Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 20 - Skrzydła kruka.odt

(306 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XX

 

 

Skrzydła kruka

 

ROZDZIAŁ I

 

W roku 1793 w miasteczku Stregesti w Siedmiogrodzie zniknęli bez śladu dwaj mężczyźni. Nie ich pierwszych spotkał taki los. W nieustającym szepcie wiatru żyły opowieści o tych, którzy przepadali i których nigdy już więcej nie widziano.

Ale jeden z potomków Ludzi Lodu sprawił, że ci dwaj byli ostatnimi...

Ów dotknięty z Ludzi Lodu, wykorzystując swe niezwykłe zdolności, nawiązał kontakt z wieloma szczególnymi istotami, których normalnym śmiertelnikom nie było dane ujrzeć. Nikt jednak z Ludzi Lodu nie przeżył dotychczas nic równie straszliwego jak to, co wydarzyło się w Stregesti.

Niezwykły był to las. Wydawało się, że trwa tak już od dziesiątków tysięcy lat, pogrążony w głębokim śnie, oczekując, aż zbudzą go trąby sądnego dnia.

Przez leśny gąszcz ledwie przedostawało się światło. Ziemię, kamienie i połamane konary porastał mech i pnącza, pnie drzew pokrywał bluszcz. Wszystko zlewało się w jedno, tworząc pofałdowany, falujący krajobraz, spowity w miękki, zielony całun.

Całun... Nieprzyjemne słowo, które niestety pasowało aż nazbyt dobrze...

Zielone gałęzie drzew prastarego lasu sennie zwisały nad ziemią. Nie śpiewał tutaj żaden ptak. Nawet mały niepozorny słowik nie ośmielił się swym cudnym głosem zmącić zaległej w gąszczu ciszy.

Las ten rósł w Siedmiogrodzie, na wschodnim krańcu Austro–Węgier. W tej dzikiej górskiej krainie nadal żyły niesamowite podania i legendy, mrożące krew w żyłach historie o wilkołakach, wampirach i innych siłach ciemności tak strasznych, że obcy przybysze wzdragali się przed zapuszczeniem w głębokie, pełne tajemnic doliny.

Miejscowa ludność stanowiła konglomerat Wołochów, madziarskich Szeklerów, Saksów, Rumunów oraz resztek plemion, które przywędrowały tu w pradawnych czasach, jak Goci, Hunowie, Gepidzi i Awarowie z Azji Środkowej. Dominującą grupą byli Rumuni wraz z Madziarami czy, jak mówiono, Węgrami.

Rumuni zwali swój kraj Ardeal, Węgrzy – Erdely. Inni powiadali – Transylwania. Jednakże oficjalną nazwą nadaną krainie przez jej ostatnich władców, Habsburgów, był Siedmiogród, ze względu na siedem wielkich miast.

Martwy, choć jednocześnie żywy las otaczał niewielkie, położone na uboczu miasteczko Stregesti.

Trudno dociec, skąd wzięła się taka nazwa, jako że przez wieki wiele plemion podbijało te tereny, faktem jednak pozostawało, że słowo „strega” w języku włoskim oznacza czarownicę.

Dwaj obcy przybysze dotarli do Siedmiogrodu dziwnymi drogami. Jednym z nich był francuski szlachcic, zbiegły przed trwającą od czterech lat w jego ojczyźnie rewolucją. Wielu arystokratów zawarło bliższą znajomość z gilotyną, ale ów mężczyzna, baron de Conte, zdołał umknąć z kraju wraz ze swym bratankiem Yvesem.

Kto wie, może lepiej byłoby dla nich, gdyby wybrali gilotynę?

Z początku byli tak przerażeni samą myślą, że mogliby wpaść w ręce francuskiego pospólstwa, iż nie śmieli zbliżyć się do ludzi i ukrywali się po lasach wśród gór. Dlatego właśnie nie wiedzieli, że w drodze na wschód dawno już przekroczyli granice Francji.

Cała Europa znajdowała się w stanie wrzenia – rewolucja francuska zataczała coraz szersze kręgi. Podobnie było i w Wiedniu, który pod gilotyną stracił swą Marię Antoninę. Dwaj szlachcice parli więc do przodu z nadzieją na znalezienie bodaj odrobiny spokoju.

Z czasem, naturalnie, zrozumieli, iż dotarli do obcych krajów. Nerwy jednak mieli już do tego stopnia zszarpane, że nie byli w stanie nikomu zaufać.

Zabłąkali się aż do Siedmiogrodu...

O, tu nareszcie znaleźli spokój! Nigdzie nie mogło być spokojniej niż w tutejszych milczących, tajemniczych dolinach.

Kiedy szuka się jakiegoś większego miasta we wschodniej części Siedmiogrodu, po przekroczeniu doliny rzeki Maruszy nietrudno zabłądzić. Baronowi i jego bratankowi okolice te były całkiem nieznane i powtórzyli błąd, który przed nimi popełnili już inni, nawet ci bardziej obeznani z terenem. Nagle znaleźli się na obszarze Karpat Transylwańskich, a wtedy byli już straceni...

Jechali przez dwa dni, mijając kolejne doliny, coraz głębsze i bardziej dzikie. Od czasu do czasu napotykali maleńkie wioski, ale trudności z porozumiewaniem się z ich mieszkańcami okazały się zbyt wielkie. Nie zdołali nawet wyjaśnić, że pragną dotrzeć do dużego cywilizowanego miasta, wszystko jedno jakiego. Tu właśnie bowiem, w tej krainie, z dala od zamętu rewolucji, pragnęli się osiedlić.

Nie mieli jednak zamiaru zostawać na takim pustkowiu!

A potem nadszedł dzień, kiedy to po raz ostatni obrali niewłaściwą drogę. Znaleźli się w kolejnej przełęczy – głębokiej szczelinie, do której ledwie docierało światło słońca. Przełęcz leżała wysoko w górach, a gdy ją pokonali, byli już w zaczarowanym lesie.

Wstrzymali konie.

Powoli chłonęli atmosferę ciepłego, wilgotnego popołudnia. Gałęzie drzew opadały prawie na ich głowy, gałęzie tak ciężkie i pradawne, jakby liczyły sobie co najmniej tysiąc lat. Zwisający z nich mech był lepki, oślizgły od starości i stęchłego powietrza. Znikąd nie dochodził żaden dźwięk, panowała absolutna cisza, która zdawała się bezgłośnie oddychać.

Jakby las oniemiał z chwilą, gdy się w nim znaleźli.

– Ruszajmy dalej – mruknął baron. – Jestem głodny. Ta droga musi wszak dokądś prowadzić.

I tak w istocie było. Jeszcze pół godziny przedzierali się przez upiorny las, gdy nagle otworzyła się przed nimi dolina i roztoczył widok na niewielkie miasteczko.

Dolina stanowiła jakby kocioł między górami, ale nie było widać żadnego traktu, który wiódłby dalej. Baron zadrżał; spłynęło nań przeczucie, że znaleźli się u kresu drogi, kresu swej podróży.

Miasteczko leżało na samym dnie kotła. Gęsta zabudowa sprawiała wrażenie, że domy tulą się do siebie ze strachu. Z lęku przed wznoszącymi się wokół masywami? Czy przed czymś innym?

– Ależ tak, droga prowadzi dalej – wskazał Yves. – Popatrz, tam zakręca i ginie za tym wielkim urwiskiem po drugiej stronie doliny.

– Tak, być może – w głosie barona zadrgało powątpiewanie. – Ale to najwidoczniej rzadko uczęszczany trakt.

Pomimo sporej odległości Yves także to dostrzegał. Nie dawało się rozróżnić kolein, które kiedyś musiały być wyraźne.

A może właśnie dlatego, że stali tak daleko, mogli w ogóle dostrzec drogę? Może z bliska, wśród rosnącej wokół trawy, w ogóle nie było jej widać?

Yves, który najwyraźniej czuł się nieswojo, zauważył:

– Ten straszny las ciągnie się także i po drugiej stronie miasteczka.

– Otacza całą dolinę – przyznał baron. – Obawiam się, że będziemy musieli wrócić tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Nie brzmi to szczególnie przyjemnie, bo sporo czasu upłynęło, odkąd minęliśmy ostatnie rozstaje. Ale skoro już tu jesteśmy, jedźmy do miasteczka. Dostaniemy tam coś do jedzenia i jakiś nocleg. Wczesnym rankiem zawsze wyrusza się w drogę w lepszym nastroju, z nową porcją nadziei i sił.

Yves w pełni się z nim zgadzał. Spięli więc konie i powoli, ostrożnie, zaczęli spuszczać się w dół wąską, krętą drogą, nie będącą właściwie niczym więcej niż ścieżką.

Baron i jego bratanek byli przystojnymi mężczyznami, mieli orle nosy i czarne oczy. We Francji prowadzili gnuśne, leniwe życie. Moralnie zdegenerowani, jak zresztą większa część arystokracji, byli aroganccy i do cna zblazowani. Pełna trudów podróż przez Europę jednakże zahartowała ich, czyniąc z nich niemal prawdziwych mężczyzn. Udało im się potajemnie wywieźć ze sobą ogromne bogactwa, nigdy więc nie cierpieli biedy, a przynajmniej nie powinni. Ale na cóż mogły zdać się bogactwa w tej dzikiej, górskiej krainie? Ciągle jeszcze mieli większą część majątku zaszytą w pasach, bo z początku nie śmieli stykać się z ludźmi. Przezornie zabrali ze sobą prowiant i nim w samotności się pożywiali.

Ale zapasy dawno się skończyły. Tego dnia jechali już tak długo, że w całym ciele wyraźnie czuli skutki wyczerpania. Obydwaj byli poirytowani dającym się we znaki głodem i zmęczeniem, a zwłaszcza niekończącą się jazdą przez dzikie ostępy, jazdą, która, jak słusznie przeczuwali, nie przybliżyła ich wcale ku wymarzonym miastom. Las, który właśnie opuścili, zdawał się niczym lepki ciężar przytłaczać ich ramiona.

Przystanęli w punkcie, skąd roztaczał się znacznie lepszy widok na miasteczko położone na dnie doliny.

Podnieśli oczy ku niebu, śledząc wzrokiem dwa krążące w powietrzu kruki. Czarne ptaszyska poderwały się do lotu z urwiska, groźnie wznoszącego się po drugiej stronie osady. Bezszelestnie przecinały powietrze, zataczając koła coraz bliżej mężczyzn na ścieżce.

Francuzi obserwowali je z zapartym tchem.

W końcu jeden z kruków znalazł się tak blisko, że mogli spojrzeć prosto w błyszczące, czarne jak węgiel ptasie oko. A potem jeden ruch silnych, lśniących skrzydeł i ptaki, uznając swą wyprawę zwiadowczą za zakończoną, zawróciły do gniazda, które musiało znajdować się gdzieś na porośniętej lasem skale.

Mężczyźni wymienili spojrzenia i popędzili konie.

– Miasteczko sprawia wrażenie wymarłego – zauważył Yves.

– Mamy już późne popołudnie. Ludzie pewnie poszli na nieszpory.

W gromadzie domów dostrzegli nieduży kościółek; ale nie był on podobny do ich rzymskokatolickich świątyń. W tym kraju ludzie najwyraźniej byli wyznania prawosławnego, stwierdzili.

Znaleźli się teraz na dnie doliny i nareszcie mogli poruszać się po płaskim terenie. Jechali powoli, jakby niechętnie, z wahaniem.

To sprawił ten las, myślał Yves, trzydziestoletni kawaler. Ten las jakby odebrał nam całą odwagę i pozostawił jedynie niewiarę we własne siły i zniechęcenie.

Stryj był starszy od niego jedynie o dziesięć lat. I on także był zatwardziałym kawalerem. We Francji cieszyli się wielką sławą niepoprawnych uwodzicieli i to napawało ich dumą. Teraz wszystko, co łączyło się z ojczyzną, stało się tak odległe, zarówno w czasie, jak i przestrzeni...

Zdawali sobie sprawę, że nigdy nie będą mogli tam powrócić.

– Wiem, że w tym przeklętym kraju jest gdzieś duże miasto – rzekł baron. – Nazywa się Kluż albo Klausenburg i jest stolicą Siedmiogrodu. Jeszcze inne nazywa się Sybin, a w obu miastach mówi się i po niemiecku, i po węgiersku. Niemiecki przynajmniej choć trochę znamy. Ale dlaczego, dlaczego nie możemy tam dotrzeć? Jak długo będziemy musieli wałęsać się po tych lasach i dolinach, z dala od wszelkiej cywilizacji, wśród ludzi tak prymitywnych, że nie rozumieją nawet mowy gestów?

Miły baron oceniał sytuację cokolwiek niesprawiedliwie. Można się było domyślić, że mieszkańcy tutejszych okolic nie lubią być traktowani przez obcych niczym krowie łajno. Dlaczego więc mieliby odpowiadać arogantom? Jeśli ci dwaj chcą się pysznić i spoglądać z pogardą, to niech radzą sobie sami!

Tak jak ten ostatni człowiek, którego spotkali niedaleko rozstajów. Z pewnością widział, że zadzierający nosa obcy przybysze o wyszukanych manierach pojechali w złą stronę, kierując się ku pustkowiom. Ale to wyłącznie ich sprawa. Jeśli oni chcą jechać przez bezdroża, mnie to nie obchodzi, pomyślał góral, nie przerywając wędrówki. Nie był wcale człowiekiem o kamiennym sercu, ale czy musi godzić się na to, by przywoływano go niczym psa?

Dlatego właśnie baron i Yves znaleźli się teraz w drodze ku przylegającym do siebie domom wyrosłym prosto z ziemi, o dachach krytych poczerniałym pofałdowanym gontem. Ponieważ większość domów nie miała okien wychodzących na ulicę, z początku osada sprawiała wrażenie wymarłej. Jechali powoli małą uliczką, rozglądając się uważnie dokoła, gdy nagle zauważyli, że droga na przeciwległym krańcu doliny pnie się w górę.

– Spójrz! – zawołał Yves. – Droga, która z daleka wyglądała na całkiem zarośniętą, w rzeczywistości jest porządnym traktem!

– Tak, to prawda! Znika w dali za tą skałą. Prawdopodobnie jutro będziemy mogli ruszyć dalej. Musimy tylko najpierw się dowiedzieć, jak dotrzeć do Klausenburga.

– Kluża – poprawił Yves.

– Tak, oczywiście. Ci tubylcy nie rozumieją cywilizowanego języka, jakim jest niemiecki. O, słońce zniknęło za grzbietem górskim i w tej zapomnianej przez Boga dolinie zrobiło się nagle wprost makabrycznie. Czyżbyśmy naprawdę trafili na opuszczone miasteczko? Tego jeszcze brakowało!

Yves odpowiedział w zamyśleniu:

– Jedno mnie niepokoi. Cesarstwo austro–węgierskie nie ciągnie się w nieskończoność. Musimy uważać, byśmy nie dotarli do krainy barbarzyńców.

– Masz rację – kiwnął głową baron. – Rozmawialiśmy wszak z owym cywilizowanym człowiekiem w Peszcie. To on poradził nam, byśmy skierowali się tutaj, jako że i w Peszcie dało się odczuć niepokój niesiony prądem rewolucji. Mówił także, że na wschód od Siedmiogrodu rozciąga się chanat turecki, na południu także. Musimy się strzec, by nie wpaść w ręce Turków, z nimi nie ma żartów.

– Ale spójrz, tam! Tam są przecież ludzie!

Dotarli do niewielkiego, wyłożonego brukiem rynku. Najwyraźniej tu właśnie zbierali się po całodziennym znoju mieszkańcy osady. Francuzi dostrzegli także karczmę, a jej najbardziej potrzebowali. Znów obudziła się w nich iskra życia.

Stukot końskich kopyt zgasił rozmowy zgromadzonych ludzi i wszystkie twarze zwróciły się ku obcym.

Baron i Yves podczas swej wędrówki po Europie widzieli wiele rozmaitych kolorowych strojów ludowych. Tutaj jednak królował smutek. Czerń, niemal tylko czerń, gdzieniegdzie przełamana brązowymi lub szarymi wstawkami w kamizelce czy koszuli. Kobiety całe spowite były w czerń, spod chustek ledwie dostrzec się dało jaśniejsze plamy niechętnych, surowych twarzy. Oblicza i sylwetki mężczyzn przypominały skamieniałe drewno.

Mężczyzn zresztą znalazła się ledwie garstka, wśród ludzi zebranych na rynku ogromną większość stanowiły kobiety.

Francuscy szlachcice wstrzymali konie i przyglądali się zgromadzonym. Na rynku zaległa cisza, gdy tak nawzajem mierzyli się wzrokiem. Nadspodziewanie szybko zapadł zmierzch.

– Ty tam – władczo odezwał się baron do człowieka, który wyglądał na właściciela karczmy. Na wydatnym brzuchu zawiązany miał fartuch. – Podejdź tutaj.

Mężczyzna usłuchał bardzo niechętnie. Górale nie lubili, gdy im rozkazywano.

– Mówisz po niemiecku? – wrzasnął baron, przekonany, że krzyk jest najlepszym sposobem osadzania ludzi na właściwym miejscu.

Karczmarz wzruszył ramionami. Nikt inny nie zareagował, baron zrozumiał więc, że tutaj mówiono tylko miejscowym językiem, musiał zatem poprzestać na władczych, wymownych gestach. Nocleg, posiłek... Tylko na jedną noc.

Tyle zrozumieli. To dało się załatwić.

Yvesowi jednak nie spodobał się złośliwy uśmieszek, który na ułamek sekundy zagościł na twarzy jednego ze stojących bliżej mężczyzn.

Baron wolał jak najdłużej nie schodzić z końskiego grzbietu. Czuł się wtedy pewniej, patrzył na innych z góry.

– Czy możecie nam powiedzieć, jak daleko jest do Klausenburga?

– Kluża – poprawiając go mruknął Yves.

– Tak, naturalnie, Kluża.

Baron pytającym tonem powtórzył nazwę miasta, wskazując przy tym na wszystkie strony świata.

Ludzie spoglądali po sobie, nie odzywając się ani słowem.

– Hermannstadt – spróbował baron.

– Sybin – poprawił Yves.

– Tak, tak, Sybin – parsknął gniewnie jego stryj. – Kto prowadzi tę rozmowę, ty czy ja?

Yves z doświadczenia wiedział, że najmądrzej będzie, gdy zachowa milczenie.

Nazwa „Sybin” wywołała jednak pewien oddźwięk wśród zebranych. Francuzi usłyszeli, jak ktoś mruknął słowo Nagyszeben, węgierską nazwę Sybina; czy, jak mówili Niemcy, Hermannstadt.

– Jesteście Madziarami? – zapytał zdumiony baron, sądził bowiem, że tych można spotkać dalej na wschodzie.

Pokręcili głowami, miał więc mimo wszystko rację.

– Czy Sybin jest madziarskim miastem?

– Nie, niemieckim – odparł karczmarz swym własnym językiem, ale jednak zrozumiale dla Francuzów.

Tak, to właśnie słyszeli: Sybin było ponoć całkowicie niemieckie, założone przez Niemców wiele setek lat temu. Słyszeli także, że duże obszary Siedmiogrodu zamieszkiwali Madziarzy; nie dotarli oni jednak aż tak daleko na zachód.

Czy los nie mógłby choć trochę im sprzyjać i zetknąć z ludźmi, z którymi można się porozumieć?

Widać jednak mieszkańcy wioski wiedzieli, gdzie leży Sybin, zaczęli bowiem przekrzykiwać się teraz nawzajem, wpadając sobie w słowo. Towarzyszyły temu zamaszyste ruchy rozłożonych rąk...

Ze słów i gestów wynikało, że Sybin znajduje się daleko, Francuzi będą musieli zawrócić i odjechać tą samą drogą, którą przybyli, a później – to pozostawało niejasne – w jakimś miejscu skręcić.

Baron dał do zrozumienia, że zastanawia się, czy nie mogliby się trzymać drogi wiodącej przez dolinę.

Uśmiechnęli się wtedy tylko, kręcąc głowami.

– Jak nazywa się to miasteczko? – zapytał Yves.

Zanim otrzymał odpowiedź, musiał powtórzyć pytanie na wiele sposobów.

– Targul Stregesti.

Baron niepewnie popatrzył na bratanka.

– Targul oznacza miasteczko, tyle zdążyliśmy się już nauczyć. Ale to wskazuje, że istnieje również coś innego, co nosi nazwę Stregesti.

Yves skinął głową.

– Zwykle bywa to twierdza albo jezioro.

– Ale tu przecież nie ma żadnego jeziora, nie widzę także twierdzy. Niemniej faktem pozostaje, że określenia „Targul” używa się tutaj tylko wtedy, gdy chce się odróżnić miasteczko od czegoś innego.

– Może chodzi o las lub o rzekę, która przepływa przez miasteczko. Ale cóż, idziemy do karczmy?

W tej samej chwili dobiegł ich zbliżający się tętent końskich kopyt i turkot kół powozu. Oczy wszystkich skierowały się na ulicę, na której zza zakrętu wyłonił się zmierzający w kierunku rynku czarny ekwipaż. Ludzie wstali i skłonili się głęboko. Francuzi nareszcie zsiedli z koni.

Ubrany ciemno woźnica był blady i tak chudy, jakby składał się z samej tylko skóry i kości. Zasłony w oknie krytego powozu zostały odciągnięte na bok i pojawiła się w nim głowa zawoalowanej damy. Woźnica zsiadł z kozła i otworzył drzwi. Baron i Yves do tego stopnia zaciekawieni byli, któż to mógł przyjechać, że zrazu nie zauważyli, iż mieszkańcy miasteczka jeden za drugim znikali z rynku. Kiedy się wreszcie zorientowali, został przy nich już tylko karczmarz. I on także nie wyglądał na zachwyconego.

Francuzi nie byli w stanie oderwać oczu od dwóch dam, które wysiadły z powozu. Jedna z nich pełnym gracji ruchem uniosła woalkę przysłaniającą twarz, ukazując nadzwyczaj piękne oblicze. Mogła mieć około czterdziestu lat i widać było wyraźnie, że przywykła do rządzenia i wydawania rozkazów. Włosy miała czarne, jedwabiście błyszczące niczym ptasie skrzydła, a oczy warte były opisu z „Pieśni nad Pieśniami”.

Druga kobieta, właściwie bardzo młoda jeszcze dziewczyna, miała w ciemnych oczach wyraz onieśmielenia, niemal wręcz strachu. Bez wątpienia musiały być ze sobą spokrewnione, miały podobną karnację i tak samo piękne rysy. Znać też było, że starsza w pełni zdominowała młodszą. Tak, Yves nawet odniósł wrażenie, że oczy młodej piękności desperacko błagały go o pomoc.

To obudziło w nim instynkty rycerza.

Władcza dama zwróciła się do karczmarza:

– Zeno, widzę, że mamy gości. Przedstaw nas.

Karczmarz Zeno sprawiał wrażenie zmieszanego. Baron, który nie rozumiał tych słów, lecz mimo to pojął ich znaczenie, odwrócił się ku niej. Uprzejmie się ukłonił i powiedział po niemiecku, zakładając, że dama jest osobą na tyle kulturalną, by znać ten język:

– Madame, nasz przyjazd nastąpił tak niedawno, że ten dobry człowiek jeszcze nie zdążył poznać naszych imion. Pozwólcie nam się przedstawić. Jesteśmy francuskimi szlachcicami; baron de Conte, a to mój bratanek Yves. Do waszych usług, madame!

Ku wielkiemu zdumieniu barona dama odpowiedziała w jego ojczystym języku:

– Ach, Francuzi! Cóż za wspaniała wizyta w tej odciętej od świata dolinie! Moi panowie, jestem księżniczka Feodora, córka wojewody tej części kraju, a to moja kuzynka Nicola. Czy zamówiliście już nocleg w gospodzie?

– Tak, księżniczko – odparł baron, z ulgą przyjmując fakt, iż nie musi już posługiwać się swym jakże nieporadnym niemieckim.

– Cóż, nie będziemy więc sprawiać zawodu temu dobremu człowiekowi. Ale jutro musicie koniecznie nas odwiedzić. Wystarczy trzymać się drogi, którą przybyłyśmy.

Pobiegli oczami za jej wzrokiem ku skalnemu urwisku i gorąco podziękowali za zaproszenie. Ustalono porę odwiedzin i damy natychmiast się pożegnały, tłumacząc się koniecznością załatwienia spraw, dla których przybyły do miasteczka. Powóz wytoczył się z rynku.

Po kolacji dwaj szlachcice udali się do zaoferowanej im przez karczmarza izby, co prawda urządzonej skromnie i staroświecko, lecz czystej i schludnej. Już leżąc w łóżkach wsłuchiwali się w niesamowitą ciszę, zaległą wśród gór.

– Czy nic cię nie zastanowiło na dole, w jadalnej, Yvesie?

Yves, który już zasypiał, drgnął i zapytał sennie:

– Nie, a co?

– Chodzi mi o to, że przemierzając tak długo wschodnie krańce cesarstwa habsburskiego często spotykaliśmy się z ich jakże powszechnymi przesądami. Ślady...

– Ależ tak! – wykrzyknął Yves. – Wiem już, co masz na myśli, stryju. Te wielkie warkocze czy też wiązki czosnku, które oni tak kochają wieszać po gospodach jako ochronę przed wampirami. Tutaj tego nie ma!

– No właśnie, a w każdym razie nie więcej niż kucharz potrzebuje w kuchni. O czym by to zatem świadczyło?

– Że możemy czuć się bezpieczni i nie bać się wampirów – roześmiał się Yves.

– Podzielam twoją wesołość – odparł baron. – Dla nas Francuzów, wampiry i wilkołaki to jedynie przesądy. Muszę jutro zapytać księżniczkę Feodorę, czy te okolice uchroniły się przed takimi zabobonami.

– Tak musi być – stwierdził Yves. – Bo przecież na ogół mieszkańcy Siedmiogrodu wprost panicznie boją się tych powstających z grobów krwiopijców, Wszędzie napotykaliśmy czosnek; krzyże i rozsypane ciernie róży. A tutaj tego nie ma.

– No cóż, dobrze to wiedzieć – zaśmiał się baron. – Wspaniale, że spotkała my kogoś, kto zna francuski; Księżniczka sprawia wrażenie osoby bardzo kulturalnej. Cieszę się na jutrzejszą wizytę.

– Mmm – w głosie Yvesa zabrzmiała nuta powątpiewania. – Czy zauważyłeś, stryju, jak despotycznie zachowywała się w stosunku do tej biednej młodej dziewczyny? To nieszczęsne dziecko było tak wystraszone, że aż wstyd.

– Nie zastanawiałem się nad tym. Miałem oko tylko na piękną Feodorę.

Yves nadal był zamyślony.

– Czy nie planowaliśmy jechać dalej, gdy tylko nastanie świt?

– To prawda, ale nie możemy urazić tak dostojnej damy.

– Córka wojewody... – powiedział Yves. – Kto to jest wojewoda?

– To bardzo wysoki tytuł. Kiedyś był to dowódca, osoba, która wodziła woje. Obecnie oznacza chyba wybranego księcia lub władcę. Są panami wielkich obszarów.

– I osiedlają się w zapomnianym przez Boga górskim miasteczku, takim jak to? Coś tu się nie zgadza.

– To jej ojciec był władcą. Ona mogła zamieszkać tutaj z przyczyn, których nie znamy. Ale zaraz po wizycie u owych dwu dam opuścimy miasteczko. Z pewnością będą umiały wytłumaczyć nam, jak dojechać do Hermannstadt, Sybina albo Nagyszeben czy też jak oni je zwą.

W głosie barona drgała nuta irytacji. Jak większość Francuzów nie potrafił pojąć, że nie wszyscy ludzie na świecie mówią w jego języku.

W chwilę później równy oddech zdradzał, że baron śpi. Yves jednak nie mógł zasnąć. Po pierwsze znów dręczył go ból w prawym boku; bóle w czasie podróży wielokrotnie się powtarzały, a ostatnio występowały coraz częściej. A po drugie, jego myśli nie mogły oderwać się od młodej Nicoli, która wyraźnie błagała go o pomoc.

Kim jest? Żądną przygód młodą damą, której nie podoba się, iż założono jej zbyt krótkie cugle? Czy też naprawdę dzieje się jej krzywda?

Yves skłonny był przypuszczać raczej to drugie.

Wokół panowała przerażająca cisza. Daleko, daleko wznosiły się wierzchołki Karpat, jakby trzymając straż. Tu w najbliższej okolicy, krajobraz nie był wysokogórski, dominowały wzgórza, co prawda dość wyniosłe, ale porośnięte lasem.

O właśnie, las. Nieprzyjemne uczucie owładnęło Yvesem na samą myśl, że chcąc wydostać się z doliny, ponownie będą musieli przejechać przez ten przeklęty obszar.

No cóż, jeśli zdołają ruszyć w drogę jeszcze za dnia, jakoś to pewnie przeżyją.

Wysoko w górach rozległo się wycie, zaraz odpowiedziały mu inne. Yves pamiętał, że Siedmiogród był ostoją dzikiej zwierzyny. W lasach i na wyżynach roiło się od wilków.

To przynajmniej jakaś oznaka życia, pomyślał z iście wisielczym humorem. Nigdy jeszcze nie doświadczył podobnie kamiennej, grobowej ciszy.

Wampiry... Yves czuł, że w tej krainie mogą już nie przejmować się owymi paskudnymi stworami.

Ale jest coś innego...

W całej okolicy unosiła się atmosfera jakby czegoś chorego. Las był tego najokropniejszym przykładem.

I ta młodziutka dziewczyna, przerażona do obłędu!

Nicola musiała o czymś wiedzieć.

Yves postanowił uczynić wszystko, by zabrać ją z tego strasznego, tajemniczego miejsca.

Stryj może mówić, co chce, Yves i tak porwie dziewczynę!

ROZDZIAŁ II

 

Yves przebudził się o świcie, odczuwając ból silniejszy niż kiedykolwiek. Że też atak musiał przyjść akurat w tym odciętym od świata miasteczku! Na pewno nie ma tu nikogo, kto by choć trochę znał się na leczeniu, a jeżeli już, to najwyżej jakiś znachor, który zajmuje się czarami.

Yves nie miał ochoty mieć do czynienia z kimś takim.

Czuł się na tyle źle, że musiał obudzić stryja. Przez cały ranek baron robił mu gorące okłady albo biegał, by opróżnić drewniane wiadro, które stało przy łóżku Yvesa.

Stryj nie był szczególnie zachwycony koniecznością wypełniania takich zadań.

Choroba bratanka budziła jego niepokój. Myśl o utracie towarzysza podróży stała się nagle nieznośna.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin