Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 18 - Dom upiorów.odt

(271 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XVIII

 

 

Dom upiorów

 

ROZDZIAŁ I

 

– Och, Elisabet – wzdychała matka dziewczyny, podając jej stanowczym ruchem białą, upudrowaną perukę. – Fakt, że wolno ci w domu chodzić z gołą głową, to zupełnie inna sprawa. To wina ojca, który zbyt ulega twoim kaprysom. Teraz jednak mamy jechać do Christianii, będziemy bywać w lepszym towarzystwie. Tam nie możesz się tak pokazać. Z naturalnymi włosami, w dodatku nie upudrowanymi! Jak jakaś chłopka!

Elisabet Paladin potrząsnęła głową, a jej orzechowobrązowe loki rozbłysły w blasku słońca kolorem miedzi.

– Nie rozumiem, co jest złego w moich włosach? Nie znoszę tych wstrętnych peruk. Męczą mnie. A czy mama widziała te wszystkie głupie wyfiokowane gęsi w perukach? Drapią się dyskretnie w karki, aż im się te peruki przekrzywiają! Wszy się lęgną pod tym szczelnym paskudztwem.

Tora, matka Elisabet, spoglądała wstrząśnięta na swoją upartą córkę.

– W takim razie niech już będzie bez peruki. Masz dostatecznie gęste włosy, zwłaszcza kiedy się je upnie wysoko. Madam Sorensen przyjdzie tu i zrobi ci ładną fryzurę, ozdobi ją kwiatami, ptasimi piórami i może jeszcze czymś, a wszystko upudrujemy na biało. Też będzie dobrze.

– Nie! – wrzasnęła Elisabet. – Nie znoszę pudru, powiedziałam już!

– Cóż za głupstwa!

Matka sypnęła dziewczynie na głowę całą torebkę pudru i wszystko zniknęło w gęstej białej chmurze.

Elisabet zaniosła się kaszlem, z trudem łapiąc powietrze.

– Nie przesadzaj – powiedziała matka. Kiedy jednak zobaczyła, że oczy córki zrobiły się czerwone i pełne łez i że ona dławi się naprawdę, wpadła w popłoch. Zaczęła machać rękami, żeby rozproszyć chmurę pyłu, potem pobiegła po wodę, ręce jej się trzęsły ze zdenerwowania. Elisabet miała nos zatkany do tego stopnia, że przez dłuższy czas nie była w stanie mówić, co matka wykorzystała, by wygłosić zasadnicze przemówienie na temat, jak okropnie zachowuje się córka i jej ojciec.

– Twój ojciec nie wrócił jeszcze do domu, a powinniśmy przecież wyjeżdżać o czwartej! Co ja mam z wami począć! W taki dzień on tkwi nad rzeką razem z tym okropnym Vemundem Tarkiem i nadzoruje spławianie drewna. Czy wy nigdy nie myślicie o tym, że pochodzicie z arystokratycznego rodu? Jesteście Paladinami, to przecież margrabiowie, a ty pokazujesz się ludziom z nie upudrowanymi włosami, twój ojciec natomiast pomaga flisakom! Czy on naprawdę musi to robić? Czasami tak się za was wstydzę, że jestem bliska szaleństwa!

Sama pani Tora pochodziła z dobrej mieszczańskiej rodziny, ale uważała, że Ulf Paladin stanowił dla niej świetną partię. Była jedyną osobą, która wciąż mówiła o margrabiowskim tytule. Bardzo chciała, by mąż go używał, on zaś w żadnym razie się na to nie godził, zwłaszcza że w Norwegii wszelkie tytuły szlacheckie zostały zniesione. Tora była znakomitą gospodynią Elistrand, czułą i szczerą, cenioną w całej okolicy, ale zarówno Ulf, jak i Elisabet uważali, że niekiedy jest zbyt apodyktyczna.

Był rok 1770 i córka miała wkrótce skończyć dwadzieścia lat. Wszyscy wiedzieli, że pani Tora robi wszystko, by jak najszybciej wydać ją za mąż i że szuka dla niej jak najlepszego kawalera. Dlatego tak bardzo liczyła na tę podróż do Christianii, bo mieli się tam spotykać z najznakomitszymi osobistościami, a przynajmniej widywać takich ludzi.

Elisabet częściowo odzyskała zdolność mówienia.

– Gim jezd Vebudd Talg?

– Co ty bełkoczesz, dziewczyno?

Elisabet wytarła nos.

– Kim jest Vemund Tark?

– Dzikus, jeżeli chcesz znać maje zdanie. Rodzina Tarków ma wspaniałą posiadłość tuż za granicami Christianii, z dala od miejskiego szumu, otoczoną świetnie utrzymanym parkiem. Czarujący ludzie! Gdybym ja miała taki dom, nie chciałabym nawet przez minutę mieszkać gdzie indziej. Ale ich starszy syn, Vemund, upiera się, żeby mieszkać w byle jakiej chatce w należących do posiadłości lasach.

– Tark? Czy to nie do nich należą takie ogromne puszcze?

– Oni mają strasznie dużo wszystkiego, lasy, tartaki, składy drewna i nie wiem co jeszcze. My też moglibyśmy tyle mieć, moglibyśmy być naprawdę bardzo bogaci, gdyby twoja praprababka Liv nie była taka głupia i nie sprzedała tego przedsiębiorstwa handlu drewnem, które odziedziczyła po swoim pierwszym mężu. Wy, Ludzie Lodu, nigdy nie znaliście się na interesach. Spójrz tylko na swego ojca! Jemu wystarcza Elistrand. A przecież moglibyśmy mieć i Grastensholm, i Lipową Aleję, gdyby on nie uważał, że tamte majątki należą do dalekich krewnych w Szwecji, którzy nigdy tu nawet nie zaglądają.

Tęsknym wzrokiem popatrzyła przez okno w stronę znacznie bardziej okazałego Grastensholm.

– Przecież ciocia Ingrid nadal tam mieszka! – zaprotestowała Elisabet, której udało się tymczasem wepchnąć znienawidzoną perukę za skrzynkę na drzewo.

– Ta stara wiedźma – mruknęła Tora pogrążona w swoich myślach.

Była to prawda, Elisabet nie mogła zaprzeczyć.

– I jej syn, wuj Daniel, zamierza się tu osiedlić z rodziną, kiedy przestanie pracować.

– On się tu nigdy nie sprowadzi, zbyt dobrze powodzi mu się w Szwecji – powiedziała matka z uporem. – Grastensholm będzie świeciło pustkami, kiedy Ingrid nie stanie. Jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie. Ona będzie się trzymać życia jak dziadek Ulfa, Ulvhedin.

Elisabet spłoszona popatrzyła w stronę starego dworu. Zdawało jej się, że już słyszy zawodzenie wiatru w pustych pokojach i ruinach wieżyczki. To by było okropne, to się nie może stać, wystarczy już tego, że jacyś obcy dzierżawią Lipową Aleję.

– Wuj Daniel sprowadzi się na pewno. A przynajmniej jego dzieci.

Tora prychnęła lekceważąco.

– Wy, z Ludzi Lodu, nigdy nie trzymaliście się ziemi! Dzięki niech będą Najwyższemu przynajmniej za to, że ty nie jesteś taka jak Ingrid albo Ulvhedin!

– Dotknięta? – uśmiechnęła się Elisabet. – To by mogło być interesujące!

– O, nie, wielkie dzięki! Na razie, Bogu chwała, wygląda na to, że wszystkie te okropieństwa się skończyły. Nie ma nikogo dotkniętego w pokoleniu twojego ojca i w twoim także nie.

– Zapomina mama, że w pokoleniu ojca jeden był. Ten, który miał na imię Mar, tylko my go nigdy nie widzieliśmy. A mała Shira należy przecież do wybranych.

– W to ja nie wierzę – ucięła Tora zdecydowanie. – W tę Syberię i Bóg wie co jeszcze!

– No, ale Shira przecież tu kiedyś przyjechała, gdy mój ojciec był jeszcze chłopcem – upierała się Elisabet. – I przyrodni brat Shiry, Orjan, jeździł później w odwiedziny do niej i Mara na Syberię. – Zamyśliła się. – Ale mama ma rację. W moim pokoleniu nikt nie został obciążony dziedzictwem. Ani ja, ani syn Orjana, ani żadne z dwojga dzieci Daniela. Nikt! Ojciec i ciocia Ingrid uważają, że to zasługa Shiry. Już samo to, że znalazła jasną wodę, wystarczyło, by ród został uwolniony od przekleństwa.

– Daj Boże, żeby tak było – mruknęła Tora. Zdążyła już zapomnieć, że nie wierzy w niesamowitą historię o tajemniczej wędrówce Shiry.

Chociaż często wykrzykiwała różne ochy i achy z powodu, że jej mała rodzina należy do Ludzi Lodu, to ubóstwiała ich, zarówno Ulfa, jak i Elisabet. Nie umiała tylko tego okazywać, bo różniła się od nich charakterem i została zupełnie inaczej wychowana.

Myśli Tory dotknęły obszaru budzącego lęk i wstyd. Oskarżała Ludzi Lodu, że nie trzymają się ziemi. Sama jednak żyła w ciągłym niepokoju, że wyjdzie na jaw, iż w swojej rodzinnej parafii pozwala się tytułować margrabiną. Gdyby mąż i córka się o tym dowiedzieli, umarłaby ze wstydu.

Elisabet drgnęła.

– Proszę spojrzeć, mamo! Stary Nils biegnie znad rzeki!

Tora natychmiast otworzyła okno.

– Co się stało, Nils?

Tamten stanął zdyszany. Minęło kilka sekund, nim zdołał łamiącym się głosem wyjaśnić:

– Mój syn wpadł do wody. Wydobyli... go, ale jest ciężko ranny. Czy panie mogłyby przyjść ze wszystkim, co potrzeba, żeby go opatrzyć? Tak kazał mi pan gospodarz powiedzieć.

– Już pędzę! – zawołała Elisabet. – Zaprzęgnij do wózka, to przywieziemy go do domu. Biorę lekarstwa i jadę konno!

– Ale weź damskie siodło, Elisabet! – upomniała ją matka. – I okryj czymś te twoje nie uczesane włosy. Tam są mężczyźni! Prostaccy, niewychowani flisacy, ale jednak!

– Jakie to ma znaczenie! – krzyknęła Elisabet od drzwi. – Tu chodzi o życie!

Większość otoczonych legendą leczniczych środków Ludzi Lodu znajdowała się u Ingrid w Grastensholm. Elistrand jednak miało także swój mały zbiór, który teraz Elisabet wzięła ze sobą.

Parobek zniknął w stajni, a dziewczyna pobiegła za nim. I już za moment Tora zobaczyła swoją córkę galopem opuszczającą dziedziniec.

Znowu otworzyła okno.

– Elisabet! – krzyczała wstrząśnięta. – Jak ty siedzisz? Po męsku! I z gołą głową! Elisabet! Elisa...

Zamilkła zrezygnowana. Córka była już daleko.

– Przyjęcie – żaliła się Tora sama przed sobą. – Nareszcie nadarzyła się możliwość znalezienia jej męża, może jakiegoś urzędnika, a może nawet pastora! I taką okazję mamy stracić przez jakiegoś nędznego flisaka! O, zgrozo!

Ojciec Elisabet, Ulf Paladin, syn Jona i wnuk Ulvhedina, spokojny i silny, o spękanych dłoniach i szerokiej, jowialnej twarzy, cały dzień spędził nad rzeką nadzorując spławianie partii drewna. Towarzyszył mu Vemund Tark, który to drewno od niego kupił, a którego bardziej interesowała praca na świeżym powietrzu niż siedzenie w biurze i zarabianie pieniędzy. Na rzece flisacy mocowali się z opornymi balami. Rzeka przepływająca obok parafii Grastensholm nie była wielka, ale spełniała swoje zadanie, żywiła rybaków, dzięki niej rozwijały się przedsiębiorstwa handlu drewnem i tartaki. Flisacy nawoływali się ponad migotliwą, rozpryskującą się wodą, ich rozmowy przyprawione były najwymyślniejszymi przekleństwami, ale znali swoje rzemiosło, przynajmniej większość z nich...

– Ten leń, syn Nilsa, jest okropnie bezmyślny – powiedział Ulf. – Gdzie się tylko pojawi, zaraz dochodzi do nieszczęścia.

Vemund skinął głową. Był to mężczyzna niezwykle przystojny, o szybkich, niecierpliwych ruchach. Miał szlachetny profil, a w oczach jakiś tajemniczy blask, jakby smutek czy nadmierną wrażliwość. Wargi zmysłowe i znamionujące siłę charakteru, włosy ciemnoblond, gęste i kręcone, skóra nosiła ślady przebywania na świeżym powietrzu, na słońcu i wietrze przy każdej pogodzie.

Siedzieli z Ulfem na kamienistym brzegu i nadzorowali pracę, susząc przy okazji w słońcu przemoczone ubrania i buty; oni także dostali swoją porcję wody na rzece.

– Byłem dosyć zdziwiony, kiedy wczoraj w biurze spotkałem twojego brata – powiedział Ulf swoim łagodnym głosem. – Jest zupełnie innym typem niż ty.

– Rzeczywiście – odparł Vemund w zamyśleniu. – Braciszek jest w bardzo trudnej sytuacji. Takie życie jak moje go przeraża, a wie, że nie odziedziczy ani dworu, ani przedsiębiorstwa. Wszystko to jest zapisane na mnie, zresztą zgodnie z prawem. Proponowałem, że odstąpię mu przynajmniej połowę, ale on nawet słyszeć o rym nie chce. Żadnej jałmużny! Taki ambitny jest mój Braciszek. Głupio ambitny!

Ulf posłał Vemundowi Tarkowi pełne zadumy spojrzenie.

– No tak, ty pewnie też masz swoje zasady. Na przykład nie chcesz mieszkać w Lekenes.

– To zupełnie inna sprawa – odparł Vemund krótko. – Ja nie pasuję do salonów.

– A mnie się zdaje, że pasowałbyś znakomicie – powiedział Ulf, przyglądając się arystokratycznemu profilowi tamtego. – W innym ubraniu, oczywiście, z upudrowanymi włosami. Czy twój brat nie ma imienia? Tylko Braciszek?

– Na chrzcie dano mu Arnold, ale tak właśnie ma na imię nasz ojciec, dlatego o bracie zawsze mówiło się Braciszek. Myślę, że wszyscy, jego nie wyłączając, zapomnieli, że ma też normalne imię.

Ulf uśmiechnął się.

– Tylko że teraz to już nie jest mały braciszek. Przystojny mężczyzna!

– Tak. Panny, zdaje się, też tak uważają. On ma już dwadzieścia trzy lata, jest dwa lata młodszy ode mnie, ale nic w życiu nie zrobił, siedzi w domu z rodzicami. Czasami myślę, że ratunkiem dla niego byłoby ożenić się z jakąś dziedziczką dworu albo przedsiębiorstwa i nareszcie za coś odpowiadać. Wiesz, on ma mnóstwo zalet, ale jest zupełnie bezwolny. Hej, nie ruszajcie tych bali! – zawołał Vemund Tark w stronę rzeki. – Bo się to wszystko pomiesza!

Flisacy uznali ostrzeżenie za rozsądne i przenieśli się w inne miejsce.

– My w domu mamy podobny kłopot – Ulf uśmiechnął się krzywo. – Mamy córkę jedynaczkę, ale jej w żadnym razie nie wolno wyjść za mąż za dziedzica dworu czy innego majątku. Wtedy dopiero byłoby zamieszanie! Bo to ona musi przejąć Elistrand, a prawdopodobnie jeszcze dwa inne dwory w tutejszej parafii.

– Między innymi samo Grastensholm? – zapytał domyślnie Vemund.

Ulf skinął głową.

– Tak więc wyjściem dla niej byłoby małżeństwo z jakimś młodym człowiekiem, który niczego nie dziedziczy.

– Rozumiem. Ale akurat takich możliwości chyba nie brakuje. Młodsi synowie... Czasami chciałbym być w takiej sytuacji. Móc samemu wybrać sobie zawód, decydować o swoim życiu. Pracować ciężko, ale być kimś. Nie tak jak teraz, kiedy jestem zobowiązany przejąć coś, co już od dawna jest zorganizowane, działa, i dwór, którego w gruncie rzeczy nie chcę.

Teraz Ulf Paladin rozumiał, dlaczego Vemund Tark najchętniej przebywa na otwartym powietrzu i pracuje fizycznie. Pragnienie, żeby czegoś dokonać...

– Ale nie ma chyba piękniejszego dworu niż Lekenes – wtrącił. – Takie dziedziczne dobra...

– To nie jest dziedziczne – uciął Vemund. – Kupili go pięć lat temu.

– Twoi rodzice? Ach, tak! Zawsze mi się zdawało, że mówisz jakby z odcieniem obcego dialektu. Skąd pochodzicie?

Vemund Tark zerwał się z miejsca.

– Och, proszę spojrzeć tam! – zawołał. – O, mój Boże!

– To Edwin, syn Nilsa – powiedział Ulf, który też już stanął na równe nogi. – Idziemy!

Pobiegli nad rzekę. Vemund bez wahania rzucił się do zimnej wody. Młody Edwin, który dostał się pomiędzy bale, został już przez towarzyszy uwolniony i teraz, nieprzytomny, dryfował z prądem w dół rzeki obok długich pni.

Stary Nils rozpaczał głośno.

– Spokojnie, Nils, zaraz Tark się nim zajmie – uspokajał go Ulf Paladin.

– Ale tyle krwi! Cała woda czerwona, och!

– Wszystko będzie dobrze! Biegnij teraz do domu i przynieś mi walizeczkę z lekarstwami. Poproś o nią moją żonę!

– Ale jeżeli on już...

– Nie umarł, zobacz, chwycił ratownika za ramię! Woda zapewne przywróciła mu świadomość. Pospiesz się, my tymczasem wydobędziemy go na brzeg.

Stary pobiegł jak mógł najszybciej.

Przemoczeni do suchej nitki mężczyźni wychodzili na brzeg kawałek dalej. Wszyscy biegli na miejsce wypadku, spławiane drewno pozostawili na jakiś czas własnemu losowi.

Młody zarozumialec Edwin, któremu się wydawało, że jest co najmniej tak dobrym flisakiem jak starsi i doświadczeni mężczyźni, wyglądał teraz naprawdę żałośnie. Krew buchała z długiej rany na udzie, a jedna ręka była chyba złamana.

– Jego ojciec zaraz przyniesie środki opatrunkowe – wyjaśnił Ulf. – Tymczasem musimy próbować zatamować krew. Coś ty tam robił, Edwin? Powiedziałem ci, że to nie jest zabawa dla nowicjuszy.

– Umieram! – zawodził Edwin nieustannie. – Umieram!

– Nie, nie umierasz. Ale boleć to cię trochę może. I jeszcze poboli przez jakiś czas.

Na szczęście dzień był ciepły i ubrania pomagających rannemu mężczyzn szybko schły. A z Edwinem nie było łatwo, wrzeszczał przez cały czas i nie pozwalał się dotknąć.

Vemund Tark spojrzał w stronę dworu.

– No, nareszcie! Jakaś służąca pędzi tu konno, jakby ją sam Szatan gonił.

Ulf rzucił pospieszne spojrzenie na ścieżkę.

– To nie służąca – oświadczył sucho. – To moja córka.

Vemund zmrużył oczy na widok zbliżającej się galopem. Gęste, nie upudrowane włosy falowały na wietrze, a ona dosiadała konia okrakiem, tak że spod powiewających spódnic widać było uda. Miałaby to być panna dziedziczka?

– Proszę wybaczyć – bąknął. – Pomyliłem się.

Ulf uśmiechnął się pod nosem.

– Elisabet robi, co chce, ku rozpaczy swojej matki. Ale to dobra i szlachetna dziewczyna. A jej moralność nie budzi najmniejszych wątpliwości.

– Jeździć konna w każdym razie potrafi – wycedził Vemund przez zęby. – I to bez siodła i uprzęży!

Elisabet zgrabnie zeskoczyła z konia i ostatni kawałek drogi do rannego przebiegła. Uklękła obok szarobladego Edwina i pospiesznie obejrzała jego rany.

– Wydaje nam się, że ma złamaną rękę – powiedział jej ojciec.

Elisabet obejrzała ostrożnie chorego.

– Nie – oświadczyła. – To tylko bark, zwichnął sobie staw. Chwileczkę... Czy ojciec mógłby tu potrzymać?

Jednym zdecydowanym ruchem nastawiła ramię. Edwin wrzasnął dziko i zemdlał.

O, rany boskie! – miał ochotę krzyknąć Vemund Tark, ale się powstrzymał. Nigdy przedtem nie widział kobiety działającej tak stanowczo.

– Sporo pani umie, jak widzę – powiedział do Elisabet stłumionym głosem.

Ona nie miała czasu nawet na niego spojrzeć.

– Pradziadek Ulvhedin mnie nauczył. A potem ciotka Ingrid. To ja odziedziczę po niej święty skarb Ludzi Lodu, bo po niej nie ma już w rodzie dotkniętych ani wybranych.

Vemund spojrzał pytająco na Ulfa, ten jednak nie miał czasu na wyjaśnienia.

– Rozbierzcie go od pasa w dół – powiedziała Elisabet.

W gromadzie flisaków dał się słyszeć szmer zdziwienia. Żaden nie kwapił się, żeby wykonać polecenie.

– Może to nie jest odpowiednie dla damy... – zaczął Vemund Tark.

– Proszę nie mówić głupstw – parsknęła Elisabet niecierpliwie. – Co jest ważniejsze? Życie chłopca czy moja wstydliwość? Jeśli o mają cnotę chodzi, to w pełni za nią odpowiadam, zapewniam pana.

– Elisabet miała już do czynienia ze znacznie gorszymi przypadkami niż ten – powiedział Ulf tonem usprawiedliwienia, jednocześnie zdejmując spodnie Edwinowi. – Jej wielkim marzeniem jest zostać lekarzem, ale oczywiście nic z tego nie będzie. Po pierwsze dlatego, że jest kobietą, a po drugie dlatego, że kiedyś będzie musiała odziedziczyć dwór. Tymczasem jednak nie ma nic do roboty i nudzi się, prawda, Elisabet?

– Chciałabym robić coś, co ma sens – powiedziała Elisabet, nie odrywając wzroku od długiej rany, którą starała się oczyścić. – Być dziedziczką dworu, prowadzonego przez tak pracowitych rodziców, w którym na dodatek jest tyle służby, to irytujące. Proszę tu potrzymać – zwróciła się do Vemunda. – Proszę zaciskać razem brzegi rany!

Posłuchał bez słowa.

Elisabet przyjrzała się z bliska jego rękom. Po prostu przyciągały wzrok – duże, silne, ogorzałe od słońca i wiatru, a przy tym smukłe i szczupłe, o wrażliwych palcach.

W końcu dała sobie chwilkę czasu, by spojrzeć na właściciela tych dłoni. Nie mogły należeć do zwykłego flisaka czy parobka, to stwierdziła od razu. A intensywnie niebieskie oczy, które badawczo jej się przyglądały, świadczyły o kulturze i wykształceniu. Usta okazały się niewiarygodnie pociągające.

Elisabet była po prostu zafascynowana pięknymi, męskimi rysami, całą szlachetną twarzą.

To nie mógł być nikt inny jak tylko ten słynny Vemund Tark, o którym mówiła matka.

Ale co się kryje w tych oczach? Jaka to straszna tajemnica drąży świadomość tego mężczyzny? Jakim sposobem gorycz zdążyła już wycisnąć aż tak wyraźne piętno na tej młodej twarzy?

Elisabet Paladin nie była ani dotkniętą, ani wybraną. Była zwykłą dziewczyną, choć nie mogło ulegać najmniejszej wątpliwości, że pochodziła z Ludzi Lodu. Najbardziej przypominała chyba Cecylię i Villemo, a może też Ingrid z czasów młodości. Elisabet jednak miała w sobie jakąś dziwną nieśmiałość, cechę, która tamtym trzem szczególnie nie ciążyła.

Zmieszała się teraz i zarumieniła pod uważnym spojrzeniem Vemunda Tarka i musiała spuścić wzrok. Odruchowo podciągnęła spodnie Edwina i okryła najbardziej tego wymagające części jego ciała.

– Muszę zaszyć ranę – powiedziała. – Zanim Edwin odzyska przytomność.

Współczesny lekarz pewnie by załamał ręce nad prymitywnymi poczynaniami chirurgicznymi Elisabet, a jeszcze bardziej nad jej stosunkiem do higieny, ale przyglądającym się mężczyznom imponowała w najwyższym stopniu. Niektórzy musieli odejść na bok, gdy igłą przebijała skórę.

Vemund nie powiedział nic, ale spojrzenie, które posłał Ulfowi Paladinowi, było dostatecznie wymowne.

Edwin ocknął się na skutek bólu spowodowanego szyciem i trzech ludzi musiało go trzymać, by Elisabet mogła dokończyć. Stary Nils płakał i prosił Boga o wybaczenie za to, że naruszają stworzone przez niego dzieło, uważał poza tym, że panienka jest potwornie nieczuła, po prostu brutalna.

W końcu Elisabet wstała i starannie wytrzepała spódnicę. Jęczącego Edwina flisacy ułożyli na wozie sprowadzonym przez Nilsa, Elisabet uśmiechnęła się i niepewnie pomachała wszystkim na pożegnanie. Nie skorzystała ze swojego nie osiodłanego konia, lecz zaczęła się wdrapywać na furkę obok Edwina. Vemund natychmiast podskoczył, żeby jej pomóc.

Elisabet nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy, by nie dostrzegł, że się zawstydziła. Wierzchowiec, na którym tu przyjechała, poszedł za wozem.

Ulf przyglądał się temu wszystkiemu zdumiony. To była jakaś nieznana strona charakteru jego zazwyczaj pyskatej i śmiałej córki.

Vemund Tark stał obok niego.

– Jeśli można, to przyjdę za wami zaraz, jak tylko skończymy pracę.

– Oczywiście – odparł Ulf, ale jego myśli błądziły gdzie indziej.

Zgodnie ze swoim zwyczajem, Ulf poszedł wprost na piętro. Zapukał do drzwi i usłyszał słowa zaproszenia.

Jego dziadek Ulvhedin siedział wyprostowany na krześle i wyglądał przez okno. Rodzice Ulfa, Jon i Branja, już nie żyli, zmarła także babcia Elisa, lecz Ulvhedin żył, miał dziewięćdziesiąt sześć lat i czuł się dobrze.

– Jak tam spławianie drewna? – zapytał teraz, bo zawsze bardzo interesował się wszystkim we dworze.

– No, jakoś nam się udała – odpowiedział Ulf, zadowolony z dobrze wykonanej pracy.

– A co to za nieszczęście?

Ulf nie zdziwił się ani trochę, że dziadek wie.

– To Edwin, syn Nilsa. Elisabet poradziła sobie naprawdę dobrze.

Ulf opowiedział dokładnie, co się stało, patem usiadł na ławie i zapalił fajkę.

– Tak, to zdolna dziewczyna – przyznał Ulvhedin.

Ulf przemilczał swoje obserwacje, nie wspomniał o nowej, łagodnej, kobiecej Elisabet. Powiedział tylko:

– Jest w niej jakaś mieszanina jakby zwyczajnej dziewczyny z tym, co było dobre w dotkniętych.

– To prawda. Tak się cieszę, że daliście jej imię na pamiątkę mojej Elisy.

Wnuk westchnął głęboko i wstał.

– W każdym razie wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że mała Shira zdołała unieszkodliwić tę przeklętą marę, która przez tyle wieków niszczyła nasz ród. Tak dobrze jest wiedzieć, że nie urodzi się już żadne nieszczęsne, dotknięte dziecko. I że po moim pokoleniu żadne takie dziecko się nie urodziło.

Ulvhedin wyglądał przez okno.

– Smocze nasienie – rzeki z wolna.

– Co dziadek ma na myśli?

Ulvhedin zwrócił ku niemu swoją straszną, lecz kochaną twarz.

– Dan, ojciec Daniela, który wiedział tak wiele opowiadał mi kiedyś o pewnym bohaterze greckiego mitu, który zabił smoka i posiał jego zęby...

– Ach, tak! I potem z ziemi wyrośli uzbrojeni wojownicy?

– No właśnie! I tak też jest z przekleństwem Ludzi Lodu. Unicestwisz je, a nowe pokolenia dotkniętych wyrosną...

– Czy dziadek myśli, że wielki czyn Shiry to za mało?

Stary nie odpowiedział.

– Ale przecież Elisabet...

– Z Elisabet wszystko w porządku.

Ulf zmarszczył brwi.

– Orjan w Skanii ma syna, Arva, z którego jest bardzo dumny. To niezwykle miły chłopiec o błękitnych oczach. Daniel ma dwoje dzieci, syna Solve i córkę Ingelę. Znamy ich oboje! Ciemnookie, radosne dzieciaki, bez najmniejszego nawet śladu jakiegoś piekielnego obciążenia.

– To prawda. Żadnemu z tych czworga niczego nie brakuje. A mimo to, Ulf.. Mimo to wiedz, że zęby smoka zostały posiane!

Ulf przyglądał się dziadkowi długo i uważnie, a w końcu westchnął leciutko i wyszedł z pokoju.

Martwił się o Ulvhedina. Stary człowiek miałby dużo lepiej i czułby się o wiele swobodniej w Grastensholm, u Ingrid, ale Tora nawet słyszeć o tym nie chciała. Uważała, że jej obowiązkiem jest opiekować się starym dziadkiem męża, zaraz by się rozniosło, gdyby tego nie robiła, a co by powiedzieli sąsiedzi?

Tak więc Tora zamęczała starego swoim nieustannym „ja wiem lepiej”, a jednocześnie skarżyła się, jaki to dla niej krzyż zajmowanie się dziadkiem.

Nic zatem dziwnego, że silny jeszcze Ulvhedin najwięcej czasu spędzał w swoim pokoju, żeby nikomu nie zawadzać.

Vemund Tark przyszedł, gdy już zaczynało zmierzchać, w na wpół przemoczonym ubraniu, tak jak stał nad rzeką.

Przywitał się uprzejmie z paniami. Tora przyjęła go z umiarkowanym zachwytem. Co prawda rodzina Tarków to czarujący ludzie, ale tego odludka Vemunda z trudem dałoby się zaliczyć do tej samej kategorii.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin