Jussi Adler-Olsen
Zabójcy
bażantów
przełożyła Joanna Cymbrykiewicz
Tytuł oryginału: Fasandræberne
Dedykowane trzem gracjom i żelaznym damom:
Annie, Lenie i Charlotte
Nad czubkami drzew rozległ się kolejny strzał.
Okrzyki naganiaczy stały się znacznie wyraźniejsze. Tętno napierało na błony bębenkowe, a hausty mokrego powietrza boleśnie rozsadzały płuca.
„Biegiem, byle nie upaść! Jeśli upadnę, już się nie podniosę. Cholera, czemu nie mogę uwolnić rąk? Szybciej! Cicho, żeby mnie nie usłyszeli. Usłyszeli? Czyli to już? Czy moje życie ma się tak zakończyć?”
Gałęzie smagały po twarzy, pozostawiając strużki krwi, która mieszała się z potem.
Okrzyki mężczyzn dobiegały już ze wszystkich stron. Dopiero teraz pojawił się lęk przed śmiercią.
Rozległy się kolejne strzały. Świst kul był tak blisko, że pot zaczął płynąć ciurkiem, rozchodząc się pod ubraniem jak okład.
Za jakieś dwie minuty tu będą. Dlaczego ręce na plecach nie chcą słuchać? Jak taśma może tak mocno trzymać?
Nad korony drzew wzbiły się nagle z trzepotem spłoszone ptaki. Taniec cieni za gęstwiną świerków stał się wyraźniejszy. Zostało im może ze sto metrów. Wszystko stało się wyraźniejsze. Głosy. Żądza krwi myśliwych.
Jak to zrobią? Pojedynczy strzał, jedna strzała i po wszystkim? I już?
Nie, dlaczego mieliby się tym zadowolić? Te bydlaki nie były przecież takie miłosierne. Nie byli tacy. Mieli te swoje strzelby i brudne noże. Zademonstrowali już skuteczność swoich kusz.
„Gdzie się schować? Znajdę jakieś miejsce? Zdążę wrócić? Dam radę?”
Wzrok przeszukiwał leśne poszycie w tę i we w tę. Ale taśma, która niemal całkowicie zakrywała oczy, utrudniała zadanie, a nogi wciąż o coś potykały się w biegu.
„Teraz zobaczę, jak to jest być na ich łasce. Nie zrobią dla mnie wyjątku, przecież właśnie to ich bawi. Tylko tak można to przetrwać”.
Serce waliło teraz mocno i boleśnie.
Balansowała na krawędzi, gdy skradała się ku deptakowi Strøget. Z twarzą do połowy zakrytą zgniłozielonym szalem, przemykała obok oświetlonych witryn sklepowych, pilnie śledząc ruch uliczny. Chodziło o to, żeby rozpoznawać innych, pozostając nierozpoznaną. Żeby żyć w spokoju ze swoimi demonami, a resztę pozostawić tym, którzy mijali ją w pędzie. Pozostawić całą resztę gnojkom, którzy źle jej życzyli, i tym, którzy przechodzili obok z obojętnym spojrzeniem.
Kimmie uniosła wzrok na latarnie, spowijające zimnym światłem ulicę Vesterbrogade. Wciągnęła powietrze w nozdrza. Wkrótce noce staną się chłodne. Czas przygotować kryjówkę na zimę.
Stała w tłumie zmarzniętych gości parku rozrywki Tivoli, przed przejściem dla pieszych naprzeciwko dworca głównego, kiedy spostrzegła obok kobietę w tweedowym płaszczu. Zmierzyła ją para zmrużonych oczu, nos zmarszczył się, po czym kobieta odsunęła się od niej. Zaledwie kilka centymetrów, ale jednak.
„No, Kimmie” – w głowie rozległ się sygnał alarmowy, ogarnęła ją wściekłość.
Przesunęła spojrzenie się w dół po ciele kobiety, aż dotarła do nóg. Rajstopy połyskiwały, kostki prężyły się na wysokich obcasach, a Kimmie poczuła zdradziecki uśmiech w kącikach ust. Jednym kopnięciem mogłaby złamać te obcasiki. Baba by się wywaliła. Przekonałaby się, że nawet kostiumik od Christiana Lacroix może się pobrudzić na mokrym chodniku. Nauczyłaby się pilnować własnego nosa.
Kimmie uniosła wzrok i spojrzała kobiecie prosto w twarz. Oczy obrysowane wyraźną kredką, przypudrowany nosek, loczki przystrzyżone włosek po włosku. Zimne, lekceważące spojrzenie. Tak, doskonale znała ten typ. Sama kiedyś taka była. Aroganckie bufony o wnętrzu ziejącym pustką. Takie były kiedyś jej tak zwane przyjaciółki. Taka była macocha.
Nie znosiła ich.
„No, zrób to!” – wyszeptał głos w jej głowie. „Nie gódź się na takie traktowanie. Pokaż jej, kim jesteś! No, dalej!”
Kimmie spojrzała na grupkę ciemnoskórych chłopców po drugiej stronie ulicy. Gdyby nie ich wszędobylskie spojrzenia, wepchnęłaby kobietę pod nadjeżdżający autobus linii 47. Wyobraziła sobie, jaka wspaniała krwawa plama by po niej została! Jaką falę szoku wywołałoby w zbiorowisku okaleczone ciało tej wyniosłej kobiety! Cóż za pyszne poczucie sprawiedliwości by jej to dało.
Ale Kimmie nie pchnęła. W tłumie zawsze znajdzie się jakieś czujne oko. Poza tym coś w niej samej ją powstrzymywało. Przerażające echo dawno minionych dni.
Podniosła ramię do twarzy, biorąc głęboki wdech. To, co zarejestrowała stojąca obok kobieta, było zgodne z prawdą. Ubranie strasznie cuchnęło.
Gdy zapaliło się zielone światło, wkroczyła na przejście dla pieszych, wlokąc za sobą walizkę na krzywych kółkach. To będzie jej ostatnia runda, bo nadeszła pora wyrzucić stare rupiecie.
Najwyższy czas zmienić skórę.
Przed kioskiem, na środku hali dworcowej stał billboard z pierwszymi stronami gazet, tarasując przejście zabieganym i niewidomym. Chodząc po mieście, wielokrotnie widziała reklamy dzienników i była wręcz chora z obrzydzenia.
– Bydlę – wymamrotała, mijając billboard ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Potem jednak obróciła głowę i kątem oka dostrzegła twarz na pierwszej stronie gazety „BT”.
Na sam widok tego mężczyzny przeszedł ją dreszcz.
Napis pod zdjęciem brzmiał: „Ditlev Pram wykupuje prywatne szpitale w Polsce za 12 miliardów”. Splunęła na posadzkę i przez chwilę stała spokojnie, by się wyciszyć. Nienawidziła Ditleva Prama. Jego i Torstena, i Ulrika. Ale któregoś dnia zobaczą. Któregoś dnia dobierze im się do skóry. Już ona im pokaże.
Zaniosła się śmiechem, wywołując uśmiech u zbliżającego się przechodnia. Kolejny naiwniak, który myśli, że wie, co się dzieje w głowach innych.
Nagle przestała się śmiać.
Dalej, tam gdzie zwykle, stała Szczurza Tine. Zgięta wpół, kiwała się i wyciągała brudną rękę w obłąkanej wierze, że w tym mrowisku może choć jeden człowiek nie poskąpi jej dziesięciokoronówki. Tylko narkomani potrafią tak stać godzinami. Nieszczęśnicy.
Kimmie przemknęła za nią, idąc prosto do wyjścia na ulicę Reventlowsgade, ale Tine ją zauważyła.
– Cześć! O cholera, cześć, Kimmie! – dobiegło zza jej pleców bełkotliwe zainteresowanie, ale Kimmie nie zareagowała. Na otwartych przestrzeniach ze Szczurzą Tine nie było za dobrze. Tylko kiedy siedziała na ławce, jej mózg funkcjonował jako tako.
Była za to jedynym człowiekiem, którego Kimmie tolerowała.
Nie wiadomo dlaczego wiatr tego dnia był wyjątkowo przenikliwy, więc ludzie spieszyli się do domów. Dlatego przy schodach na postoju taksówek przy Istedgade stało pięć czarnych mercedesów z włączonymi silnikami. Czyli jeden powinien zostać, kiedy będzie go potrzebowała – pomyślała. Tylko tyle chciała wiedzieć.
Wlokąc walizkę, przeszła na ukos przez ulicę, weszła do tajskiego sklepu mieszczącego się w piwnicy i postawiła walizkę przy oknie. Tylko raz podwędzili jej stamtąd bagaż, ale to się nie powinno powtórzyć przy takiej pogodzie. Wtedy nawet złodzieje siedzą w domach. Zresztą, co za różnica. W walizce nie ma niczego ważnego.
Po dziesięciu minutach czekania na placu Dworcowym nadarzyła się okazja. Z taksówki wysiadła porażająco piękna kobieta w futrze z norek i z walizką na solidnych, gumowych kółkach. Miała szczupłe ciało o rozmiarze nieco powyżej 38. Kiedyś Kimmie chodziła tylko za kobietami noszącymi rozmiar 40, ale to było dawno. Trudno się utuczyć jako bezdomna na ulicy.
Ukradła walizkę, gdy kobieta próbowała rozeznać się w obsłudze automatu biletowego w hali dworca. Przeszła do tylnego wyjścia i w okamgnieniu znalazła się przy taksówkach na Reventlowsgade.
Trening czyni mistrza.
Załadowała skradzioną walizkę do bagażnika pierwszej taksówki i poprosiła kierowcę, żeby ją przewiózł.
Wyciągnęła z kieszeni płaszcza gruby plik banknotów stukoronowych.
– Dostanie pan dodatkowo parę stówek, jeśli pan zrobi, jak mówię – powiedziała, ignorując jego podejrzliwe spojrzenie i wydęte nozdrza.
Za jakąś godzinę wrócą po starą walizkę. Ona w nowych ciuchach, pachnących obcą kobietą.
Do tego czasu nozdrza taksówkarza będą wydymać się z innego powodu.
Ditlev Pram wiedział, że jest przystojnym mężczyzną. W biznes klasie samolotu kobiety nie protestowały, gdy opowiadał o swoim lamborghini i o tym, jak szybko dojeżdża do posiadłości w Rungsted.
Tym razem skierował pożądanie ku kobiecie z delikatnym puszkiem na karku, noszącej okulary w grubych czarnych oprawkach, które nadawały jej twarzy wyraz nieprzystępności. Kręciło go to.
Próby nawiązania kontaktu nie przynosiły rezultatu. Zaoferował jej „The Economist” ze zdjęciem oświetlonej w kontrze elektrowni atomowej na pierwszej stronie, ale otrzymał tylko odmowny gest ręką. Zadbał, by dostała drinka, ale go nie wypiła. A kiedy samolot ze Szczecina wylądował punktualnie na lotnisku Kastrup, całe dziewięćdziesiąt cennych minut było zmarnowanych.
Takie rzeczy budziły w nim agresję.
Poszedł prosto szklanymi korytarzami Terminalu 3 i zobaczył, jak jego ofiara wchodzi na ruchomą taśmę dla pieszych. Jakiś człowiek mający trudności z chodzeniem zmierzał w stronę ruchomego chodnika.
Ditlev przyspieszył i znalazł się przy taśmie akurat w chwili, gdy starszy pan stawiał na niej nogę. Ditlev wyobraził to sobie dokładnie: gdyby dyskretnie go podciął, ten łupnąłby w taflę z pleksiglasu, a potem jechałby po niej gębą w tych krzywych brylach, gorączkowo próbując się podnieść.
Miał wielką ochotę wprowadzić myśli w czyn, taki już był. Dla niego i dla innych z grupy było to naturalne. Ani ekscytujące, ani wstydliwe. Gdyby naprawdę to zrobił, byłaby to w sumie wina tej baby. Przecież mogła po prostu z nim pójść. Za godzinę leżeliby w jego sypialni.
Sama tego chciała, cholera.
Komórka zadzwoniła w chwili, gdy w lusterku wstecznym znikała restauracja „Strandmøllekroen”, a przed nim rozpostarło się migoczące morze.
– Tak – powiedział, spoglądając na wyświetlacz.
Dzwonił Ulrik.
– Taki jeden ją widział parę dni temu – oznajmił. – Na przejściu dla pieszych przy dworcu głównym na Bernstorffsgade.
Ditlev wyłączył odtwarzacz mp3.
– Okej. Kiedy dokładnie?
– W zeszły poniedziałek. Dziesiątego września. Koło dziewiątej wieczorem.
– Co zrobiłeś w tej sprawie?
– Torsten i ja pokręciliśmy się tam. Nie było jej.
– Torsten tam był?
– Tak. Wiesz, jak to wyglądało. Nie było z niego pożytku.
– Kto został wyznaczony do tego zadania?
– Aalbæk.
– Dobrze. Jak wyglądała?
– Podobno była całkiem nieźle ubrana. Chudsza niż wcześniej. Ale śmierdziała.
– Śmierdziała?
– Tak, potem i szczynami.
Ditlev kiwnął głową. To było w Kimmie najgorsze. Potrafiła nie tylko znikać na całe miesiące czy lata, ale też nigdy nie było wiadomo, kim jest. Niewidzialna i nagle w nieprzyjemny sposób widoczna. Stanowiła największe niebezpieczeństwo w ich życiu. Jedyne, jakie rzeczywiście mogło im zagrażać.
– Tym razem musimy ją mieć, kapujesz, Ulrik?
– A myślisz, że po co, kurwa, dzwonię?
Dopiero gdy znalazł się w piwnicy Komendy Głównej, przed tonącymi w ciemnościach gabinetami Departamentu Q, Carl Mørck uświadomił sobie, że wakacje i lato bezpowrotnie minęły. Zapalił światło i spojrzał na biurko, na którym w chaotycznych rzędach piętrzyły się teczki spraw. Ogarnęła go przemożna ochota, by zatrzasnąć za sobą drzwi i uciec. Nie pomogło to, że Assad postawił pośrodku pęk mieczyków, które mogłyby zablokować średniej wielkości ulicę.
– Witaj z powrotem, szefie! – rozległo się za jego plecami.
Odwrócił się i spojrzał prosto w żywe i lśniące oczy Assada. Cienkie, ciemne włosy zachęcająco sterczały we wszystkie strony. Zwarty i gotowy na kolejną rozgrywkę na ołtarzu Komendy Głównej, mój Boże!
– Ależ! – odezwał się Assad, widząc przygasłe spojrzenie swego szefa. – Nie widać, żebyś dopiero co wrócił z wakacji, Carl.
Carl potrząsnął głową.
– A wracam z jakichś wakacji?
Na drugim piętrze znowu coś pozamieniali. Cholerna reforma policji. Niedługo Carl będzie musiał używać GPS-u, żeby trafić do gabinetu szefa Wydziału Zabójstw. Nie było go nędzne trzy tygodnie, a tu przynajmniej pięć nowych twarzy, gapiących się na niego, jakby spadł z księżyca.
Kto to, u licha, jest?
– Carl, mam dla ciebie dobre wieści – powiedział szef Wydziału Zabójstw, Marcus Jacobsen, podczas gdy wzrok Carla błądził po ścianach jego nowego gabinetu. Jasnozielone powierzchnie przywodziły na myśl jednocześnie salę operacyjną i centrum dowodzenia kryzysowego z thrillera Lena Deightona. Ze wszystkich ścian wpatrywały się w niego bezradnie zwłoki o wyblakłych oczach. Mapy, diagramy i grafiki dyżurów zlewały się w wielobarwny chaos. Wystrój skutecznie przygnębiał.
– Dobre wieści, powiadasz. Nie brzmi zachęcająco – odpowiedział Carl, opadając na krzesło naprzeciwko szefa.
– No, Carl. Wkrótce masz wizytę z Norwegii.
Carl spojrzał na niego spod ciężkich powiek.
– Słyszałem, że ta delegacja składa się z pięciu osób. Przyjadą z Komendy Głównej Policji w Oslo, żeby zobaczyć Departament Q. Przyszły piątek, godzina dziesiąta, pamiętasz? – Mrugnął porozumiewawczo. – Mam przekazać, że się cieszą.
I są pod tym względem, cholera, osamotnieni.
– Z tego powodu wzmocniłem twój zespół. Dołączy do niego Rose.
Carl wyprostował się na krześle.
Po opuszczeniu gabinetu szefa zatrzymał się pod drzwiami, usiłując opuścić wysoko uniesione brwi. Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. To by się zgadzało, niech to szlag. Pięć minut w pracy i już ma niańczyć stażystkę z sekretariatu, nie wspominając o zabawianiu stada małp górskich. Dziwnym trafem udało mu się o tym zapomnieć.
– Gdzie jest ta nowa, która ma przyjść do mnie na dół? – zapytał panią Sørensen, siedzącą za kontuarem w sekretariacie.
Babsztyl nie podniósł nawet wzroku znad klawiatury.
Zastukał w blat. Bez efektu.
Wtedy poczuł stuknięcie w ramię.
– Rose, oto on, we własnej osobie – dobiegło go zza pleców. – Przedstawiam ci Carla Mørcka.
Odwrócił się i ujrzał dwie zaskakująco podobne twarze. Przyszło mu do głowy, że nie na darmo wynaleziono czerń. Kruczoczarne, króciutkie, rozwichrzone włosy, czarne jak smoła oczy i ciemne, ponure ubranie. Cholernie nieprzyjemne.
– A niech to, Lis! Co się z tobą stało?
Najbardziej efektowna sekretarka w wydziale wygładziła niegdyś delikatne, jasne włosy i obdarzyła go promiennym uśmiechem.
– Ładnie, prawda?
Powoli pokiwał głową.
Carl spojrzał na drugą kobietę, noszącą niebotycznie wysokie obcasy i wpatrującą się w niego z uśmiechem, który każdego zbiłby z tropu. Zwrócił więc wzrok na Lis, która przypominała tamtą do złudzenia. Ciekawe, kto kogo zaraził tym wizerunkiem.
– To właśnie Rose. Jest u nas od paru tygodni i wysyła dobre wibracje na cały sekretariat. Zostawiam ją pod twoją opieką. Dbaj o nią, Carl!
Carl wdarł się do gabinetu Marcusa, uzbrojony we wszelkie możliwe argumenty, ale po dwudziestu minutach dotarło do niego, że klamka zapadła. Uzyskał tygodniowe odroczenie, a teraz musi po prostu zabrać dziewczynę na dół. Marcus Jacobsen poinformował Carla, że pomieszczenie tuż obok jego gabinetu, w którym składowano narzędzia i wszelki sprzęt potrzebny do odgradzania miejsca przestępstwa, zostało już wysprzątane i urządzone. Rose Knudsen była nową pracownicą Departamentu Q i basta.
Bez względu na to, jakimi motywami kierował się szef Wydziału Zabójstw, Carlowi się to nie podobało.
– Miała najwyższe oceny w szkole policyjnej, ale oblała test z jazdy, a wtedy już po tobie, nawet jak się nadajesz. Może też była zbyt wrażliwa do pracy w terenie, ale chciała pracować w policji, więc wyszkoliła się na sekretarkę i przez rok siedziała na posterunku City. Przez ostatnich parę tygodni zastępowała panią Sørensen, ale ona przecież już wróciła – oznajmił Marcus Jacobsen, obracając po raz piętnasty swoją wypełnioną po brzegi paczkę papierosów.
– A dlaczego nie odesłałeś tej nowej do City, jeśli można wiedzieć?
– No, zgadnij, dlaczego? Były tam jakieś wewnętrzne niesnaski. Nie ma to związku z nami.
– Okej. – Słowo „niesnaski” zabrzmiało niepokojąco.
– W każdym razie masz teraz sekretarkę, Carl. Do tego zdolną.
Prawdę powiedziawszy, mówił tak o wszystkich.
– Uważam, że wygląda na naprawdę wyjątkowo miłą – Assad próbował dodać Carlowi animuszu w blasku świetlówek Departamentu Q.
– Powiem ci, że wywołała jakieś niesnaski w City. A to znaczy, że nie jest miła.
– Nies...? Muszę to usłyszeć jeszcze raz.
– Nieważne, Assad.
Jego asystent kiwnął głową, biorąc z filiżanki łyk miętowego ulepku.
– Posłuchaj, Carl. Nie mogłem się posunąć z tą sprawą, do której mnie przyłożyłeś, jak cię nie było. Patrzyłem tu i tam, i wszędzie, ale wszystkie akta sprawy zniknęły w bałaganie nad nami.
Carl spojrzał w górę. Ach tak? Zniknęły, psiakość? No dobrze, jednak coś pozytywnego się tego dnia zdarzyło.
– Tak, zupełnie zniknęły. Ale popatrzyłem za to na te kupki tutaj i znalazłem tę. Jest bardzo ciekawa.
Assad podał mu jasnozieloną teczkę i stanął jak słup soli, z wyrazem wyczekiwania na twarzy.
– Zamierzasz tu stać, gdy będę czytał?
– Tak, chętnie – odpowiedział, stawiając filiżankę na biurku Carla.
Carl nabrał w policzki powietrza i wypuścił je powoli, otwierając teczkę.
Sprawa była stara. Naprawdę stara. Dokładnie z lata 1987 roku. Tamtego roku pojechali z kumplem pociągiem na letni karnawał do Kopenhagi. Tam nauczyła go tańczyć sambę pewna rudowłosa dziewczyna, której biodra ani na chwilę nie traciły rytmu. Było to tak boskie, że zakończyli noc na kocu za krzakiem w parku Kongens Have. Miał wtedy dwadzieścia kilka lat i po tym wyjeździe już nigdy, przenigdy nie czuł się prawiczkiem.
Piękne lato 1987. Tego lata przeniesiono go do Vejle, na posterunek przy Antonigade.
Do morderstw musiało dojść jakieś osiem, dziesięć tygodni po letnim karnawale, mniej więcej wtedy, gdy rudowłosa postanowiła obdarzyć innego Jutlandczyka swym kipiącym sambą ciałem. Właściwie to dokładnie wtedy, gdy chodził na pierwsze nocne patrole po wąskich uliczkach Kopenhagi. Dziwne, że nie pamiętał tej sprawy. Była przecież wyjątkowa.
W domu letniskowym nad jeziorem Dybesø, w miejscowości Rørvig znaleziono dwójkę młodych ludzi, rodzeństwo, chłopaka i dziewczynę, w wieku siedemnastu i osiemnastu lat. Byli tak pobici, że nie sposób ich było rozpoznać. Dziewczyna była strasznie zmaltretowana. Nacierpiała się okropnie. Świadczyły o tym obrażenia powstałe, gdy się broniła.
Spojrzał w tekst. Ani śladu przemocy seksualnej, nic nie zginęło.
Następnie przeczytał jeszcze raz raport z sekcji zwłok, po czym przejrzał wycinki z gazet. Było ich niewiele, za to z możliwie największymi nagłówkami.
„Pobici na śmierć” – napisał dziennik „Berlingske Tidende”, dodając szczegółowy opis zwłok, co nie jest typowym posunięciem dla tej staroświeckiej, paniusiowatej gazety.
Ciała leżały w pokoju kominkowym. Dziewczyna w bikini, jej brat nago, z ręką zaciśniętą na butelce koniaku. Został zabity ciosem w tył głowy, zadanym tępym narzędziem, które później udało się zidentyfikować jako młotek ciesielski, znaleziony w kępie wrzosów między jeziorami Flyndersø i Dybesø.
Motyw pozostał nieznany, ale podejrzenie wkrótce padło na grupę uczniów ze szkoły z internatem, którzy przebywali w domu letniskowym któregoś z rodziców, niedaleko Flyndersø. Kilka razy sprowokowali awanturę w lokalnej dyskotece o nazwie „Rundka”, w której ucierpiało kilku miejscowych rozrabiaków.
– Doszedłeś już tam, gdzie jest napisane, kim są podejrzani? Carl spojrzał na Assada spode łba. Wzrok był wystarczająco wymowny, ale Assada nie powstrzymał.
– Tak, oczywiście. Raport sugeruje też, że ich ojcowie to byli sami tacy, co zarabiają dużo pieniędzy. Czy dużo było takich, co dobrze zarabiali w złotych latach osiemdziesiątych czy jak to się nazywało?
Carl kiwnął głową. Właśnie doszedł do tego fragmentu.
Tak, zgadzało się. Ojcowie ich wszystkich to ludzie sławni, nawet dziś.
Kilkakrotnie przesunął wzrok po nazwiskach uczniów szkoły z internatem. Ten widok mógł przyprawić o zimne poty, bo nie tylko ich ojcowie dużo zarabiali i byli znani wszystkim bez wyjątku. To samo dotyczyło kilkorga młodych z tej grupy. Urodzeni pod szczęśliwą gwiazdą, teraz świecącą jeszcze jaśniej. Byli to Ditlev Pram, założyciel wielu ekskluzywnych prywatnych szpitali, Torsten Florin, projektant o międzynarodowej sławie, i analityk giełdowy Ulrik Dybbøl Jensen. Wszyscy zajmowali miejsca na samym szczycie duńskiej drabiny sukcesu, podobnie jak zmarły już armator Kristian Wolf. Dwoje ostatnich członków grupy różniło się od reszty. Kirsten-Marie Lassen też kiedyś należała do śmietanki towarzyskiej, ale dziś nikt nie znał miejsca jej pobytu. Bjarne Thøgersen, który przyznał się do zamordowania rodzeństwa i teraz siedział w więzieniu, pochodził ze skromniejszych kręgów.
Kiedy skończył czytać, cisnął akta sprawy na stół.
– No tak, nie rozumiem, w jaki sposób to wylądowało u nas – powiedział Assad. Normalnie by się uśmiechnął, tym razem tego nie zrobił.
Carl pokręcił głową.
...
bibliotenka