalezisku, lecz manuskrypt bez reszty przykuł jego uwagę. Siedział i czytał, gdy inni zakonnicy zapewne siadali właśnie do wieczornego posiłku.

Pergamin liczył sobie dobre pięćset lat, był więc niemal równie stary jak sam Charibon, który po upadku Aekiru stał się najświętszym ze wszystkich klasztornych uniwersytetów na kontynencie. Nieznany autor stworzył swe dzieło wkrótce po tym, jak Błogosławiony Ramusio został wezwany do niebamoże nawet to wiekopomne wydarzenie nastąpiło za życia skryby!

Albrec wstrzymał oddech. Cienki jak płatek róży pergamin kleił mu się do spoconych palców. Bał się, że jeśli głośniej odetchnie, wiekowe, bezcenne słowa rozmażą się i spłyną z kart, albo rozwieją się jak zdmuchnięte powiewem zefirku ziarnka piasku.

...Błagaliśmy go, by nie zostawiał nas samotnych i opuszczonych w mroczniejącym świecie, ale Błogosławiony Święty tylko się uśmiechnął.

Jestem już starypowiedział.Zacząłem dzieło, które wy musicie podjąć. Mój czas dobiegł końca. Wszyscy jesteście ludźmi wielkiej wiary. Zaufajcie moim naukom, złóżcie swój los w ręce Boga i nie lękajcie się niczego. Owszem, nad światem zapada zmrok, ale dzieje się tak z woli ludzkiej, nie zaś Bożej. Można zmienić bieg dziejów; sami tego dowiedliśmy. Pamiętajcie, że historia nie jest czymś, co nas doświadcza, lecz czymś, co tworzymy. Każdy człowiek może zmienić świat. Każdy człowiek ma dar mowy. Nawet jeśli uciszą go ci, którzy nie chcą słuchać, znajdzie się inny, który przemówi, a po nim następny. Prawdę można zagłuszyć, ale tylko na jakiś czas, nie na zawsze...

Reszta pergaminu została oderwana. Albrec przekartkował dalsze, nieczytelne stronice. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy zdał sobie sprawę, że brakujących fragmentów nigdy już nie uda się odtworzyć. Czuł się jak spragniony wędrowiec na pustyni, zmuszony patrzeć, jak ten sam dobroczyńca, który dał mu łyk wody do zwilżenia ust, wylewa w piasek całą kwartę życiodajnego płynu.

Wreszcie wstał z twardej ławki, uklęknął na kamiennej posadzce i zaczął się modlić.

Żywot Świętego. Stary, oryginalny tekst, którego ludzkie oko dotąd nie widziało. Opowiadał historię człowieka imieniem Ramusio, któryjak każdy zwykły człowiekurodził się i dożył starości, który śmiał się, płakał i cierpiał na bezsenność. Dzieje postaci kluczowej w religii całego zachodniego świata, spisane przez współczesnego jej autora, którykto wie?może nawet osobiście znał Świętego...

I nawet jeśli znaczna część dzieła została utracona, świat wiele zyskał. To był prawdziwy cudi to cud, który przydarzył się właśnie jemu, Albrecowi. Na kolanach dziękował Bogu, że mu go zesłał. Modlił się też do Ramusia, Błogosławionego Świętego, w którym zaczynał dostrzegać istotę ludzką, chociażnaturalnieznacznie od siebie doskonalszą; nie stworzoną przez Kościół żywą ikonę, lecz człowieka. A wszystko dzięki temu bezcennemu dokumentowi.

Wrócił na ławkę, wydmuchał nos w rękaw habitu i ucałował swój skromny, drewniany Znak Świętego. Postrzępiony, wyblakły manuskrypt nie miał ceny. Dało się go porównać tylko z Księgą czynów, spisaną przez świętego Bonnevala w pierwszym wieku. Ale jaka część rękopisu przetrwała? Ile naprawdę da się z niego odczytać? Pochylił się nad pergaminem, starając się nie zwracać uwagi na obolałe mięśnie szyi i ramion.

Dzieło nie miało okładki ani strony tytułowej, nie znalazł więc żadnej wskazówki, kto mógł być jego autorem lub mecenasem. Zdawał sobie sprawę, że pięć wieków wcześniej Kościół nie miał monopolu na wiedzę. Wiele zakątków świata nie zostało jeszcze nawróconych na Prawdziwą Wiarę, a w setkach miast przedstawiciele szlachetnych i zamożnych rodów opłacali skrybów i artystów, którzy kopiowali stare pogańskie księgia nawet pisali nowe. Więcej ludzi umiało czytać i pisać. Dopiero w ostatnich mniej więcej dwustu latach, w miarę umacniania się pozycji inicjantów, umiejętność ta zanikła i stała się domeną ludzi wysoko wykształconych. Ponoć wszyscy fimbriańscy cesarze po dziś dzień znali sztukę pisania i czytania, podczas gdy przeciętny król zachodu umiał co najwyżej przeliterować własne imię. Sytuacja zmieniała się wprawdzie, odkąd do władzy dochodziło nowe pokolenie królów, ale monarchowie starszej generacji nadal przedkładali pieczęć nad podpis.

Albrec zamknął i przetarł piekące oczy. Pod powiekami zabłysły mu iskierki. Avila, jego serdeczny druh, z pewnością zauważył jego nieobecność na kolacji i pewnie przyjdzie go poszukać; często beształ Albreca za przegapione posiłki. Ale mniejsza z tym. Kiedy tylko zobaczy ten biblioteczny klejnot...

Rozległo się przytłumione trzaśnięcie zamykanych drzwi. Albrec zamrugał, rozejrzał się i jedną ręką przykrył pergamin arkuszem czystego papieru. W drugą dłoń wziął lampę.

Kto tam?

Nikt nie odpowiedział. Komnata mieszcząca archiwum miała podłużny kształt. Regały z księgami i pergaminami dzieliły ją na mniejsze niby-pomieszczenia. Poza ciepłym kręgiem żółtego światła z lampy, którą Albrec trzymał w drżącej ręce, w archiwum panował nieprzenikniony mrok.

Nic.

Biblioteka, jak na starą budowlę przystało, miała swoje zastępy duchów. Pracujący do późna bracia nieraz czuli zimne tchnienia na policzkach i mieli wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Kiedyś Commodius, główny bibliotekarz, spędził w bibliotece całą noc, modląc się do świętego Garaso, którego imię nosił gmach; wszystko przez to, że nowicjusze przelękli się cieni, które, jak się zarzekali, po zmroku gromadzą się w bibliotecznych salach. Oczywiście z modłów nic nie wynikło, a Commodius niczego nie zobaczył. Nowicjusze na długie tygodnie stali się obiektem kpin całego klasztoru.

Coś zaszurało w mroku, tuż poza granicą kręgu światła z lampy. Albrec wstał, ujmując w wolną dłoń Znak Świętego. Zaczął odmawiać starą modlitwę podróżników i pielgrzymów:

Łaskawy Święty, który strzeżesz mnie w mrokach nocy, bądź mi latarnią, przewodnikiem i wsparciem. Uchowaj mnie przed gniewem bestii...

W mroku zapłonęły dwa żółte punkciki, zamajaczył jakiś olbrzymi kształt. Do nozdrzy Albreca doleciała słaba, zwierzęca woń, która zaraz ulotniła się bez śladu.

Ktoś kichnął. Albrec podskoczył tak gwałtownie, że wpadł na stojący za nim stół. Lampa zachybotała mu się w ręce, zalany oliwą knot zasyczał wściekle. Cienie zatańczyły na ścianach. Poczuł, jak twarde, dębowe drewno Znaku Świętego trzeszczy mu w zbielałych palcach. Nie mógł wykrztusić ani słowa.

Znów trzasnęły drzwi, rozległ się tupot bosych stóp na kamieniu i w półmroku coś się poruszyło.

Znów nie przyszedłeś na kolację, braciezabrzmiał głos.

Trzymająca się do tej pory w mroku postać weszła w krąg światła: była wysoka, chuda, miała prawie całkiem łysą czaszkę, ogromne uszy, długi haczykowaty nos, niewiarygodnie krzaczaste brwi i błyszczące, łagodne oczy. Albrec odetchnął z ulgą.

Brat Commodius!

Jedna brew uniosła się.

A kogóż innego się spodziewałeś? Brat Avila prosił mnie, żebym do ciebie zajrzał, bo sam ma zadaną pokutę. Wikariusz generalny toleruje czasem obrzucanie się kawałkami chleba przy kolacji, ale Avila nie ma najcelniejszego oka. Czyżbyś znów szukał skarbów w kurzu, Albrecu?

Główny bibliotekarz podszedł do stołu. Zawszew zimie i w leciechodził boso. Stopy miał płaskie, opatrzone poczerniałymi paznokciami, i ogromne, jakby urosły mu w odpowiedniej proporcji do nosa.

Albrec opanował drżenie rąk.

Tak, bracieodparł. Myśl o tym, że miałby powiedzieć przełożonemu o swoim znalezisku, nagle przestała mu się podobać. Zaczął mówić pospiesznie, by pokryć swe zmieszanie.Pewnego dnia znajdę tu prawdziwy skarb. Czy zdajesz sobie sprawę, bracie, że nigdy nie skatalogowano prawie połowy tekstów z dolnych poziomów archiwum? Kto wie, jakie odkrycia mnie czekają?

Commodius uśmiechnął się, upodabniając się do wysokiego i groteskowego chochlika.

Cieszy mnie twój zapał, Albrecu. Znać po tobie prawdziwą miłość do słowa pisanego. Nie zapominaj jednak, że księgi to tylko zmaterializowane myśli ludzkie, z których nie wszystkie zasługują na łaskawe traktowanie. Wiele z tych nieskatalogowanych dzieł, o których wspomniałeś, to z pewnością pisma heretyckie. W czasach wojen religijnych zwieziono tu z całej Normannii tysiące ksiąg i zwojów, by poddać je ocenie inicjantów. Większość z nich spalono, ale podobno wiele też zarzucono po kątach i zapomniano. Uważaj zatem, Albrecu, co czytasz. Gdybyś w którymś z tekstów natrafił choć na jedną nieortodoksyjną nutę, masz mi go natychmiast przynieść. Czy to jasne?

Albrec skinął głową. Pocił się obficie i zastanawiał, czy ukrywanie faktów jest grzechem. Na myśl o schowku, w którym przetrzymywał ocalone od spalenia zwoje i rękopisy, jeszcze bardziej się zaniepokoił.

Jesteś blady jak papier, Albrecu. Co się stało?

Ja... Wydawało mi się, że coś tu jest... Zanim przyszedłeś, bracie.

Tym razem obie brwi Commodiusa uniosły się zgodnie.

Stara biblioteka znów wyczynia te swoje sztuczki, tak? Co to było tym razem? Szept? Dotyk dłoni?

Nie, tylko... Tylko takie dziwne wrażenie, nic więcej.

Commodius położył mu na ramieniu masywną dłoń, zacisnął sękate palce i delikatnie nim potrząsnął.

Jesteś silny wiarą, Albrecu. Nie lękaj się. Duchy, jeśli nawet jakieś mieszkają w tej bibliotece, nie zrobią ci krzywdy. Chroni cię zbroja pobożności. Twoja wiara jest zarówno latarnią, której blask rozprasza mrok, jak i mieczem, który zgładzi kryjące się w nim potwory. Strach nie ma przystępu do serca człowieka prawdziwie oddanego Świętemu. A teraz chodź ze mną, wyciągnę cię z tego kurzu i wykradnę żarłocznym duchom. Avila zachował dla ciebie część kolacji. Mam cię zmusić, żebyś ją zjadł.

Commodius jedną ręką odsunął Albreca od stołu, drugą podniósł z blatu lampę. Znowu kichnął.

Ach, ten kurz stuleci. Osiada w piersiach na zawsze.

Kiedy wyszli z ciemnego archiwum, Commodius wyjął z kieszeni habitu klucz i zamknął drzwi. A potem weszli po schodach ku światłu i zgiełkowi położonych wyżej refektarzy.

 

*

Daleko na zachód od Charibonu, za błyszczącymi wierzchołkami Malvennoru rozciąga się kraina wciśnięta między góry i rozpościerające się dalej morze. To prastary kraj. Kolebka imperium.

Miasto Fimbir nie było ufortyfikowane. Elektorzy twierdzili, że murem fimbriańskiej stolicy są tarcze jej żołnierzy i nie trzeba im innej obrony.

Nie przechwalali się bezpodstawnie. Fimbir należał do tych nielicznych normannijskich stolic, które nigdy nie były oblegane. Obcy wojownicy tylko wtedy przekraczali granice Miasta Elektorów, gdy przybywali złożyć hołdlub prosić o pomoc. I choć Hegemonia Fimbriańska dawno przestała istnieć, miasto nadal nosiło dumne znamiona imperialnej siedziby. Abrusio miało więcej mieszkańców, Vol Ephrir było piękniejsze, ale to Fimbir robił na gościach największe wrażenie. Poeci mawiali, że gdyby kiedyś go porzucono, przyszłe pokolenia byłyby skłonne uznać, że zbudowały go ręce olbrzymów.

Na wschód od miasta rozciągał się plac, na którym fimbriańska armia ćwiczyła i defilowała. Setki akrów ziemi ogołocono z drzew i krzewów, a następnie wyrównano, tworząc w ten sposób planszę, na której elektorzy uczyli się przestawiać pionki w grze wojennej. Położone na południe od placu wzgórze zostało sztucznie podwyższone, aby generałowie mogli wygodnie śledzić skutki swoich manewrów taktycznych i strategicznych. Mówiono, że w bitwach na całym świecie nie zdarza się nic, czego by wcześniej nie przećwiczyli fimbriańscy dowódcy. Zwycięskie tercios od wieków rozsiewały takie opowieści po całym kontynencie.

Grupa mężczyzn stała właśnie na szczycie górującego nad placem wzgórza. Wszyscy, od generałów po najniższych stopniem oficerów, mieli na sobie czarne półpancerze. Jedynym oznaczeniem rangi były czerwone szarfy, którymi niektórzy przepasali się przed zapięciem pasa z mieczem. Pośrodku znajdował się kamienny stół, na stałe wmurowany w płaski szczyt, na nim zaś leżały rozłożone mapy i żetony. Przed ośmiuset laty sam Coprenius Kuln, pierwszy cesarz Fimbrii, wmurował kamień węgielny pod jego budowę.

Z boku stały spętane konie, gotowe ponieść w dal gońców z rozkazami. Fimbrianie nie wierzyli w zalety kawalerii i używali koni wyłącznie jako wierzchowców dla kurierów.

Po placu ćwiczeń maszerowały tymczasem zwarte oddziały wojska, liczące łącznie około piętnastu tysięcy ludzi. Ich kroki dudniły donośnie na ściętej pierwszymi przymrozkami ziemi. Zimny blask porannego słońca lśnił na ostrzach pik i lufach arkebuzów. Żołnierze wyglądali jak zabawki porzucone przez jakiegoś boga, które nagle ożyły, upodabniając się do stada podekscytowanych mrówek.

Dwóch ludzi oddaliło się od grupy i stanęło na skraju zbocza, podziwiając wspaniały widok karnych formacji. Obaj byli w średnim wieku i średniego wzrostu, mieli szerokie ramiona i zapadnięte policzki. Wyglądaliby prawie jak bliźniacy, gdyby nie fakt, że jeden z nich w miejscu lewego oka miał ziejący czernią oczodół. Po tej stronie głowy jego włosy przybrały srebrzystą barwę.

Ten kurier, Caehir, popełnił wczoraj samobójstwopowiedział jednooki.

Jego towarzysz pokiwał głową.

Nic się nie dało zrobić?

Nie. Wdała się gangrena i musieli mu obciąć nogi w kolanach. A on nie chciał żyć jako kaleka.

To był dobry człowiek. Szkoda takich tracić przez zwykłe odmrożenie.

Wypełnił swój obowiązek. Przyniósł wiadomość. Jonakait i Merkus pewnie też już dochodzą do przełęczy. Oby mieli więcej szczęścia.

Oby. Wiemy zatem, że wśród Pięciu Królestw doszło do rozłamu. Mamy dwóch pontyfików, szykuje się wojna religijna, a Merdukowie srożą się u bram zachodu.

Na Wale Ormanna służą dobrzy żołnierze.

O tak. To dopiero była bitwa. Torunnanie to prawdziwi wojownicy.

Ale nie są Fimbrianami.

Nie, nie są. Ilu ludzi mamy im posłać?

Duże tercio, nie więcej. Musimy być czujni i obserwować, co wyniknie z podziału królestw.

Drugi Fimbrianin ledwie zauważalnie skinął głową. Duże tercio składało się z trzech tysięcy pikinierów i dwóch tysięcy arkebuźników, do tego dochodzili przeróżni rusznikarze, zbrojmistrze, kucharze, poganiacze mułów, saperzy i oficerowie sztabowi. W sumie jakieś sześć tysięcy ludzi.

Czy to wystarczy, żeby wał się utrzymał?

Być może. Nie zapominaj jednak, że chodzi nam nie tyle o utrzymanie wału, co o zaznaczenie naszej obecności militarnej w Torunnie.

Obawiam się, że zaczynam myśleć jak generał, a nie jak polityk, Briscusie.

Jednooki Briscus uśmiechnął się szeroko, odsłaniając przerzedzone zęby.

Kyriel, ty stary wygo, czujesz zapach prochu w powietrzu, prawda? Ja też. Jesteśmy tacy sami. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów nasi żołnierze przekroczą granice elektoratów i staną do walki z poganami. Na samą myśl o tym serca żywiej biją, ale nie pozwólmy, żeby tętniąca w żyłach krew przyćmiła nam jasność spojrzenia.

Nie do końca podoba mi się pomysł wynajęcia naszych ludzi w charakterze najemników.

Mnie też, ale co ma zrobić kraj, w którym siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy jest bez pracy? Jeżeli kontyngent marszałka Barbiusa zrobi na Torunnanach należyte wrażenie, wszystkie ramusiańskie królestwa będą nas błagać na kolanach o wypożyczenie naszych tercios. Z czasem we wszystkich stolicach pojawią się fimbriańskie garnizony, a wtedy...

A wtedy co?

Jeżeli rzeczywiście do tego dojdzie, zobaczymy, co uda nam się utargować.

Spojrzeli na ćwiczących w dole żołnierzy. Ani Kyriel, ani Briscus nie wyróżniali się ubiorem z zebranej na wzgórzu grupy, ale obaj byli elektorami i razem reprezentowali połowę rządu władającego tym niezwykłym krajem. Wielotysięczna armia była gotowa na jedno ich skinienie opuścić plac ćwiczeń i wyruszyć na prawdziwą wojnę, gdziekolwiek chcieliby ją toczyć.

Żyjemy w czasach wielkich przemianpowiedział półgłosem Briscus.Świat naszych przodków powoli się rozpada. Czuję to w kościach.

Czas przemian to czas sposobnościzauważył Kyriel.

Naturalnie. Wydaje mi się wszakże, że zanim zmiany dobiegną końca, wszyscy politycy będą musieli nauczyć się myśleć jak żołnierze, a żołnierze jak politycy. Przypomina mi to ostatnią bitwę nad Habrirem. Cała armia wiedziała, że elektorzy oddali księstwo Imerdonu, a mimo to rankiem wyszliśmy na plac i walczyliśmy o nie do upadłego. Wygraliśmy, odepchnęliśmy Hebriończyków, którzy poszli w rozsypkę i uciekli przez bród. Potem zebraliśmy naszych poległych i na zawsze opuściliśmy Imerdon. Teraz czuję się podobnie: nasze wojska mogą wygrać każdą bitwę, którą zechcą stoczyć, ale w ostatecznym rozrachunku nie będzie to miało żadnego znaczenia.

Zebrało ci się na filozofowanie, Briscusie? Nie poznaję cię.

Musisz mi wybaczyć. To przychodzi z wiekiem.

Znad uwijających się w dole szeregów buchnęły smużki dymu, a chwilę później na wzgórzu dał się słyszeć chaotyczny klekot wystrzałów. Regimenty arkebuźników rywalizowały ze sobą, na wyścigi zestrzeliwując ustawione w rzędach słomiane kukły. Salwa szła za salwą, aż miało się wrażenie, że to wibrująca ziemia wydaje wibrujący grzmot, który wznosi się pod samo niebo. Gęste chmury dymu zasnuły plac niczym najprawdziwsza wojenna mgła. Ciężka woń spalonego prochu dotarła aż na wzgórze. Dwaj elektorzy wciągnęli ją łapczywie w nozdrza, niczym charty, które w zimowy poranek zwietrzyły zająca.

Od hałaśliwej grupy oficerów odłączyła się także trzecia postać. Mężczyzna stanął na baczność za plecami elektorów, czekając, aż ci zwrócą na niego uwagę. Miał przysadzistą, niemal kwadratową sylwetkę; niski wzrost nadrabiał szerokością ramion, nawet podbródek miał wyciosany w kształt regularny jak ostrze łopaty. Gęste rude wąsy przysłaniały wąskie, prawie bezwargie usta. Krótko przycięte włosy sterczały mu jak przycięta grzywa u koniabyło widać, że strzyże się pod hełm.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin