Myśliwski Wiesław - DRZEWO.rtf

(750 KB) Pobierz

Myśliwski Wiesław

DRZEWO

 

Z SAMEGO RANA

Rzecz dzieje się w ciągu jednego dnia, lecz dzień jest tutaj miarą umowną. Osób występuje wiele, swoich i obcych, realnych i symbo­licznych, żywych i umarłych, z tego i tamtego świata, i nie wiadomo skąd.

Pośrodku stoi wielkie drzewo, pod drzewem ławka, z przodu drze­wa, wsparty o pień, zwalony kawałek płotu, przed płotem prowadzi droga, w głębi stara chałupa kryta strzechą, z pokaźną anteną telewizyjną, przy ścianie pod chałupą druga ławka, w perspektywie może fragmenty innych zabudowań, może prześwit na sad. rzekę, pola itd. Jest letni poranek. Powinien to być poranek błogi, sielski jak z obrazka. Może zza chałupy wystaje kawał wschodzącego słońca, a z komina snuje się dym. Może gniazdo bocianie na strzesze. A na drzewie, wysoko na konarze, przywarty do pnia, siedzi Marcin Duda, chłop lat koło siedemdziesięciu. Jest boso, buty zostawił pod drzewem, a u szyi dynda mu wielki stryk, uwiązany drugim końcem u gałęzi nad głową. Zatopiony w sobie, nie zwraca uwagi na nadciągający groźny pomruk. Ow pomruk szybko zbliża się, narasta, przeradzając się w trudny do zniesienia hurgot, aż pęka, rozpadając się na wizg pił mechanicznych, łomot walących się drzew, jazgot spychaczy, koparek, ciągników i wszelkiego żelastwa. Jakby jakiś żywioł zalewający świat.

Nagle wszystko cichnie i wchodzą dwaj Robotnicy. Jeden, starszy, z siekierą na ramieniu, drugi, młodszy, z mechaniczną piłą. Pod­chodzą pod drzewo, odciągają zwalony płot, ten z siekierą przy­mierza się do podrąbania drzewa, gdy ten z piłą, dojrzawszy nagle buty Dudy stojące przy pniu, pochyla się nad nimi.

ROBOTNIK Z PIŁĄ Patrz, buty ktoś zostawił. ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Ludzie różne rzeczy zostawiają. Rękawice, parasolki, szaliki, czapki. Taka już natura ludzka. A jeden mój znajomy zostawił żonę. Z dwojgiem małych dzieci. Do tego alimentów nie chce płacić. ROBOTNIK Z PIŁĄ Ale buty. to są buty. (/ podnosząc buty, ogląda je) Całkiem nowe jeszcze.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Mógł ktoś wychodzić w nocy

za potrzebą, coś go przestraszyło i wyskoczył z nich, żeby szybciej drzwi dopaść. Pewnie z tej chałupy. ROBOTNIK Z PIŁĄ To tak by równiutko były ułożo­ne? Jeden przy drugim i czubkami do pnia? Tak się butów ze strachu nie zostawia. O, jakaś karteczka w nich jest. (czyta) „Jakby co, to pomódlcie się, żeby Bóg mi odpuścił, a w butach niech Franek chodzi”. Coś tu nie­dobrego musiało się stać.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Przestań marudzić. Połóż im pod progiem. I bierzmy się do roboty.

(Staje w rozkroku, bierze wielki zamach i już ma spuścić siekierę na pień, gdy ten z piłą, spoglądając w górę, przy­trzymuje go raptem za rękę.)

ROBOTNIK Z PIŁĄ Czekaj no. Tam ktoś siedzi. ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Gdzie?

ROBOTNIK Z PIŁĄ Na drzewie.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ (zadzierając głowę) Do diabła!

I po cóż on tam wylazł?

ROBOTNIK Z PIŁĄ Popatrz no. Chyba stryk ma na szyi.

Powiesić się chce, czy jak?

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Powiesić się? Tak z samego rana?

ROBOTNIK Z PIŁĄ Mówią, że z rana najlepiej. Na pusty żołądek, i zaspany człowiek jeszcze, to jakby ze snu tylko w sen przechodził.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Że też ludziom chce się wieszać. ROBOTNIK Z PIŁĄ Ano, nieraz coś dokuczy, to ani upić się nie pomoże, ani Bóg nie pomoże, tylko się powiesić.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ (w stronę Dudy) Hej, wy tam! Jak się chcecie wieszać, to przejdźcie na inne drzewo, bo to będziemy ścinać! (Duda nie reaguje) Słyszeliście?! Złaźcie! Ścinać będziemy!

DUDA To ścinajcie.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Zgłupieliście?! Z wami mamy ścinać?! Żeby nas potem do pierdla wsadzili, żeśmy człowieka ścięli! Drzewo mamy ścinać, nie was!

DUDA To nie ścinajcie.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Kiedy musi być ścięte. A jak musi, to musi. Nic nie poradzicie. Dostaliście chyba pismo, że się będzie ścinać? No, to jak dostaliście, mu­sieliście podpisać. To teraz złaźcie.

DUDA Podpisał Franek, zięć. A on nie stąd. Przybłęda. To wszystko podpisze.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ A nam myślicie, że tak znów zależy, żeby to wasze drzewo ścinać. Każą, to się ścina. Jak na wojnie, każą strzelać, to się strzela. Przecież możecie się powiesić i na innym drzewie, kiedy już tak bardzo chcecie. Nam nic do tego.

DUDA Nie wyszedłem, żeby się wieszać.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ To po co?

DUDA Posiedzieć, popatrzyć. Moje drzewo, wolno mi.

ROBOTNIK Z PIŁĄ To nie lepiej na ławce?

DUDA Tutaj bliżej nieba i inaczej wszystko widać. O, niby ten sam świat wokoło, na którym człowiek żyje. po którym chodzi, a nie bardzo chce się wierzyć, że to ten sam. A już słonko kiedy wstaje, to wydaje się. że to cud. choć co rano go widzi, jak wstaje. I przez tyle już lat. Cała ziemia jakby się przed nim ku klęczkom skłaniała, coraz niżej i niżej. A ono tuliło ją do swojej jasności, pocieszając, jestem, moja ziemio, jestem, moja ziemio. Nie płacz. Chce który z was popatrzyć, to niech wyjdzie tu. Zmieścimy się.

ROBOTNIK Z PIŁĄ (z uniesieniem) Ja wyjdę, (odkłada piłę, chce ściągać buty)

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Gdzie?! Nie widzisz, że to jakiś pomylony. Buty zostawił, stryk ma na szyi, a o słon­ku gada. Jeszcze ta karteczka, (i do Dudy) To wasze bu­ty?

DUDA Moje.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ (do swojego kompana) No. wi­dzisz. (i do Dudy) A ten stryk na szyi?

DUDA Tak samo mój. Krowie go z rogów zdjąłem.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Nie o to chodzi. Tylko po

coście go sobie założyli, jak nie macie zamiaru się wieszać.

DUDA A to zamiast w pasie, na szyi się owiązałem, żeby nie spaść.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Iii, pomylony. Jak dwa razy dwa. Mówiłem.

ROBOTNIK Z PIŁĄ Może poeta. Tak dziwnie o tym słonku mówił.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Co wymyślasz? Poeta to by siedział przy biurku, nie na drzewie. Widziałeś w tele­wizji, jakie biurka mają? No. I skąd tu we wsi poeta? Poety tylko w miastach mieszkają. Im większe miasto, to i większy poeta. (/ do Dudy) No, złaźcie! Dosyć tego! Słyszeliście?! Do cholery, złaźcie!

ROBOTNIK Z PIŁĄ Może nie tak ostro. Stary jest. ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Inaczej się z takim nie doga­dasz.

ROBOTNIK Z PIŁĄ Wyszedłbym, to bym może się do­gadał. Z ziemi trudno, jak ktoś siedzi na wierzchołku. ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Szkoda czasu. (/ do Dudy) Złaź­cie! Bo jak mi Bóg miły, nie będziemy się tu z wami cackać! Już byśmy przez ten czas z pięć takich drzew ścięli! A od drzewa nam płacą, nie za dniówkę!

(Duda zdejmuje stryk z szyi, coś przy nim poprawia, mości się wygodniej na konarze.)

ROBOTNIK Z PIŁĄ Widzisz, schodzą.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Bo mówiłem, że najlepiej ostro. ROBOTNIK Z PIŁĄ (do Dudy) Może przynieść wam drabinę?

DUDA Nie trzeba, bo nie zejdę, (zakłada z powrotem stryk na szyję)

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ (z wściekłością) Szlag by to jasny trafił! (/ do swojego kompana) Leć po inżyniera. Niech przychodzi i go ściąga. Co my się będziemy z nim... Nie płacą nam za ściąganie ludzi z drzew.

ROBOTNIK Z PIŁĄ Czekaj, może zejdą. Ze starymi trzeba czasem jak z dziećmi, (i wyciągając papierosy.

do Dudy) Zeszlibyście, zapalilibyśmy, pogadali. Jak tam zboża u was w tym roku, dobrze sypią, co?

DUDA Franek ma iść dzisiaj kosić, potem trzeba ze* brać, zwieźć, wymłócić i dopiero będzie wiadomo. A pa­lić, nie palę.

ROBOTNIK Z PIŁĄ To napilibyśmy się. (i wyciągając flaszkę z wódką z torby) O, mamy tu flaszeczkę.

DUDA Nie piję.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ I jak ty chcesz się z nim doga­dać? Czas tylko mitrężymy.

ROBOTNIK Z PIŁĄ (do Dudy) Co wam tak szkoda tego drzewa? Stare, musi w środku być spróchniałe, (i stu­kając w pień) O, jak głucho dudni. Spróchniałe. Nie postoi długo. Przyjdzie pierwsza lepsza wichura i po nim. Jeszcze nieszczęście się może zdarzyć. Zabije kogo albo zwali się wam na chałupę. A chałupa też nie­tęga. Drogę wam za to zbudujemy. Prościuteńką, sze­roką, wyasfaltowaną. Będzie szła aż od gór do morza i z powrotem, od morza do gór.

DUDA Góry, morze i tak tu nie przyjdą.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Ma się rozumieć, że nie przyjdą! Ale wy będziecie mogli pojechać!

DUDA A po co? Bo to źle nam tutaj? Żyliśmy dotąd bez gór i morza, to i dalej żyć możemy.

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ (z wściekłością) Krew mnie zaraz zaleje! (/' do Dudy) Człowieku, czy wy nic nie rozu­miecie?!

DUDA A co chciałbyś, żebym rozumiał?

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ (do swojego kompana) Leć po inżyniera. Na co czekasz?

(Robotnik z piłą zbiera się, żeby ruszyć po Inżyniera, ale jakoś niespieszno mu, ociąga się, gdy nagle na progu chału­py pojawia się Zośka, córka Dudy, i zaczyna nawoływać ojca na śniadanie, nie wiedząc, że ten siedzi na drzewie.)

ZOŚKA Tata! Tata! Chodźcie jeść! (wybiega za róg cha­łupy, nie zwracając uwagi na Robotników) Tata! Gdzie jesteście? Jeść chodźcie, bo stygnie!

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ {do Zośki) Może ten na drze-l wie to wasz tata?

ZOŚKA Na drzewie? Gdzie na drzewie? {podchodzi z nie-1 dowierzaniem pod drzewo)

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ {wskazując na Dudę) Tam. Wasz?l ZOŚKA Tata! Jezusie Nazareński! Co wy wyczyniacie?!I W waszych latach po drzewach łazić?! Złaźcie mi za­raz! {Duda nawet nie spojrzy w dół na córkę.) Słyszycie?! Złaźcie! Jeść chodźcie. Taki wstyd! Panno Święta! Je­szcze ludzie gotowi pomyśleć, że wam tak źle u nas. Do­piero nas wezmą na języki, niech się tylko rozniesie.

I po coście tam wyleźli?!

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Według mnie, to chcieli się powiesić. Tylko że akurat przyszliśmy...

ZOŚKA (z przerażeniem) Powiesić?!

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Przecież stryk mają na szyi. ZOŚKA (jakby dopiero teraz dojrzała ten stryk) Tata, co wy? Powiesić się?! Na miłość boską! Nie róbcie tego, tata! {zaczyna pochlipywać) Nieboszczka matka nigdy by wam nie darowała! Nigdy! A i Pan Bóg rozgrzeszenia by wam nie dał, bo nie daje wisielcom! I na poświęconym byście nie leżeli, tylko za murem, jak ten pies, gdzie same potępieńce leżą. Jezu! Jezu! Bym sobie i ja'chyba życie odebrała! Skoczyłabym do rzeki z mostu albo ćo! Niech se Franek z Jędrkiem same potem radzą! {Nagle powsiada na Robotników, którzy stoją jakby zażenowani, bezradni, może któryś wyciąga papierosy.) Nie stójcie tak! Pomóżcie! Widzicie przecież, że może być nieszczęście! ROBOTNIK Z SIEKIERĄ Co my? My przyszliśmy ści­nać.

ZOŚKA {do Dudy) I o cóż? Ukrzywdziliśmy was czym, tata?! Powiedzcie! Czystych koszul nie mieliście? Nieraz nawet Frankowi gorszą, a wam lepszą dałam. I pod pierzyną śpicie. I na tacę wam się zawsze da, jak na mszę idziecie. I w dziurawym nie chodzicie. Choćby jak po Franku jaki łach znosicie, to przecież nie z dziu­rami, tylko wylatane. A może Jędrek wam czym dokuczył?

Diabłowi każę na grochowinach klęczeć! O chlebie i wo­dzie! Niech odpokutuje. A nam mięsa nasmażę.

DUDA Zostaw ty Jędrka, córuś. Jak nawet dokuczył, to po to dziadki są, żeby im wnuczki dokuczały. Niczym mnie nie ukrzywdziliście. Mam czyste koszule. W dziura­wym nie chodzę. Pod pierzyną śpię. I na tacę zawsze dostanę. Co na starość więcej chcieć? Czasem tam Fra­nek trochę krzywo patrzy, że za dużo jem. Ale może i za dużo.

ZOŚKA A na mnie, myślicie, że nie patrzy nieraz krzywo? A na Jędrka to już zawsze tak patrzy. Rano dziecko wstanie. Bogu ducha jeszcze winne, a ten już krzywo. Ale gdzie by o jedzenie. On już coś takiego w oczach ma, że wydaje się krzywo. Przeniesiecie się do pokoju spać. I garnitur wam się nowy kupi, jak się tylko świnie ucho­wają. I może zegarek. Na nieszpory to nie wygląda­libyście, czy ludzie już idą, tylko patrzycie na zegarek i pora już iść. A będziecie chcieli, to gazetę wam się na poczcie zamówi. Listonosz by wam do chałupy przynosił i czytalibyście sobie, jak dawniej. Pamiętacie? Może nawet Franka namówię, żeby przenieść do was telewizor. To moglibyście oglądać i do późnej nocy. Świat taki ciekawy teraz, tata. Co dzień gdzieś się biją, podkładają bomby, samoloty porywają. Boże ty mój! Same nieszczę­ścia! A ci radzą i radzą i nie mogą nic uradzić, żeby było lepiej. Zejdźcie, tata. Taki dobry żur zrobiłam.

I pomaściłam suto.

DUDA Niech cię Bóg wynagrodzi za twoją dobroć, córuś. Ale nie zejdę. O, widzisz, stoją szatany i czekają tylko, żebym zszedł.

ZOŚKA (rozpłakuje się, wołając w stronę chałupy) Franek! Franek! Chodźże tu!

ROBOTNIK Z SIEKIERĄ (do swojego kompana) Sami nic nie wymyślimy. Niech inżynier tu przyjdzie. Jemu od myślenia płacą. Powiedz, że z robotą stoimy.

ROBOTNIK Z PIŁĄ (rusza niezdecydowanie, a kiedy znika, dochodzą jego oddalające się nawoływania) Hej, inżynie­

rze! Jest tam gdzie inżynier Wrona?! Inżynier Wrona pilnie potrzebny! Z robotą stoimy! Poszukajcie go!

(.Pojawia się na drodze Kołodziej, sprawia wrażenie czło­wieka zaabsorbowanego jedynie kołem od wozu, które toczy przy sobie jedną ręką z wprawą.)

KOŁODZIEJ (na widok płaczącej Zośki zatrzymuje się) Prrr! A ty czemu płaczesz tak z samego rana? Płacze się na wieczór, kiedy przez dzień się uzbiera.

ZOŚKA (przez łzy) A bo ojciec...

KOŁODZIEJ Co ojciec? Umarli?

ZOŚKA Nie, na drzewo wyleźli i zejść nie chcą. KOŁODZIEJ (spoglądając w górę, do Dudy) To już nie mogłeś se znaleźć miejsca' na ziemi, że musiałeś na drzewo?

ZOŚKA (wybuchając znów płaczem) Taki wstyd! O, mój Jezu!

DUDA (do Kołodzieja, opryskliwie) A ty wciąż z tym kołem chodzisz? Nie mógłbyś z czym innym?

KOŁODZIEJ A z czym?

DUDA Z laską.

KOŁODZIEJ Jeszcze dzięki Bogu krzyż mnie mój chce nosić, to mi laska niepotrzebna.

DUDA To z psem choćby.

KOŁODZIEJ Nie mam psa.

DUDA Mógłbyś wziąć od kogoś szczeniaka, odchowałbyś, to byłby ci przynajmniej wierny.

KOŁODZIEJ To wierniejsze od psą. Nie opuści cię. Nie wścieknie się. I na suki nie lata.

DUDA Ale co żywe, to żywe!

KOŁODZIEJ To tak samo żywe. O, jeszcze jak żywe. Całe życie moje w nim. A psu trzeba, żreć dawać. I niech zdechnie, co wtedy?

DUDA Ale nikt na takich kołach już dzisiaj nie jeździ.

Śmieją się tylko z ciebie!

KOŁODZIEJ Ale kiedyś jeździli! Ho, ho! Ty sam jeździ­łeś. Zapomniałeś już? Cała wieś jeździła. Wszystko na moich kołach jeździło. W pola, z pól, na jarmarki, do

kościoła! A ile wesel! Nie było wozu, żebym kół do niego nie robił. To niech się teraz śmieją. Z nimi zawsze tak, raz się śmieją, raz płaczą i tak w koło. Tak w koło się rodzą, żenią, umierają. A nawet nie wiedzą, że się tylko kręcą w koło. Bo koło jest świata przeznaczeniem. Nie ma początku ani końca. Dzień wraca do dnia, noc do nocy* rzeka do źródła, śmierć do narodzenia, bo wszystko jest koło. A w środku tego koła Bóg. To koło powinien być jego znak, nie krzyż.

DUDA Krzyż czy koło, i tak cierpienia mniej nie będzie. To gdzież to idziesz z tym kołem?

KOŁODZIEJ Do gminy.

DUDA To i do gminy z kołem?

KOŁODZIEJ Nie zostawię go przecież samego w domu, kiedy idę. Niech się toczy ze mną.

ZOŚKA (w stronę chałupy, głosem obolałym) Franek! Chodźże wreszcie!

(Na progu chałupy staje Franek, zmierzwiony, rozespany, przeciąga się.)

FRANEK Czego?

ZOŚKA Z ojcem coś niedobrze! Na drzewo wyleźli i zejść nie chcą!

FRANEK (przytomniejąc natychmiast, biegnie pod drzewo z rykiem) Złazić!! Zbzikował ojciec?! Złazić! (Obejmuje z wściekłością pień, próbuje nim zatrząść, lecz drzewo ani drgnie.) Złazić!! Do roboty! Sieczki urżnąć! Stworzenie napoić! Złazić!!

KOŁODZIEJ Nie dasz rady strząść ich. To trzeba by jakiego wyrwidęba. Mocarza. Był kiedyś taki, co drzewa z ko­rzeniami wyrywał. Dzieckiem byłeś, to musieli ci o nim opowiadać. Ale i świat był wtedy inny. Teraz się nie zjawi.

FRANEK (zmachany, opiera się jedną ręką o pień, patrząc dziko na Kołodzieja) Niechby się zjawił, zobaczylibyśmy, czy by poradził. Mocarza mi tu będą raić. Wyrwidęba.

KOŁODZIEJ Nic ci nie raję. Szarpiesz się jak ta kruszyna, to chciałem cię pocieszyć. Wszyscyśmy teraz kruszyny.

Ruszaj, moje koło. (odchodzi) Wkoło, naokoło, do­okoła.

FRANEK (z rozjuszeniem za odchodzącym Kołodziejem) Nie potrzebuję waszego pocieszenia! I nikt mi nie opo­wiadał o żadnym wyrwidębie! Piątej klepki wam brakuje. (Z chałupy wybiega Jędrek, boso, w długiej nocnej ko- szulinie, i biegnie w stronę drzewa.)

JĘDREK Dziadku! Dziadku! Nie złaźcie! Wyjdę do was! Będziemy się w ptaki bawić! Wy będziecie kukułką, ja synogarlicą!

DUDA Synogarlica tu nigdy nie siadała, wnusiu. Kukułka tak. Nieraz mnie okukała, diablica! I zawsze kiedy gro­sza nie było przy duszy. Bo nigdy go nie byłovA syno^- garlica pański ptak. Ani razu.

(Jędrek próbuje się wspinać na drzewo, Franek z wściek­łością ściąga go za koszulinę.)

FRANEK Gdzie, chorobo?! Jeszcze ciebie tam brakuje!

(Strzela Jędrka po czuprynie, Jędrek w bek.) w ZOŚKA (przypada do Franka, odpycha go) ©o go bijesz, ty zbóju?! Za co?! Winien ci co?! Że do dziadka chce dziecko? A do kogo ma chcieć, jak ma takiego bjca? (tuli chlipiącego Jędrka) Jeszcze po głowie go :będzie bił! Widzieliście go! Bym tak ciebie walnęła, to zobaczyłbyś! FRANEK (spokorniały, rozgląda się po'drzewie, jakby szu­kał sposobu na Dudę, i już łagodnie do Jędrka) Idź no, przynieś tyczkę. Za stodołą może jest. A nie, to w sadzie przy tej wysokiej cukrowce.

ZOŚKA (chowając za siebie wciąż pochlipującego Jędrka) Nigdzie nie pójdzie! Sam se idź! Bić go potrafisz, to i przynieś se. I na cóż ci, chorobo, tyczka?

FRANEK (wybuchając wściekłością) A niech was wszyst­kich!... Ciebie i tego najducha, i tego twojego zbziko- wanego ojca! (rusza w stronę sadu) To twój ojciec, nie mój! Mój dzięki Bogu w samą porę umarł, zanim zaczął po drzewach łazić! A twój sto lat widać będzie żył i nie wiadomo, co mu jeszcze do głowy strzeli. Może gęsie skrzydła se do pleców przypnie i zacznie fruwać! (znika)

ZOŚKA (do pochlipującego wciąż Jędrka) Nie becz. Tam nie walnął cię tak mocno. Aby trochę po czupry­nie. (bierze go za rękę, prowadząc do chałupy) Chodź, umyję cię, boś się cały zasmarkał. I ubrać się pora. (Robotnik przez cały ten czas siedzi na ławce i coś tam dłubie przy pile albo ostrzy siekierę, tymczasem już wcześniej zjawił się chłop Sebastian, którego jakby nikt nie dostrzega, ciągnie za sobą długi powróz z pętlą na końcu, jakby krowę na nim ciągnął, nawet ogląda się, mo­cuje z opierającą się krową, pokrzykuje na nią: ,,hej! no! puśtu! chodźże! przecież sama chciałaś! ’ ’ przystaje pod drze­wem i zadarłszy głowę, stoi tak jakiś czas oniemiały.)

SEBASTIAN (do Dudy) Co, gówniarskie lata ci się przy­pomniały, Marcinie?! Czy do nieba chcesz się dostać?! Myślisz, że ci z drzewa będzie bliżej? Do nieba tylko jedna droga, przez śmierć. Innej nie ma.

DUDA E, tak tylko wyszedłem posiedzieć. Siedzi człowiek całe życie to na ławie, to na krześle, na taborku. na łóżku, na progu, to sobie pomyślałem, wyjdę na drzewo, spróbuję, jak to na gałęzi jest. A ty skąd się tu wziąłeś, Sebastianie?

SEBASTIAN A krowę przygoniłem popaść.

DUDA Tam łąk nie ma?

SEBASTIAN Są łąki. Marcinie. O, wielkie łąki. Jak okiem spojrzysz wszędzie łąki. Od krańca do krańca tytko łąki. A trawy na nich po kolana. I ziół wszelakich pełno.

I pachną jak i tu. I zielone jak i tu. Ale czasem nie chce jeść z tych łąk i sama mnie tu ciągnie. No. to biorę ją na powróz i idziemy.

DUDA To ta sama, co się bąków tak bała?

SEBASTIAN Nie. tamta była czerwona, a ta jest łacia­ta. Tamtą jeszcze ojciec nieboszczyk przed wojną Żydom sprzedał. A ta jedna ostała mi się. kiedym z więzienia wrócił, jak mnie w'tedy tak rozkułaczyli do cna. Żona. córka już nie żyły ze zgryzoty, tylko ona jedna. Z ca­łej gospodarki ta jedna krowina. Za bogaty im byłem.

DUDA Teraz byłbyś akurat. Przyszedł czas na bogatych.

SEBASTIAN Za późno, za późno, Marcinie. My już wycier­pieli, co swoje. Nie ma z czego dalej, (przywiązujepowróz do drzewa) Odpoczniemy kapkę. Nie masz tu gdzie trochę siana, żeby jej podrzucić? Spokojniej by stała.

DUDA Przyjdzie Franek, zięć. Jego spytaj. On tu teraz gospodarz. Moje tylko to drzewo. O, żyłbyś teraz jak pan.

SEBASTIAN Żyłbym, gdybym żył. Ale nie chce mi się więcej żyć, Marcinie. Nie żyć jest szczęśliwiej. Uwierz mi. Nie­potrzebnie i ty siedzisz na tym drzewie. I czego ty bro­nisz? Może ci się wydaje, że świata bronisz? Niczego nie bronisz. Nie ma świata. I może nigdy go nie było. Może wszystko to sen, o, tej mojej krowy. Śnią się jej łąki, to idziemy na te łąki. Inaczej bym tu nigdy nie przyszedł.

DUDA Tu łąki teraz marne, Sebastianie. I trawy na nich jakieś kwaśne. I coraz mniej tych łąk. Zaorują. Pomi­dory, kalafiory sadzą. Nie napasiesz ty jej tutaj. Nad rzeką, gdzieśmy kiedyś paśli, pamiętasz? boisko teraz mają. Piłkę kopią. A pod lasem jakieś dyrektory z miasta nastawiali kurników. Pogrodzili. Przyjeżdżają co niedziela autami, grzebią w grzędach, nago chodzą, wódkę chlają i wrzeszczą. Szkoda tylko twojej mordęgi, taki kawał tu iść. Poprzestawiało się wszystko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin