Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 21 - Diabelski jar.odt

(263 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXI

 

 

Diabelski jar

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Wilcza godzina... Czas, w którym puls ziemi bije najsłabiej... Pora zawieszona gdzieś między nocą a dniem, kiedy cały świat pogrążony jest we śnie. W tej najcichszej godzinie wycieńczone ciała walczą w agonii, tocząc ostatni bój ze śmiercią. Płomień życia migocze w nich i gaśnie, resztki woli daremnie stawiają zaciekły opór. Dla wielu, wielu ludzi nieuchronnie zbliża się kres istnienia, czas rozstania z nędznym doczesnym życiem.

W szarym mroku odchodzącej nocy kobiety i mężczyźni, zdjęci strachem, błądzą po zakamarkach własnej podświadomości, a chorzy na duszy głucho wołają o pomoc.

O tej porze ożywają istoty bojące się światła, ludzie, których czoła naznaczone są niewidzialnym piętnem zła. Drapieżniki, wygłodniałe wilki, krążą w poszukiwaniu zdobyczy, a ich ofiary, będące już tylko samym lękiem, drżą ze strachu, kryjąc się w trawie i zaroślach.

Z otchłani wynurzają się bezimienne stwory, by wmieszać się między żywych. Wałęsają się wśród uśpionych i badają, czy uda im się tej nocy pojmać bodaj jedną zatraconą duszę.

O takiej godzinie, w rozświetloną niebieskim blaskiem zimową noc, chłop z Knapahult przecknął się i usiadł na łóżku.

Cóż go mogło obudzić, jaki to dźwięk?

Żona, Ebba, ta grzeszna ladacznica, spała snem, którego nie zakłócały wyrzuty sumienia, chociaż znów przywiodła go na pokuszenie swym diabelsko pięknym ciałem. Ale dostało jej się za to, zbił ją jak należy. Za karę!

W kuchni, tam gdzie spała córka, panowała cisza.

Dźwięk mógł dobiec tylko z zewnątrz.

Ostrożnie spuścił z łóżka chude nogi, ale widać i tak poruszył się zbyt gwałtownie. Łóżko zatrzeszczało, zaskrzypiało i niezwykły dźwięk, który znowu się rozległ, został zagłuszony trzaskiem, nie dając się rozpoznać.

Czy to wołanie?

Nie był pewien. Mógł to być drżący pisk sowy czy lisa albo śpiewny huk pękającego lodu, zwiastujący nadejście wiosny.

Ale mogło to także być co innego. Coś nieznanego.

Piekielne psy? Albo duch, który przedarł się do ludzi z innego świata?

Poczuł, jak ze strachu włosy stają mu na głowie.

Karl z Knapahult na bosaka poczłapał ku kuchennym drzwiom i otworzył je, starając się uczynić to jak najdelikatniej. Zaskrzypiały, rzecz jasna, ale gdy przesuwał je powoli, dźwięk nie był ciągły i ogłuszający.

Rzucił okiem na ławę w kuchni, na której leżała córka Gunilla. Spała twardo i głęboko po kolejnym dniu ciężkiej pracy. Tak, tak, pomyślał cierpko. Dzieciom dobrze robi wysiłek. Niech się wcześnie uczą zginać kark pod brzemieniem obowiązków!

Taka właśnie była życiowa filozofia Karla, z której on sam był ogromnie kontent. W dodatku zawsze umiał odwrócić kota ogonem, zinterpretować wszystko na swoją korzyść, zapewniając jednocześnie, że dzieje się tak ku zadowoleniu Pana. Mieściło się w tym także bezustanne łajanie córki. „Pracuj, dziewczyno, lenistwo to prosta droga do piekła!”

W ten sposób wiele w gospodarstwie zostało zrobione...

W sieni naciągnął buty, nadal wilgotne po dniu pracy na polu, które przygotowywał pod wiosenny siew owsa.

Wyszedł na zewnątrz.

Nieliczne już spłachetki śniegu lśniły jaśniejszym, niebieskawym blaskiem w antracytowej nocy. Niebo było bezchmurne, usiane gwiazdami, ale bez księżyca. W powietrzu, pomimo dojmującego chłodu, który sprawiał, że Karl drżał w swej grubej, szorstkiej bieliźnie, wyczuć się już dało wiosnę.

W oddali, bardziej dziko niż zwykle, szumiała rzeka.

Poza tym panowała cisza.

Czego innego można się było spodziewać, pomyślał cierpko. Kiedy się dobrze wsłuchać, nie dochodzi żaden odgłos.

Nie ruszył się jednak z miejsca, bo dźwięk, który wyrwał go ze snu, nie na żarty go wystraszył. Musiało brzmieć w nim coś niezwykłego.

W chwili gdy już się odwracał, by z powrotem wejść do domu, dźwięk się powtórzył. Karl poczuł, jak drętwieje mu całe ciało. Rozległo się wołanie, i to nie jednego, a kilku głosów. Nadpłynęło od strony porośniętych lasem piasków za Knapahult, z tak daleka, że nie mógł stwierdzić, co to, lecz na tyle blisko, by sprowadzić nań nagły, niepojęty strach.

I jeszcze raz zabrzmiało wołanie całego chóru głosów, zadudniło, przetoczyło się falą.

Jezu Chryste, czy to już Dzień Sądu? – pomyślał Karl, pobladły pod nie dogolonymi resztkami brody. No, ale mnie przecie nic nie grozi. Za to Ebba, ta rozpustnica, nigdy nie dostąpi łaski. Pójdzie wprost do piekła, za dużo grzechów ciąży na jej sumieniu. Ale to nie moja sprawa. „Do Mnie należy pomsta”, mówi Pan.

Karl doskonale znał Biblię, a zwłaszcza te jej ustępy, które mu odpowiadały.

I znów od strony piasków rozniósł się krzyk.

Nie mógł to być wrzask żadnego zwierzęcia, gotów był przysiąc. I człowiek też nie mógł krzyczeć takim głosem...

Och, musi odrzucić te makabryczne myśli, to z pewnością magia nocy sprowadza nań takie nastroje.

Choć przemarzł, długo stał na progu domu. Niesamowite wołania umilkły, wrócił więc do środka.

W kuchni przystanął i z lekką pogardą spoglądał na kontury ciała córki, rysujące się pod przykryciem. Zawsze uważał kobiety za stworzenia niższego rzędu i największym jego zmartwieniem był fakt, że nie miał syna. W zamian za to, a wręcz należałoby rzec: za karę za to, córka Gunilla musiała pracować równie ciężko jak chłopak, mimo że miała dopiero piętnaście lat i była raczej drobnej postury.

Musi bogato wydać ją za mąż! Może wtedy i jemu coś skapnie? Gunilla miała już jednego wielbiciela, niech nas Bóg przed nim strzeże, pomyślał Karl. Ten niezdarny, niezgrabny szczeniak Erland z Backa nigdy jej nie dostanie, już on mu pokaże. Nie, Karl mierzył znacznie wyżej i dobrze wiedział, kto wodzi wzrokiem za dziewczyną. To pisarz na dworze Bergqvara. Wprawdzie na razie traktował ją jak dziecko, ale z czasem zasłona spadnie mu z oczu i spostrzeże, że Gunnila zaczyna stawać się dorosłą kobietą.

A wtedy ziszczą się marzenia Karła z Knapahult.

Tylko Ebba, ta durna awanturnica, tak strasznie rozpieszcza dziewczynę. I nawet słuchać nie chce o staraniach, by wydać dziewczynę za człowieka wyższego stanem! Jej zdaniem to Erland z Backa jest odpowiednim kandydatem na męża dla córki.

Phi! Karl przeszedł do izby. Przez chwilę stał przy łóżku, spoglądając na kuszące kształty żony, niewyraźnie rysujące się w ciemności.

Ta ladacznica znów zesłała na niego diabła! Nawet we śnie wiedziała, co robi. Uniósł już rękę do uderzenia, ale w porę się powstrzymał na myśl o awanturze, która niechybnie by wybuchła. Przezwyciężył grzeszne żądze, jakie w nim rozpaliła, i podszedł do wypaczonego okienka. Na zewnątrz panowała cisza.

Czym mogło być to, co usłyszał?

Chłop z Knapahult nie był człowiekiem wrażliwym. Zdarzało się jednak, że nawet on wyczuwał coś nieznanego, jakby zło płynące od piasków, będące być może dziełem Szatana, a może i nie?

Jego nieduża zagroda leżała nieco na uboczu, z dala od innych chałup, u stóp ciągnących się szeroko, porośniętych lasem wzgórz. Inni z pewnością nie mogli usłyszeć krzyków, docierały tylko tutaj. A Karl za skarby świata nie chciał robić z siebie głupca, rozgłaszając o tym w parafii. Jeszcze by się naraził na drwiny. W pamięci nadal tkwiło mu gorzkie wspomnienie sprzed paru lat, kiedy to ogłosił, że na parafię spadnie wkrótce kara za grzechy. Oznajmił, że ujrzał znak dany przez Pana, zapowiedź zbliżającego się Dnia Sądu, ba, znał nawet jego datę! Wiedział także, że przeżyją jedynie wybrani. Kiedy jednak w oznaczonym dniu nic się nie wydarzyło, stał się pośmiewiskiem całej wioski. Uratował wtedy swój honor twierdząc, zresztą zgodnie z prawdą, że to jego wstawiennictwo u Pana wybawiło ich wszystkich.

Już więcej jednak nie chciał narażać się na podobne historie.

Gdyby nie był tak uparty i zapatrzony w siebie, lecz opowiedział o tym, co usłyszał tej nocy, być może wiele by zdołano wyjaśnić we właściwym czasie. Jego przeżycia były pierwszym ostrzeżeniem, a milczenie przysłużyło się tylko złym mocom, które zebrały się wokół szczeliny w ziemi na pustkowiu.

Kiedy inni zaczęli zdawać sobie sprawę, że coś się tam dzieje, i miejsce otrzymało nazwę „Diabelski Jar”, było już za późno. Nikt nie umiał powiązać tego z wydarzeniami, jakie miały miejsce w innej części kraju.

Zagroda Knapahult była nieduża, ale zadbana. Uboga, ale nie biedniejsza od większości innych gospodarstw w parafii Bergunda koło Vaxjo w Smalandii.

Gospodyni Ebba stała przy oknie, obserwując swą piętnastoletnią córkę Gunillę, która właśnie nakarmiła zwierzęta.

A na ławie siedział Karl i przyglądał się żonie, rozmyślając o dawnych czasach.

Knapahult było domem jego dzieciństwa, ale Karl miał starszego brata i nie mógł odziedziczyć gospodarstwa. Za młodu nie dbał o to. Miał wówczas w sobie Ducha, czuł powołanie i pragnął zostać kaznodzieją, służącym wszystkim ludziom. Jeździł po kraju z Biblią jako wysłannik jednej z niezliczonych wspólnot religijnych, jakie rozpleniły się w Szwecji. Przyłączył się, naturalnie, do tych najsrożej grożących siarką i ogniem piekielnym, albowiem odczuwał niepomierną radość, gdy mógł uświadomić ludziom, jakimi są nędznikami.

Wiele podróżował. W owym czasie był przystojnym mężczyzną i nic dziwnego, że trzy czwarte jego nawróconych stanowiły kobiety. Młode i starsze. Karl, wysłuchawszy zwierzeń o niewieścich pokusach, wykrzykiwał swe groźby, grzmiał i umartwiał własne ciało, zmuszając zebrane do dalszych wyznań. A potem przychodziły chwile rozgorączkowanego przebudzenia, nawrócone kobiety pełne uwielbienia, przestraszone i zapłakane, rzucały się na kolana i odsłaniały przed nim swe skarby w głębokich dekoltach i jakby zapraszająco wypinały tyłki. On wówczas batożył się zwykle brzozową rózgą, w ten sposób przezwyciężając wpływ grzesznych kusicielek, które Szatan postawił mu na drodze.

Ale później zjawiła się Ebba.

Oj, oj, oj!

Ebba o oczach gorejących niczym dwa płomienie. Ebba, która nosiła najbardziej wydekoltowane suknie, mając więcej do ukrycia niż jakakolwiek inna. Ebba, której talia była wąska niczym przewężenie w klepsydrze, a biodra poruszały się tak wyzywająco.

Karl wpadł po same uszy.

Wezwał dziewczynę do swej izby prywatnie, by nawracać ją indywidualnie, bo była przecież na wskroś przesiąknięta Szatanem. Przez pół godziny grzmiał i wrzeszczał, groził wiecznymi mękami, wykrzykując niepojęte, oderwane od siebie słowa o pokusie i żądzach, które musi z niej wypędzić. Wyciągnął rózgę i zaczął ją okładać po gołych pośladkach. I tu się przeliczył.

Nagle szczęka mu opadła, stanął z rozdziawionymi ustami i szklanym wzrokiem, aż wreszcie osunął się na kolana przed rozszlochaną, niczego nie rozumiejącą dziewczyną. Jego dłonie, nieposłuszne woli, która całkiem gdzieś się zatraciła, zaczęły miętosić jej ubranie. Dyszał ciężko i parskał jak rozwścieczony byk, odgarniał suknie, szukał. Ebba, zrozumiawszy, do czego zmierza, nie opierała się przystojnemu, poważanemu kaznodziei; osunęła się na podłogę, przyjmując dogodną pozycję. Pożądanie porwało go niczym żywioł, rwał i szarpał własne ubranie, pojękiwał i sapał z niecierpliwości, wzdychał i kwilił, aż wreszcie zdołał wyciągnąć swą broń, a Ebba w uniesieniu westchnęła „aaach!” i jeszcze szerzej rozłożyła nogi. Karl, kiedy ją w końcu posiadł, krzyczał głośno. Ebba nie krzyczała, bo dla niej nie był to pierwszy raz. Karl wcale tego nie zauważył. Niczym rozwścieczony byk parł naprzód. Nigdy dotąd nie przypuszczał, że diabelskie pokusy mogą sprawić mu tyle rozkoszy.

Od tej pory świata nie widział poza Ebbą. We dnie i w nocy, byle tylko zakołysała biodrami, był gotów. Bił ją, rzecz jasna, już pierwszego wieczoru wychłostał ją, nie mogąc zapanować nad wściekłością, ale nigdy nie uderzał tak, by było to nie do zniesienia. Ebba traktowała bicie jako część aktu cielesnego, przyjęła Karla na dobre i na złe i była z niego bardzo zadowolona. Wszak wszystkie kobiety uwielbiały przystojnego kaznodzieję.

Pobrali się i teraz Karl mógł poświęcić jeszcze więcej czasu na to, by wyzwolić ją z matni grzechu. Łajał żonę i bił, ale każda próba nawrócenia kończyła się kolejnym przypływem pożądania i wpadnięciem w szczodre objęcia.

Nienawidził za to Ebby jeszcze mocniej, bo przecież to jej wyłączna wina! On był człowiekiem silnym w Bogu. To ona usiłowała sprowadzić go na złą drogę z wąskiej ścieżki prawdy.

Nadeszła wiadomość z rodzinnych stron. Starszy brat Karla zmarł, Knapahult należało teraz do niego.

Natychmiast udali się do domu, by przejąć gospodarstwo. Przywieźli ze sobą córeczkę Gunillę, jedyne dziecko, jakie im zostało po stracie maleńkiego synka. Za tę niesprawiedliwość Karl jeszcze bardziej nienawidził żony.

Teraz nadal żywił przekonanie, że jest tak samo uwodzicielski i budzi pożądanie wśród kobiet jak za swoich młodych lat. Często jednak dostrzegał pogardliwy grymas na twarzy Ebby, kiedy jej wzrok zatrzymywał się na zwałach tłuszczu w pasie, na brzuchu, który wylewał mu się na uda. Widział, jak nozdrza drgają jej z odrazą, wyczuwając ostry, jakże męski zapach potu, który wydzielał, a raz powiedziała nawet, że jego cienkie, kanciaste, białe i owłosione nogi są wręcz odrażające. Wpadł wtedy we wściekłość i zbił ją. Nie powinna się skarżyć i narzekać, czyżby zapomniała o tych wszystkich kobietach, które klękały przed nim i wilgotniały tam na dole od samego tylko jego spojrzenia? „Tak, ale to było dawno”, ośmieliła się wówczas odpowiedzieć Ebba i znów posypały się na nią razy.

Ebbie także przybywało lat, ale trudno powiedzieć, by się postarzała. Należałoby raczej stwierdzić, że dojrzała. Jej piękne kształty jeszcze się zaokrągliły, stała się niezwykle pociągającą kobietą w kwiecie wieku.

Była tego w pełni świadoma. Karl nazywał ją ladacznicą, dziwką, rozpustnicą i wszelkimi temu podobnymi określeniami, będąc jednak przekonanym, że są to jedynie puste słowa. Tak naprawdę nigdy nie żywił wobec niej podejrzeń, przeświadczony o uwielbieniu, jakim żona nadal go darzy. Nie wiedział nic o gorących chwilach rozkoszy, których doznawała w stodole w objęciach wędrownych handlarzy starzyzną i innych niebieskich ptaków, podczas gdy on był na służbie w Bergqvara.

Ebba nie przejmowała się, ile z tego wie córka Gunilla, a może raczej należałoby powiedzieć, że wolała sobie tego nie uświadamiać. Wymykając się na miłosne schadzki z innymi mężczyznami, starała się jedynie zachować jak największą ostrożność. Wygodnie jej było trwać w przekonaniu, że córka nic nie pojmuje.

Nigdy nie próbowała sprawdzić, jak jest naprawdę. Sama zakładała sobie klapki na oczy.

Przyciągnięty widokiem sylwetki, rysującej się na tle okna, Karl podniósł się ciężko i podszedł do żony.

– Popatrz na nią, Karlu! – Ebba szturchnęła męża łokciem. – Tylko spójrz! Znów się zamyśliła! Stoi tak, zapatrzona w zachodzące słońce, zamiast pozbierać skopki.

Karl mocno złapał żonę za ramię akurat w chwili, gdy już miała ostrzegawczo zapukać w szybę.

– Zostaw ją! Sam się nią zajmę, kiedy wróci do domu! Próżniaczka!

Ebba z miejsca pożałowała, że ściągnęła uwagę męża na córkę.

– Nie, Karlu, nie trzeba! Przecież ona nic złego nie ma na myśli. Uważam, że jest zdolna i pracowita. I czy nie jest nam posłuszna? Czy nie starała się i nie trudziła już jako pięciolatka, by spełniać nasze życzenia? Cóż szkodzi, że czasami się zamarzy? Musimy to przyjąć.

Szorstka od pracy dłoń Karla przesunęła się po pośladkach Ebby. Powoli wyczuwała jej kształty pod suknem.

– Jest bardzo rozpieszczona – syknął przez zęby. – Zapatrzona w siebie, wmawia sobie nie wiadomo co. To twoja wina, ciągle się nią zachwycasz, czeszesz i ubierasz w wyzywające stroje. Grzeszna, ziemska próżność!

Ebba westchnęła. Nie mogła dopatrzeć się niczego wyzywającego w spódnicy z grubego samodziału i drewnianych chodakach. W duchu jednak przyznała, że lubi dogadzać córce.

Karl zebrał spódnice Ebby tak, że mógł wsunąć pod nie dłoń. Oddychał teraz ciężej, sapał jej prosto do ucha. Druga ręka już wsunęła się pod stanik sukni i objęła pierś. Ebba poczuła, jak z podniecenia prężą jej się sutki.

Och, nie, nie znów, ty stary capie, pomyślała, ale uniosła jedną nogę, by ułatwić mu dostęp.

– Gunillę trzeba nauczyć moresu, to jedyne, czego jej brakuje – stwierdził chłop z Knapahult bardzo niepewnym głosem.

Ebba zacisnęła usta. Dobrze wiedziała, że Karl postępuje wobec dziewczyny zbyt surowo. Gdyby miał stać się jeszcze gorszy, to...

– Ona jest taka dziwna – szepnął z gniewem, podczas gdy jego palec szukał punktu, którego dotknięcie zwykle rozpalało Ebbę. I tym razem sposób nie zawiódł. Kobieta gwałtownie zadrżała, przysuwając się do niego. Jak suka, pomyślał z pogardą. Znów zaczyna!

Poczuł, jak bardzo zaczynają uciskać go spodnie. Z ogromnym trudem starał się kontynuować rozpoczętą myśl:

– Inne dzieci nie zachowują się w podobny sposób! Nie zamyślają się co chwila!

Ebba ocierała się o niego. W jej oczach, których wciąż nie spuszczała z dziewczyny, pojawiło się przerażenie.

– Sądzisz, że ona wie? Myślisz, że dlatego? Że nad tym... nad tym właśnie rozmyśla?

Wzrok męża błądził gdzieś daleko.

– Głupstwa pleciesz! Skąd mogłaby wiedzieć?

– To prawda – westchnęła Ebba. – Skąd mogłaby wiedzieć?

Zauważyła, że Karl mocuje się z ubraniem, niezdarnie, z niecierpliwością. Że też nie może się pospieszyć, żar w jej podbrzuszu już zapłonął, poruszyła się i poczuła między nogami lepką wilgoć. Kiedy jego gorące, twarde narzędzie poszukało wejścia, z rozkoszą przymknęła oczy. No, wreszcie był na miejscu! Żeby tylko dziewczyna się teraz nie odwróciła...

Właściwie fakt, że mogli być obserwowani przez osobę, która żadną miarą nie powinna być świadkiem ich miłosnych uciech, jeszcze bardziej ją podniecał.

Chłop jęknął zduszonym głosem, niezadowolony z niewygodnej pozycji.

Nazywanie mieszkańców Knapahult chłopami nie było właściwe. Bardziej prawidłowe byłoby określenie „gospodarze” albo raczej „drobni właściciele ziemscy”. Knapahult należało do dworu Bergqvara, wielkiego majątku, własności rodu Posse. Ale zagroda dzięki szczególnym okolicznościom, które nie mają związku z tą historią, została wyzwolona ze swej zależności i stała się samodzielnym gospodarstwem. Knapahult cieszyło się większym poważaniem niż zwykłe zagrody komorników.

Dlatego właśnie Karl postawił sobie za punkt honoru utrzymanie pewnego poziomu w swym małym gospodarstwie. Małżonkowie do pomocy mieli tylko jedyną córkę, a w krytycznych momentach, kiedy sami nie mogli podołać pracy, wzywali starego parobka. To musiało wystarczyć, by obrobić niewielki spłachetek ziemi, będący własnością Karla.

Ach, jakże się teraz pocił! Ebbie wszystko wydawało się lepkie i śliskie, pochyliła się do przodu, opierając łokcie na parapecie. Gunilla nadal patrzyła gdzieś w dal nic nie widzącym wzrokiem. Na szczęście, bo zamglone oczy Ebby, półotwarte w jęku usta i ekstatyczne grymasy ściągające twarz mogły wzbudzić zdziwienie dziewczyny. Karl napierał, z trudem chwytając oddech, wyślizgnął się z niej, mamrocząc coś niewyraźnie, znów trafił na miejsce, choć nogi uginały się pod nim.

– Karlu! Będę krzyczeć! – ostrzegawczo szepnęła Ebba.

– Nie, powstrzymaj się! Kobieta nie powinna... nic odczuwać... dobrze wiesz o tym. To... to bluźnierstwo wobec Boga! Ach, ach! Ty rozpustnico z Sodomy!

Sapiąc potoczył się na nią, oboje osunęli się na podłogę i Ebba, uczepiona dłońmi parapetu, nie rozważała już dłużej, co jest bluźnierstwem, a co nie, i dała się ponieść fali. Karl legł na rozedrganej kobiecie, pracując ciężko, aż wreszcie oboje, nasyceni, upadli na bok.

W tym momencie nie byli w stanie myśleć o córce, która mogła w każdej chwili wejść.

W końcu Karl podniósł się na kolana i wymierzył żonie siarczysty policzek.

– Zobacz, do czego doprowadziłaś swoją rozpustą! Jak często biedny człowiek musi zapominać o swym Panu i zaspokajać cię? Czy jesteś nienasycona? Nie myślisz wcale o zbawieniu swej duszy? Chcesz się smażyć w piekle?

– Wciągaj portki – szorstko odparła Ebba. – Śmiech na ciebie patrzeć z tą skurczoną, mokrą kuśką pod zwałami tłuszczu!

Karl w odpowiedzi szturchnął ją tylko, ale podniósł się posłusznie. Ebba także wstała i wygładziła spódnice niby kura otrząsająca piórka, gdy kogut już z niej zejdzie.

Odeszli od siebie – we wzajemnej pogardzie, lecz na zawsze połączeni mocą swego pożądania.

Karl zapinał pas. Gdyby tylko Gunilla ciągle nie była taka niegrzeczna, jak dobrze mogłoby im się żyć! Wprawdzie posłuszna, niemal wręcz bezwolna, i tak właśnie powinno być, ale za każdym razem, gdy brał się za jej wychowanie, miał wrażenie, że napotyka miękki mur. Co sobota w imię Pańskie chłostał ją za wszystkie grzechy, które popełniła bądź też miała zamiar popełnić, tak aby czysta mogła przeżyć dzień święty. Takie panowały zwyczaje, dzieci należała wychowywać surowa, bo „nie kocha syna, kto rózgi żałuje, kto kocha go – w porę go skarci”. Tak mówi Słowo. W ostatnim jednak czasie Ebba zaczęła protestować. Twierdziła, że dziewczyna jest za duża, by przyjmować rózgi na goły tyłek,

Co za głupstwa! Im Gunilla była starsza, tym więcej na nią czyhało pokus, a więc najlepiej wziąć byka za rogi już od samego początku. Jego córka nie mogła przecież zostać wioskową ladacznicą!

Ach, gdyby była chłopcem! Bezustannie się tym smucił i dręczył, nie przestawał mówić na ten temat.

Mieli wszak chłopczyka. Przez kilka godzin pozwolono im go zatrzymać, a potem odebrano, na zawsze. Karl nie mógł przeżyć tego... tego oszustwa, jak to nazywał. I zamiast syna mieć tylko dziewczynkę! Jakże okrutne, jak niesprawiedliwe było życie!

Z wyrzutem spojrzał na córkę. Nadal stała zapatrzona w siną dal, niegodna istota! W społeczności bożej dla kobiet nie było miejsca. Stanowiły zło konieczne, które dane zostało stojącemu o tyle wyżej mężczyźnie, by mógł wypróbować siłę swej wiary. Cóż były warte dla Pana? Absolutnie nic!

Jak Bóg mógł go tak oszukać? Jego, Karla z Knapahult, swego uniżonego sługę, który dla Niego zbawił tyle dusz i tak wielu grzeszników skazał na potępienie!

I za to dostał jedynie córkę!

Gunilla, zapomniawszy o trzymanych w rękach skopkach, stała w miejscu i układała wiersz.

„O, zielony księżycu...”

Nie, to nie zabrzmiało zbyt dobrze. Może „żółty księżycu”? Nie, tak też źle. „O, srebrny księżycu, ty, który lśniąco blady kroczysz...”

Uff, że też to takie trudne! Gunilla zaśmiała się cicho ze swych poetyckich prób.

Zostawiła księżyc w spokoju i powiedziała do swego przyjaciela:

– Zrozum, powinnam teraz zanieść te skopki...

Nikogo obok niej nie było.

Gunilla musiała jednak wyobrażać sobie, że ma koło siebie przyjaciela, inaczej by nie wytrzymała.

Dziewczyna była dziwną mieszanką nagle dojrzałego ciała i nierozwiniętego jeszcze umysłu piętnastolatki. Miała ciemne włosy, surowo przycięte w chłopięcą fryzurę na pazia, z grzywką. Bez żadnych ozdób! Jej twarz była klasycznie regularna, ze złotobrązową cerą i mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Joanna d'Arc w wydaniu smalandzkim.

Ale bardzo zagubiona w świecie.

Gunilla nie mogła na to nic poradzić; niczym nie umotywowane, niezasłużone kary wymierzane jej przez ojca budziły w niej uczucie buntu, a zarazem rezygnacji. Przecież przez cały czas stara się robić wszystko, jak potrafi najlepiej! To prawda, często bywa roztargniona i zamyśla się, ale czy zaduma rzeczywiście jest grzechem śmiertelnym? Inna rzecz, że praca w gospodarstwie nie stanowiła jej ulubionego zajęcia, przypuszczała, że jej życiowe zadanie będzie inne, ale nigdy przecież nie okazywała niechęci, z całych sił starała się zadowolić ojca we wszystkim. A może w tym właśnie tkwił błąd?

Ojciec twierdził, że ona myśli o chłopcach. Mój ty świecie, jakże by to było możliwe? W kim mogła wybierać?

Erland z Backa? Ten... ten szczeniak! Jego powłóczyste spojrzenia dręczyły ją tylko, bo Gunilla jeszcze się do nich nie przyzwyczaiła, nie dojrzała. Pod wieloma względami nadal była dzieckiem. Z wielkim trudem godziła się z faktem, że piersi zaczęły jej nagle rosnąć z zatrważającą szybkością.

Ciągle przecież chciała baraszkować jak dziecko z psiakami. Nie miała też ochoty zaprzestać ulubionej zabawy, polegającej na zamienianiu świerkowych szyszek w krowy za pomocą patyczków, udających nogi. Dłonie Erlanda, które nieśmiało próbowały jej dotknąć, obudziły w niej gniew. Nie mogła pojąć, skąd się wzięło to uczucie, uciekła więc głęboko w las, do swego sekretnego miejsca na skale. Zwykle tam siadywała pochłonięta marzeniami o bohaterskich czynach, jakich miała dokonać, by zasłużyć na pochwałę wszystkich mieszkańców wioski. Dalej niż za wioskę nie sięgały jej horyzonty.

Cóż miała począć z Erlandem z Backa, tym dziecinnym niezgułą? Jego umizgi nieprzyjemnie ją wzburzały.

Nigdy, przenigdy nie wyjdzie za mąż. To paskudne!

Nie, marzyła o czymś zupełnie innym. O przyjacielu, bardziej ojcu niż kochanku. O pisarzu na dworze Bergqvara. On był dla niej taki dobry i życzliwy! Gunilla czuła że do niego mogłaby się zwrócić, na pewno by ją zrozumiał. Pragnęła usiąść mu na kolanach i wsłuchiwać się w głęboki, ciepły głos. Opowiedzieć mu o swoich pomieszanych myślach, a zwłaszcza o tym, co sprawiało jej radość. On z pewnością nie próbowałby jej dotykać ani mówić takich niemądrych rzeczy jak Erland.

Wszyscy wiedzieli, że Erland jest wioskowym głupkiem.

Gunilla wcale nie uważała, że chłopak ma źle w głowie, on po prostu był taki inny! Jakby niedokończony, nie ukształtowany jako człowiek, jakby nadal szukał samego siebie. A jego nieudolne pieszczoty kojarzyła z czymś...

Jakiż ten Erland głupi!

Ocknęła się z marzeń i ruszyła w stronę domu ze skopkami w jednej dłoni i długą chochlą, którą sypała karmę dla kur, w drugiej. Chochlą gniewnie uderzała w mijane brzozy, co miało być głośnym wyrazem protestu przeciwko całemu światu.

Nagle jednak odwróciła się i poprosiła drzewa o wybaczenie.

– Nie chciałam wam zrobić nie złego – powiedziała z żalem. – Znów postąpiłam bezmyślnie, jak zwykle. Przepraszam, przepraszam!

Kiedy weszła do domu, uderzył ją od razu dziwny, niemiły zapach w kuchni. Zapach czegoś... zakazanego? W powietrzu unosiła się atmosfera, którą wyczuwała już wielokrotnie przedtem, ale nie umiała jej rozpoznać. Nastrój czegoś niestosownego? Gunilla nie potrafiła tego określić.

Ojciec natychmiast na nią naskoczył.

– Nie spieszyłaś się – powiedział cierpko. – Czy nic nie potrafisz zrobić porządnie? Pójdziesz teraz na Bergqvara i powiesz panu pisarzowi, że mogę przyjść w poniedziałek, jeśli tego sobie życzy.

Karl miał pewien ukryty cel w wysyłaniu Gunilli w tak błahej sprawie, właściwie zupełnie bez potrzeby. Pragnął jak najwcześniej zwrócić uwagę pisarza z Bergqvara na córkę, zanim ten człowiek, zwany także inspektorem, weźmie sobie nową żonę. Nie był mężczyzną pierwszej młodości, owdowiał wiele lat temu. Czas najwyższy, by otworzyły mu się oczy i dostrzegł Gunillę. Pisarzem dworskim nie należało pogardzać, z pewnością małżeństwo z nim stanowiło dla chłopskiej córki szczyt możliwości.

Ale Gunilla rada była poleceniu. Z panem pisarzem zawsze tak przyjemnie się gawędziło.

Nawet w najśmielszych marzeniach nie przychodziło jej do głowy, że ojciec pragnie uczynić z nich dwojga parę. Gdyby o tym wiedziała, z pewnością nie tańczyłaby tak lekka na porośniętej trawą drodze z Knapahult!

Kiedy dotarła do skraju lasu, ujrzała przed sobą całą wioskę i dwór Bergqvara po drugiej stronie pól i łąk. Zatrzymała się gwałtownie. Z pagórka obok ścieżki dobiegały ochrypłe dźwięki marnie zrobionej wierzbowej fujarki.

Biednemu Erlandowi z Backa nie udawało się nic, czegokolwiek się dotknął. Nawet prostej wierzbowej fujarki nie umiał wystrugać.

– Gunillo, poczekaj! – zawołał, kiedy ruszyła przed siebie. – Chodź, coś ci pokażę!

Przystanęła z wahaniem. Ciągle jeszcze gniewała się na niego za ostatni raz, gdy się spotkali, kiedy znów zaczął wygadywać „głupstwa”.

– Chodź, zobaczysz, co znalazłem w trawie!

Ciekawość...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin