Sujkowski Bogusław - LIŚCIE KOKA - PERU I KONKWISTADORZY.rtf

(1731 KB) Pobierz

SS

S

 

Sujkowski Bogusław

LIŚCIE KOKA

PERU I KONKWISTADORZY

 

 

 

Sinchi*, najlepszy biegacz — czyli chasqui**— na wiel­kiej drodze, wiodącej od Quito do Cuzco, obudził się jak zwykle o wschodzie słońca. Gdy ziewając przeciągał się przed wejściem do strażnicy szybkobiegaczy, pierwsze pro­mienie słońca padły na bielejące w oddali podniebne szczy­ty łańcucha Huayhuach; na krótką chwilę, jakby płonąc, zajaśniały złotem śniegi.

Sinchi rozejrzał się wokoło. Dopiero od niedawna peł­nił służbę na tym odcinku, przeniesiony tu w nagrodę za nieomylną pamięć przy przekazywaniu depesz i w uznaniu dla szeroko słynącej wytrzymałości i szybkości biegu.

Przeniesienie z bocznej drogi na główny trakt, łączący obie stolice olbrzymiego państwa, i to do posterunku po­łożonego przy węźle ważnych dróg: przez przełęcz Białych Gór ku mamacochy — ku bogatym kopalniom prowincji Guanuco — | przez wschodnie góry ku dolinie wielkiej rzeki Huallago — to był awans niewątpliwy. Może wprędce zostanie kierownikiem posterunku, a potem nawet tucuy- ricokiem — inspektorem dróg? Jest jeszcze młody, zdrowy, może czekać, a takie rzeczy zdarzają się niekiedy.

W odległości jakichś dwu tysięcy kroków od strażnicy leżało przy drodze duże tambo, gospoda dla podróżnych. Dym, unoszący się wolno w nieruchomym powietrzu, wskazywał, że i tam już ludzie nie śpią. Dalej, w głębi płaskiej doliny, lśniło jezioro Chinchaycocha, a na jego drugim brzegu majaczyły jak szara plamka' zarysy miasta Yunii. Pieczołowicie uprawiane pola, wdzierające się co­raz węższymi, z niesłychaną starannością i pracą wykona­nymi tarasami aż het, wysoko na stoki gór, okrywały całą dolinę.

Ale Sinchi szybko obiegł spojrzeniem tę okolicę i zwró­cił się zaraz ku zachodowi. Wysoko, nad drogą wijącą się tam wzdłuż doliny rzeki Napo, wpadającej potem do wiel­kiego Maranonu, widniała wieś. Zwykła wieś. Niskie,

0              niemal płaskich dachach domy, wzniesione z cegieł su­szonych na słońcu, a rzadko kiedy z kamienia, ponure przez swój brak okien, kurne. Wieś — jakich tysiące.

A przecież Sinchi uśmiechnął się bezwiednie, patrząc na daleką, ledwie dającą się rozróżnić plamkę.

Gdy przed miesiącem biegł tamtędy po raz pierwszy, zo­baczył nagle przy drodze dziewczynę. Zbierała na opał nawóz lam, których liczne stada przepędzano tędy często. Spojrzała na biegacza, uśmiechnęła się, wyprostowała.

Sinchi pamiętał ten. uśmiech. Z zadowoleniem uprzyj tomnił sobie, jak szczęśliwie się złożyło, że niósł wówczas tylko wiązkę quipu — tajemnicze sznurki z węzłami, któ­re potrafią odczytać tylko urzędnicy, zwani ąuipu-camayo- kami. Bo gdyby miał ustne polecenie, byłby chyba tym razem wszystko zapomniał.

I              to dlatego tylko, że jedna dziewczyna spojrzała nań, gdy przebiegał. Tak, ale jak spojrzała! I jakie miała oczy!

1              cała... tak cała była śliczna, śliczniejsza nawet od tej dziewicy słońca, którą kiedyś Sinchi widział, jak z licznym orszakiem szła ku południowi. Podobno do Ayacucho, do pałacu samego Sapey Inki, aby gdy zechce się tam zatrzy­mać, miał do wyboru czekające już nań najpiękniejsze dziewice kraju.

Tamta była wystrojona, w bogato wyszywanej, cienkiej szacie, w płaszczu z najdelikatniejszej sierści młodych wi- goni, spiętym wielką, złotą broszą, z ciężkimi, też złotymi zausznicami. Przed wyruszeniem z nocnego popasu dwie

6

służące rozczesywały pracowicie jej długie, wypielęgnowa­ne włosy; ta miała szatę szarą i grubą, na rękach tylko cienkie druciki srebrne, włosy krótko obcięte i zbierała nawóz na opał — ale przecież ta była piękniejsza.

Tamta, Inka, miała oczy zimne i pełne wzgardy i dumy, ta — oczy wesołe, lśniące. I zęby białe i równe, i czerwo­ne usta...

Ilia. Dowiedział się jej imienia. Dla. Często w śpiewie chisco, wesołego drozda-przedrzeźniacza, słyszy się takie dźwięki. Ula...

Widywał ją potem jeszcze parę razy, zawsze przelotnie, w biegu. Aż wreszcie zaczęło mu się wydawać, że dziew­czyna umyślnie wychodzi z domu, gdy z daleka ujrzy zbli­żającego się biegacza. Czasem staje koło chaty, wysoko, czasem jednak zbiega aż do drogi. Więc może...

Z posterunku biegaczy, widocznego w dali za wioską Illi, wzniósł się kłąb czarnego dymu. Jeden, po chwili drugi.

Zarządca strażnicy, siedzący pod ścianą i żujący powoli liście koka, zwrócił się do Sinchiego:

              Biegnie ku nam. Dwa dymy. Szykuj się! A ty, Bira- chi, pilnuj ognia! Przygotuj słomy na dwa dymy! Coś pil­nego!

Sinchi nie dał poznać po sobie zawodu. Wolałby biec w przeciwną stronę, ku wsi Uli; może znów udałoby się ją ujrzeć? Trudno. Nie może wybierać, gdy jego kolej biec.

Zrzucił płaszcz, został tylko w opasce na biodrach, sprawdził, czy usuto — lekkie sandały — są do nóg przy­wiązane mocno, a zarazem luźno, odetchnął głęboko parę razy, rozkładając szeroko w bok ramiona.

Biegacz z sąsiedniego posterunku już się zbliżał dysząc ciężko. Sinchi wyszedł mu na spotkanie i zaczął biec obok przybysza, dostosowując tempo kroków. Nie zwalniając, pierwszy biegacz przekazywał zlecenie.

              Do Inki władającego w Ayacucho mówi Curaca Auki, rządzący hunu Ancachs. W dolinie pod Huascaranem zna­leziono gniazdo świętego ptaka curaquenque. Pyta, co robić. Z doliny wygnał ludzi i otoczył ją strażą.

—« Do Inki władającego w Ayacucho... — powtarzał Sinchi, podczas gdy poprzednik Już zwalniał kroku. Wy­tresowana od dziecka pamięć chwytała bezbłędnie całe zwroty: — ...mówi Curaca Auki, rządzący hunu Ancachs...

7

              Biegnij i powtórz! — sapnął poprzednik, gdy treść zlecenia została wypowiedziana bezbłędnie. Zwolnił, prze­szedł w zwykły krok i po chwili, oddychając głęboko, wró­cił do posterunku.

Sinchi był już daleko, pędząc co sił ku następnej Stra­żnicy, ostrzeżonej przez sygnał podwójnego dymu. Mniej więcej w połowie drogi minął się z biegaczem śpieszącym w stronę północną, a po chwili z dwoma na raz, niosącymi jakieś zawiniątka. Gdy przekazał swoją wiadomość następ­cy i wrócił do strażnicy, miejscowy zarządca zwrócił się doń z troską.

              Nie mam już żadnego biegacza, a znów sygnalizują. Możesz zaraz biec?

Sinchi skinął głową. Dla jego wspaniałego zdrowia nie było niczym wielkim przebiec dwa razy po osiem tysięcy kroków.

Swobodnie, niemal wesoło wybiegł na spotkanie biega­cza przybywającego z południa i zrównawszy z nim krok przejmował zlecenie.

              Do huamanca-camayoka w Guanuco. Z woli syna słońca, Sapey Inki Huascara*, odbędzie się u was wielkie polowanie. Syn słońca raczy przybyć do Guanuco na dwu­dziesty dzień po wielkim święcie Raymi. Ma być wszystko gotowe.

Choć zazwyczaj biegacze zapominali przekazywanych wieści zaraz po wypowiedzeniu sakramentalnych słów: „Biegnij i powtórz!“, choć 'byli do tego nawet specjalnie ćwiczeni, aby nowe zlecenie przychodziło na świeżą, jak­by zmytą pamięć — tym razem jednak Sinchi zapamiętał wieść.

Sprawa była zresztą tak niezwykła, że trzeba było ko­niecznie podzielić się nią z kolegami. Sam syn słońca, Sa­pey Inka, władca, będzie tędy przeciągał i będzie polował w ich okręgu. Toć Guanuco tylko o trzy dni drogi!

Rozważali tę sprawę wszechstronnie, siedząc przed straż­nicą, młodzi w podnieceniu, stary zarządca ze sceptycyz­mem.

              Teraz dopiero przekonacie się, co to jest praca! Zoba­czycie! Gdy cztery lata temu było tu też polowanie, to

| Wykaz głównych postaci historycznych znajduje się na

str. 305              '

8

i

jeden chasqui mi umarł, a dwu musiało wrócić do swych ayllu, bo już byli jako chasqui do niczego.

              Ja przetrzymam! — zaśmiał się Sinchi. — A co się zobaczy, to zobaczy!

              No, prawda, pracy jest dla wszystkich nad siły, bo to i drogi i mosty reperuj, i dla dworu i wojska dawaj pomieszczenie, i karmić trzeba to wszystko, ale też i czas to wielkiej sytości. Świeżego mięsa każdy się naje nie raz i nie dwa, a potem składy pełne będą suszonego mięsa i charqui dla nikogo nie zabraknie.

              Jak u nas w Cajamarca były takie łowy, to musiał iść każdy, od kilkunastoletnich chłopców!

              Takie jest prawo!

              Pewnie, że tak! Mięso będzie dla wszystkich, to i za­pędzać zwierzynę muszą wszyscy. Przyjdzie tu Inka z Cuz­co, co łowami zarządza, wybierze miejsce. A jak już zwie­rzyna jest spędzona, to wychodzi wtedy sam syn słońca ze swym dworem — i zabijają. Ho, ho, jest na co patrzeć!

              A jak to właściwie jest? — Sinchi, milczący od paru chwil, zadał pytanie z wahaniem. — Jeżeli sam syn słońca raczy zabić wigonia czy guanaco, czy jelenia, to czy takie zwierzę nie staje się huaca?

Nikt nie odpowiedział. Przez chwilę spoglądali po sobie w niepewności. Huaca — przedmiotem uświęconym, peł­nym tajemniczych mocy, fetyszem — mogło być wszystko. Kamień, zwierzę, mumia.

              To... to chyba trzeba zapytać się kapłanów — prze­mówił wreszcie zarządzający posterunkiem spoglądając odruchowo ku dalekiemu miastu. Nawet z tej odległości widać tam było wielką, wznoszącą się nad domami świąty­nię słońca.

              Eee, gdyby to mięso było huaca, to już by kapłani sami o tym pamiętali i odbierali je! — wyrwał się ktoś dość zuchwale.

Nie odpowiedział mu nikt i przez chwilę ciszę przery­wał tylko cichy chrzęst przeżuwanych niemal przez wszyst­kich liści koka. Słońce już skryło się za Białymi Górami i natychmiast ochłodziło się na wyżynie. Siedzący poczęli otulać się w grube poncha, a zarządca włożył nawet na głowę ciepły czepiec żołnierski, osłaniający kark i uszy.

              Zimno! No, ale do święta Raymi niedaleko! A potem będzie wciąż cieplej i cieplej.

9

              A po święcie wielkie łowy!

              Jeszcze się nie ciesz! Jeszcze przedtem tak się nabie­gasz, że żyć ci się odechce!

              Raymi. — Sin chi westchnął mimo woli. — Ech, żeby to choć raz zobaczyć święto w samym Cuzco, w stolicy. Tam musi być wiele do oglądania.

              Widziałem i to. — Stary zarządca skinął poważnie głową. — Za Capac Inki Huayny byłem wojownikiem. Podbiliśmy wtedy lud Quechua i zdobyliśmy Quito. Hej, to były walki! Łaskawie spojrzał na mnie syn słońca i zro­bił tu zarządcą strażnicyi A przedtem byłem i w Cuz­co. Dwa lata. Wówczas to widziałem święto Raymi w sa­mej świątyni Curicancha. Opowiedzieć? Nawet nie ma co próbować! Człowiek ślepł od tych wspaniałości, no i nie śmiał się gapić, więc jakże to teraz opowiedzieć? — Urwał kiwając w zadumie głową. Ale po chwili mówił dalej: — Na Raymi w Curicancha zapala się nowy święty ogień. Ho, to jest dopiero huaca! Bo to samo słońce zapala! Ka­płani wynoszą wielkie, cudnie gładzone zwierciadło, ale nie płaskie, lecz wklęsłe jak skorupa żółwia, z czystego złota. Modlą się i słońce cudowną swą mocą zapala suche liście, podawane mu przez kapłanów. Ale zła wróżba, zła, gdy w odzień Raymi chmury zakryją słońce! To już jest za­powiedź nieszczęścia. Święty ogień przynosi się wówczas ze Złotej Świątyni, która znajduje się na wyspie na jezio­rze Titicaca, i ofiary składa się z lam, a nawet czasem z dzieci lub najpiękniejszych dziewic, ale to nie zawsze od­wraca nieszczęście. Właśnie wtedy, gdym był w Cuzco, słońce nie pokazało się ani na chwilę i zwierciadło-huaca nie dało ognia. Zaraz pobiegli chasqui do Złotej Świątyni z rozkazem, aby ofiarę złożyć z dziewczyny, ale przecież i tak nieszczęście przyszło. Tegoż roku zmarł Sapey Inka Huayna, pan świata, zdobywca.

              No, jest przecież jego syn, Sapey Inka Huascar! — ozwał się ktoś.

              To nie to! Co tu gadać! A i Tahuantin-suyu, państwo nasze, już nie to! Toć w Quito jest oddzielny Ca­pac Inka! Atahualpa. Też syn Huayny, ale nie z prawowi­tej coyi z rodu Inków, tylko z córki ostatniego władcy Quechua. Niby ma słuchać władcy w Cuzco, ale właściwie stworzył oddzielne państwo. Tośmy po to wojowali? Po to zdobywali Quito, aby znów były dwa oddzielne państwa?

              Podobno wielką drogą za Białymi Górami idą wciąż jakieś groźne wieści — szepnął ktoś w gęstniejącym szyb­ko mroku.

              To nie nasza rzecz! — surowo przerwał zarządca. — Chasqui ma powtórzyć i zapomnieć! O tym pamiętajcie zawsze!

              Hoo, w dole sygnał! Szykuj się, biegnie! — krzyknął i wyniosłej czatowni czuwający tam stale obserwator.

W gęstym mroku błyskał daleko mały, ledwie widoczny ognik.

              A co, nie mówiłem? — Zarządca pokiwał głową. — Zaczyna się. Teraz nie będzie nocy spokojnej. Zobaczycie!

              Hoo, w górze sygnał! Szykuj się! Biegnie! — usły­szano znów przeciągły głos wartownika.

              Aha, Curaca już dostał wieść o wielkich łowach. Zo­baczycie, że to jakiś rozkaz do tutejszych huamanca lub nawet do całego hunu. No, Sinchi, i ty, Birachi, szykować się! Wasza kolej!

Choć noc była chłodna, Sinchi bez wahania zrzucił gru­be poncho, podskoczył parę razy, aby rozprostować nogi, zaśmiał się:

              To nic! Będzie okazja pokazać, jak się biega. Wolę to, niż siedzieć całymi dniami i nudzić się.

              Bogowie po to dali nam liście koka, aby człowiek nigdy nie czuł znudzenia. A co do biegania, obyś nie miał go rychło zbyt dużo. No, biegnij!

A \W \

W wiosce, w której mieszkała Ilia, paliło./się na środko­wej uliczce ognisko i słabe blaski drgały po ścianach do­mów. Sinchi, przebiegając traktem, zerkał ciekawie w tamtą stronę. Widział skupione wokoło ognia postacie, nieruchome, zapatrzone w płomienie czy zasłuchane. Choć pomyślał nawet, że Ilia pewnie też jest w tej gromadce, jednak ani przyglądać się nie mógł, ani zatrzymać, a w bie­gu nie dało się nikogo rozróżnić.

W ciemności zamajaczył obok niego jakiś cień; chasqui z górnej strażnicy zrównał krok i Sinchi, myśląc juz tylko

o              służbie, przekazywał mu zlecenie.

              Z huamanki Chapas zbiegło dwoje. Mi tima z plemie­nia Sechura. Idą albo na przełęcz Yanqui Chicla, albo do­liną rzeki -Huallago. Kto zobaczy, ma ich zatrzymać i od­dać strażnicy wojskowej.

Gdy następca powtórzył zlecenie i przyśpieszając biegu znikł w mroku, Sinchi przeszedł w zwykły krok i wolno, oddychając głęboko, powracał do strażnicy. I wówczas też przypomniał sobie ognisko we wsi Illi i zebrany wokół niego tłum.

              To wędrowny haravec zatrzymał się tam na noc — tłumaczył mu kolega z tego posterunku. — Całe ayllu zbie­gło się słuchać.

12

              Ja bym też bardzo chciał tam pójść, bo potem będą tańce — westchnął jakiś młokos tuż koło Sinchiego.

              Wiadomo. Ale nie wolno iść nikomu. Dziś będzie noc pracowita.

              Co opowiada ten haravec?

              Pewnie jak zawsze „Apu Ollentay“.

              Albo „Usea Pancau“.

              Nie! — przerwał zarządzający z wyższością. — Wiem, bo z nim dziś mówiłem Opowiada nową historię o dwojgu młodych, którzy się kochali.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin