Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 22 - Demon i panna.odt

(263 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXII

 

 

Demon i panna

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Nierozpoznany przez nikogo wracał do rodzinnego dworu.

Ponad dwadzieścia lat minęło, odkąd Solve, jego ojciec, opuścił ród i wszelki ślad po nim zaginął. On sam ukończył już dwudziesty rok i przez całe swoje życie tęsknił do tego miejsca, które uważał za swoje, do tego dworu, który teraz stawał się jego własnością, jego dziedzictwem.

Majątek Grastensholm.

On sam wyłaniał się z nicości.

Przybył z Południa, szedł na Północ, poprzez Szwecję, ku przerażeniu wszystkich swoich szwedzkich krewnych, którzy nawet pojęcia nie mieli, że on w ogóle istnieje. Spłodzony w nienawiści, urodzony w rozpaczy, stał się przyczyną śmierci swojej matki w tej samej chwili, w której ujrzał światło dnia. Wyszydzany, znienawidzony przez Solvego, uratowany tylko dlatego, że wcześniej zgładzono jego ojca.

Heike, ochrzczony przez zobojętniałego, pozbawionego wszelkich uczuć Solvego imieniem, które właściwie powinna nosić dziewczyna. W zestawieniu jednak z jego ponurą postacią imię to stawało się jakby synonimem męskości, potęgi i siły.

Heike, którego przeznaczeniem była samotność. Po wsze czasy.

Jego ciało wciąż jeszcze nosiło ślady bolesnych ciosów, zadawanych przez ojca, bo to było takie zabawne drażnić prychającego chłopca, zamkniętego w klatce. Wciąż jeszcze dusza była obolała od cierpień przekraczających ludzkie pojęcie.

Heike, wyrzutek ze świata ludzi.

Owego pierwszego dnia, kiedy przybył do rodzinnych stron w Norwegii, zatrzymał konia na drodze, w miejscu skąd rozciągał się rozległy widok, i długo rozglądał się po okolicy.

Przed nim leżał dwór, dwór tak piękny i wielki, że Heike natychmiast uznał, iż się pomylił. To nie jego dom, to nie mogła być prawda. Budowla, na którą patrzył, była przecież ogromna niczym zamek.

Wzrok wędrowca przesuwał się dalej ponad zagrodami parafii.

Wygląd miał straszny. Potężna, okropna bestia. Głowę pokrywały ciemnobrązowe włosy tak bujne i potargane, że patrzący mimo woli szukał uszu trolla, sterczących gdzieś w tej gęstwie. Oczy, ogniście żółte, iskrzyły się rozżarzone pod opadającą na czoło grzywą, cała twarz, koścista i kanciasta, była upiornie wykrzywiona. Zęby, wielkie i ostre, białe jak śnieg na tle brunatnej skóry. A przy tym wyraz wściekłości wokół szerokiego, wciąż jakby węszącego nosa, zapadnięte policzki i broda spiczasta jak u lisa.

I te potężne barki, dziedzictwo Ludzi Lodu, mordercze dla kobiet, którym przyszło rodzić takie bestie jak ta.

Należał do istot przeklętych, skazanych i obciążonych dziedzictwem; sądząc z wyglądu, był jednym z najbardziej dotkniętych potomków Ludzi Lodu. Ci jednak, którzy go spotkali, mogli zaświadczyć o smutku i rozpaczy w jego sercu, o bezgranicznej czułości dla wszystkich cierpiących.

Kocie oczy rozglądały się wokół.

Dostrzegały aleję wiodącą do mniejszego dworu, w sąsiedztwie dużego. Aleję wysadzaną ogromnymi drzewami, tak starymi, jakby rosły tam od niepamiętnych czasów.

Chaty komorników i małe zagrody rozrzucone w dolinie...

Pośrodku stał kościół. A dalej, nad małym jeziorkiem, rozłożył się jeszcze jeden piękny dwór. Nie tak wielki jak ten najbliższy patrzącemu, mimo to piękny.

Elistrand?

Tak, to musi być Elistrand.

Ów najmniejszy dwór to z pewnością Lipowa Aleja, nic innego.

A zatem...

Myśli tłukły się w głowie Heikego. A zatem ten największy to Grastensholm! Jego Grastensholm!

Długo jeszcze tak stał i patrzył, nie schodząc z konia. Starał się pojąć swoją nową sytuację. On, który był nikim, który nie posiadał niczego, czyżby on miał być panem tej wspaniałości? Pola i łąki, zajmujące pół parafii, stajnie i obory, no i sam dwór, ten pełen dostojeństwa dom na wzgórzu!

Myśli płynęły niespokojnie. Tam, w domu, znajdował się skarb. Święty skarb Ludzi Lodu, złożony z ziół i czarodziejskich przedmiotów. Wśród nich zaś najważniejszy – fantastyczna flaszeczka Shiry, butelka z górskiego kryształu. Napełniona wodą z jasnego źródła, ukrytego w głębi Góry Czterech Wiatrów. To naczynie czekało, schowane w domu, który widział przed sobą na wzgórzu. I woda, którą zamierzał zanieść do Doliny Ludzi Lodu, by przy jej pomocy unicestwić siłę Tengela Złego. Odnaleźć zakopany przez niego garnek, czy co to jest. Naczynie z ciemną wodą ze źródła zła. Woda Shiry była w stanie odebrać tamtej jej złą moc.

Heike wierzył, że to jest główne zadanie jego życia.

Pragnął tego, choć nie miał pojęcia, czy postępuje słusznie.

Mimo wszystko chciał spróbować.

Czoło jeźdźca nachmurzyło się. Po dworskim dziedzińcu ktoś chodził. Małe niczym mrówki postaci poruszały się tam i z powrotem pomiędzy domem a zabudowaniami gospodarskimi.

Coś takiego nie powinno było mieć miejsca! Nie ma już przecież nikogo z Ludzi Lodu, kto mógłby tutaj mieszkać. Chyba że ta mała córeczka Vemunda...

Nie, trzeba poczekać i przyjrzeć się.

Parafia Grastensholm... Nareszcie w domu! Wędrówka była długa. Teraz jednak dobiegła końca.

Heike długo stał na szczycie wzgórza, nie wiedząc co począć. Wzdrygał się na myśl o tym, że znowu będzie musiał rozmawiać z obcymi, dostrzegać w ich oczach lęk i obrzydzenie na jego widok. Już się chyba nie nauczy przyjmować tego ze spokojem.

Nieszczęście polegało na tym, że nigdy nie mógł w żadnym miejscu pozostać na dłużej. Bo kiedy ludzie poznawali go bliżej, kłopoty mijały. Akceptowali go na ogół szybko. Heike jednak był skazany na to, by błądzić z miejsca na miejsce, jechał aż ze Słowenii, daleko na południu. A przesądni ludzie nie witali go przyjaźnie. Był zmęczony, śmiertelnie zmęczony nieustannymi próbami wyjaśniania, że ma wyłącznie dobrą wolę. Tłumaczeniem, kim jest i dlaczego wygląda tak, jak wygląda. W końcu zaczął unikać ludzi, podróżował przeważnie poza ludzkimi osiedlami, trzymał się lasów i pustkowi.

Teraz jednak dotarł do celu.

Powoli zaczął zjeżdżać w dół, niepewny, co powinien zrobić najpierw.

Nie ujechał daleko, gdy nagle zobaczył, że drogą zbliża się jakiś stary człowiek na furce. Heike ponownie wstrzymał konia, na moment owładnęło nim pragnienie, by uskoczyć w las, ale opanował je. Teraz musi się nauczyć. Dzielnie oczekiwał więc tego, co miało nastąpić. Tutejsi ludzie będą się przecież musieli do niego przyzwyczaić. I kiedyś trzeba zacząć.

Stary na wozie zmrużył oczy i przyglądał się obcemu. A gdy zbliżył się już znacznie, przystanął.

Teraz się zacznie, pomyślał Heike.

– Niech będzie pochwalony... – pozdrowił.

Nie wszystko jednak odbyło się tak jak zwykle.

Bezzębne usta starego zadrżały, głos także.

– Na wieki wieków... Ale, Panie Święty, czy to nie...? Nie! Musiało mi się przywidzieć.

Heike miał zamiar powiedzieć: „Nie, nie jestem Jego Wysokością, Szatanem we własnej osobie”, ale się powstrzymał, gdy dotarło do niego, że w głosie i oczach starego przebija nadzieja.

– O co chodzi? – zapytał.

– Nie, nic. Zdawało mi się tylko, żem ujrzał duszę starego Paladina. Ale tak dobrze nie ma.

– Paladina?

– No tak, Ulvhedina, jak go nazywali. Ale jego dusza nie tłucze się po świecie. To był porządny człowiek.

Teraz Heike uśmiechnął się i zeskoczył z konia.

– Nie, ja nie jestem samym Ulvhedinem, ale jego krewnym. Mam na imię Heike i jestem wnukiem Daniela, wiesz, dziadku, syna Ingrid i Dana Linda z Ludzi Lodu.

Staremu wyraźnie teraz drżała broda. W oczach miał łzy, gdy podszedł i chwycił dłoń Heikego w swoje ręce.

– Wnuk Daniela? Młodego pana Daniela? Czy to na pewno prawda? O, że też pani Ingrid nie dożyła tej chwili! Jakie to smutne!

– Tak, ja też bardzo żałuję.

– I pomyśleć, jeden z Ludzi Lodu znowu przybył do naszej parafii! O, a my myśleliśmy, że już wszyscy wymarli, że to koniec! Ach, witaj, panie, witaj jak najserdeczniej! Ale widzę, że i ty nosisz ich piętno?

– Tak. Jestem obciążony, ale nie należę do tych złych.

– Chyba nie. Sam Paladin też zły nie był, no, może na początku, ale później był dobry. Teraz widzę, że ty jesteś kim innym, nie jesteś tak bardzo do niego podobny.

– Tylko te niesamowite rysy – uśmiechnął się Heike. – No i barki.

– Tak. Chyba tak.

– A kim ty jesteś?

– Nazywam się Eirik i służyłem w Elistrand za czasów pana Jona. Za czasów pana Ulfa też, ale pani Tora to było okropne babsko, nie mogliśmy dojść do porozumienia, więc na starość przeszedłem na swoje. Jestem teraz na dożywociu w mojej komorniczej zagrodzie.

– Rozumiem. A kto mieszka w Elistrand?

Stary spochmurniał.

– Ach, mój panie, nic teraz w naszej parafii nie jest takie, jak powinno być! Wszystko się zmieniło od czasu kiedy pani Ingrid, a po niej pan Tark i jego śliczna żona, Elisabet, pomarli. W Elistrand siedzi teraz państwowy urzędnik. Niby powinno być dobrze, ale gdzie tam! On uważa, że jest właścicielem dworu i wszystko do niego należy. A w Grgstensholm... – Eirik zniżył głos. – W Grastensholm to siedzi sam diabeł! Dostał się tam bezprawnie, cała okolica o tym szepcze. Ale przecież nie było nikogo, kto mógłby się dworem zająć.

– Teraz ja tutaj jestem – powiedział Heike, spoglądając ponuro w stronę Grastensholm. – Powiadasz zatem, że w Norwegii nie ma już nikogo z potomków Ludzi Lodu?

Stary pochylił się ku niemu i oświadczył szeptem:

– Tego nikt nie wie. Tarkowie mieli przecież córkę. Ale ona zniknęła.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Ludzie gadają, że ktoś ją widział. Tam wysoko, w lasach. Zeszłego roku.

Wskazał dyskretnie na wzgórza, rozglądając się, czy ktoś ich przypadkiem nie widzi. Heike spojrzał w tamtą stronę.

– Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej – powiedział. – Czy mógłbym pojechać z tobą do twojej zagrody? Myślę, że teraz jeszcze nie powinienem pokazywać się intruzom w Grastensholm i Elistrand. Najpierw muszę dokładnie zapoznać się z sytuacją.

– Czuj się zaproszony do mojego skromnego domu – oświadczył Eirik uroczyście. – Tylko że to ubogie miejsce.

Heike uśmiechnął się najserdeczniej jak umiał.

– Możesz mi wierzyć, ja wiem, co to ubóstwo. Zanim jednak zrobię cokolwiek w sprawie odzyskania dworów, muszę zacząć od rzeczy najważniejszej: ustalić, czy córka Elisabet i Vemunda żyje.

– Teraz widzę, że jesteś prawdziwym synem Ludzi Lodu! – zawołał radośnie Eirik. – Najpierw człowiek, a dopiero potem majątek! Tak, gdyby ci się udało odnaleźć naszą kochaną panienkę, sprawiłbyś wielką radość wszystkim ludziom w okolicy. Bo to okropne, że ktoś tak po prostu ginie.

– Tak – potwierdził Heike, który akurat to uczucie znał bardzo dobrze. – To jest najgorsze ze wszystkiego.

Na imię miała Vinga.

Została tak nazwana na pamiątkę najsilniejszej osobowości wśród Ludzi Lodu, Villemo. Jej domem było Elistrand, ale teraz nie mogła tam mieszkać.

Nikt też nie wiedział, gdzie się podziewa. To była jej tajemnica.

Odkryła w lasach opuszczoną zagrodę komorniczą. Tę zagrodę, którą przed dwustu laty Rosa dostała od Tengela i Silje. Od czasu kiedy wnuczka tamtych dwojga, Elisa, wyszła za mąż za Ulvhedina i przeniosła się do Elistrand, nikt w leśnej chacie nie mieszkał. Przez sto lat stała pusta.

Zabudowania były w ruinie, lecz Vinga zdołała jedną izbę doprowadzić do stanu używalności. Musiała wielką miotłą usunąć zbutwiałe kawałki drewna, które odpadły od sufitu, wyrzucić zniszczone sprzęty i wszelkie inne graty. Poza tym podparła niebezpiecznie wygięty sufit brzozowymi palikami, które sama wycięła jakąś starą, tępą siekierą znalezioną w obejściu. Niestety, wciąż musiała reperować swoją siedzibę, bo dach w różnych miejscach groził zawaleniem albo przeciekał. Ale co najmniej połowa dużej izby nadawała się w końcu do zamieszkania.

Zdobywanie jedzenia to odrębny rozdział. Zabrała ze sobą z Elistrand dwie duże szynki. Wisiały teraz u sufitu mocno już okrojone, starannie owinięte i chronione przed muchami i myszami. Tej nocy, kiedy uciekła, ukradła też we dworze kozę. Kiedyś, jako małe koźlątko, była własnością Vingi. Teraz koza mieszkała razem z nią w izbie, dawała jej mleko, z którego można też było robić ser, a Vinga w zamian zbierała dla niej trawę i siano na zimę.

Wystarczyło stanąć na szczycie wzniesienia, by mogła zobaczyć wszystkie trzy dwory.

Rodzinne Elistrand...

Najwyraźniej ktoś tam teraz mieszkał. W żadnym razie jednak nie był to nikt z jej bliskich. Nic więcej nie wiedziała.

Mama i ojciec umarli.

To było nie do pojęcia.

Jej surowy, ale taki kochany ojciec, Vemund, i mama, Elisabet, która zawsze była dla wszystkich dobra.

Dlaczego musieli umrzeć?

Spoglądała w niebo i zapytywała raz po raz, co takiego złego uczynili, że musieli umrzeć od zarazy, której nazwy nawet nikt nie znał. Jakaś życzliwa dama powiedziała nad ich grobem: „Nie powinnaś rozpaczać, Vingo! Musisz zrozumieć, oni byli takimi wspaniałymi ludźmi, Pan Bóg kochał ich tak bardzo, że chciał mieć ich przy sobie”.

Ale czy oni sami chcieli umrzeć? Czy Vinga musiała zostać z nimi rozdzielona? O takie rzeczy pewnie dobrego Boga pytać nie należy.

Ona sama nie była widocznie dostatecznie dobra, skoro Bóg nie przejmował się jej losem.

Ten groźny człowiek, który przyszedł potem...

„Majątek zostanie skonfiskowany, Vingo. Ciąży na nim dług, a ty go nie zapłaciłaś”.

„Ja nie wiedziałam... Mogłabym sprzedać zbiory...”

„Czasy są ciężkie, dziewczyno, nie masz wcale zboża na sprzedaż. Kolejne lata nieurodzaju doprowadziły do tego, że twój ojciec musiał zastawić dom. Dalej nie można tego przeciągać!”

Zimne, świńskie oczka obracały się jak u starej żaby. Nazywał się pan Snivel i był jakąś ważną państwową figurą.

„Ja i parobek możemy pracować”.

„Parobek nie dostaje zapłaty od śmierci twoich rodziców, jak powiada. Poszukał sobie innej służby”.

U mnie – powinien był dodać szanowny pan Snivel, ale tego nie zrobił.

„Teraz całe Elistrand pójdzie pod młotek”.

Elistrand! Ukochane Elistrand Villemo i całej rodziny!

„W takim razie przeniosę się do Grastensholm”.

Tamten uśmiechnął się z wyższością, złośliwie.

„Odkąd pani Ingrid umarła, nikt nie rościł pretensji do Grastensholm, Vingo. Korona ma inne plany wobec tego dworu”.

W tym miejscu Snivel powinien był wyjaśnić: Grastensholm obiecano mnie, ponieważ nie ma prawowitych właścicieli. A kiedy przyjdzie co do czego, to Elistrand kupi mój bratanek, bo licytacja będzie jedynie farsą.

Pan Snivel jednak rozsądnie to przemilczał.

Vinga była zrozpaczona.

„Ale ja powinnam doglądać Grastensholm, dopóki nie zgłosi się któryś z moich krewnych”.

„Z tego, co wiemy, nie ma żadnych spadkobierców Grastensholm. A poza tym jak byś ty, młoda dziewczyna, dała sobie radę z takim dużym dworem? Ty, która nie poradziłaś sobie nawet z Elistrand?”

„Ja umiem pracować. Ale nikt mi nie wytłumaczył, jak prowadzić interesy”.

No i bardzo dobrze, jeśli o mnie chodzi, pomyślał Snivel i uśmiechnął się szyderczo.

„Niech będzie. Skoro tak, to zamieszkam w Lipowej Alei. To był pierwszy majątek mojej rodziny”.

„Lipowa Aleja została wydzierżawiona, wiesz o tym dobrze, a my nie widzimy powodu, aby zrywać umowę dzierżawną”. Pochylił się ku niej. „Musisz spojrzeć prawdzie w oczy, dziewczyno! Jesteś sama! Zostałaś sama na świecie!”

Sama... Sama na świecie! Te słowa miały dźwięczeć jej w uszach przez wszystkie następne lata.

Snivel znowu pochylił się do przodu. „Ale pomyśleliśmy i o tobie, Vingo. Nie jesteśmy bez serca, znaleźliśmy ci dobre miejsce. U madame Fleden, niedaleko Christianii. To będzie twój przyszły dom”.

Vinga poczuła zimno na plecach. Madame Fleden słynna była ze swoich drakońskich zasad. Ci, którzy tam trafili, byli traktowani gorzej niż więźniowie. Niczym mnisi lub zakonnice umieszczani byli w małych, ciasnych izdebkach, musieli spędzać dnie na modlitwie i pracy, o głodzie, a na dodatek bito ich za byle co.

Tej nocy Vinga uciekła. Zapakowała na mały wózek wszystko, co uznała za przydatne dla siebie i kozy, i wyruszyła w stronę wzgórz. Chętnie wzięłaby jeszcze parę kur, ale trudno je było transponować, krowy natomiast nie odważyła się zabrać, uważała, że komornicza zagroda jest za mała i nie dość bezpieczna dla tak dużego zwierzęcia.

Wszystko to wydarzyło się dawno temu.

Dawała sobie jakoś radę. Ona i koza przeżyły już dwie mroźne zimy. Jesienią Vinga oczyszczała okoliczny las z jagód, w czasie żniw nocami skradała się na pola i zbierała porzucone kłosy, w ten sposób zdobywała trochę mąki na chleb. Zdarzało się, że chodziła na pola jeszcze przed żniwiarzami, bo zimy bywały długie, a koza potrzebowała dużo jedzenia. Co to zresztą miało za znaczenie, że wzięła tych parę kłosów? Naprawdę trudno to liczyć jako szkodę!

Vinga niemal zapomniała o swoich związkach z ludźmi. Jakby stopiła się z lasem, stała się jego częścią. Drwale nie raz opowiadali o huldrze, leśnej nimfie, która to tu, to tam mignęła im czasem przed oczyma – nieduża postać ubrana w łachmany, o spłoszonym wzroku i rozpuszczonych jasnych włosach. Jeden czy drugi rzucił czasem myśl, że to może być Vinga, Tarkowa córka, która przepadła gdzieś tak dawno temu, ale inni śmiali się wtedy z niego i mówili, że z pewnością ma przywidzenia.

Oczywiście, zdarzało się, że jacyś ludzie, zbieracze jagód lub inni, przechodzili niekiedy obok porzuconej zagrody komorników. Z zewnątrz jednak wszystko wyglądało jak kompletna ruina, nikomu by do głowy nie przyszło, że da się tam mieszkać. Ganek zbutwiał do tego stopnia, że nie można się było dostać do drzwi wejściowych. A nikt nie pomyślał, że lekka Vinga przeskakuje przez spróchniałe deski, które zostawiła świadomie właśnie dlatego, by nikt nie zechciał wejść do środka.

Stała się dzika niczym wilk, płochliwa jak łania. Głód był dla niej czymś naturalnym, podobnie jak chłód. Ruchy miała zwierzęce, szybkie, nerwowe w każdej chwili gotowa do ucieczki. Oczy zawsze czujne, wypatrujące, natychmiast dostrzegały zbliżające się niebezpieczeństwo. Nawet we śnie słyszała każdy dźwięk, choćby najsłabszy, za dnia umiała odróżnić każdy obcy szmer.

Mówienia nie zapomniała, koza wysłuchiwała wszystkich jej zwierzeń.

Zapomniała natomiast płaczu. Płacz należał do pierwszego roku spędzonego w samotności.

Najlepsze chwile przeżywała wówczas, gdy siadywała wysoko, na stoku wzgórza, i wpatrywała się w leżącą poniżej parafię.

Grastensholm. Wymarłe, opuszczone, wiatr gwizdał w pustych oknach i wieżyczce na dachu. Farba opadała ze ścian. Jesienią liście zasypywały dziedziniec, bo nie miał kto ich zebrać. Pola były uprawiane przez dzierżawcę z Lipowej Alei. Tylko dom stał pusty.

Ostatnio jednak zaczęła dostrzegać życie i ruch we dworze. Do ścian przystawiono drabiny, drewno zostało pociągnięte czarną smołą. Do obór i stajni wprowadzono zwierzęta.

To cieszyło Vingę, a z drugiej strony napawało lękiem.

A gdyby to jej krewni? Ze Szwecji? Czy powinna zebrać się na odwagę i zejść na dół?

Pewnego dnia do dworu przyjechał duży wóz, zlazł z niego niezdarnie jakiś otyły, ciężki mężczyzna i wszedł na schody. Zachowywał się jak władca. I to on był tym, który przyprawił ją o zimne dreszcze tamtego dnia, gdy oświadczył, że Vinga pojedzie do domu madame Fleden.

Pan Snivel.

Co on robi w Grastensholm? On naprawdę nie miał tam żadnego interesu! Vinga poczuła, że dławi ją wściekłość, ale teraz zbyt się bała ludzi, by odważyła się cokolwiek zrobić.

Elistrand leżało za daleko, nie mogła stąd zobaczyć, czy są tam jacyś mieszkańcy.

Czasy Ludzi Lodu w parafii Grastensholm przeminęły.

Teraz została już tylko ona. I nie wiedziała nic o tamtych dwóch rodzinach, które pozostały w Szwecji. Też były to rody nieliczne. Jedna kuzynka, Ingela, miała syna imieniem Ola, a w Skanii mieszkał Arv Grip, ale on żył samotnie.

I to wszystko. Vinga nie znała adresów szwedzkich krewnych.

W gruncie rzeczy właściwie o nich zapomniała.

Tej wiosny roku 1794 krążyła pewnego dnia wokół domu, zbierając małe, młodziutkie zioła, z których zamierzała ugotować zupę.

Kochała wiosnę. Czas, kiedy nie musiała już sypiać przytulona do ciepłego boku kozy, podczas gdy śnieg wdzierał się do izby przez dziurawy dach i ściany, kiedy nie musiała zdzierać kory z pni brzóz, żeby ją potem zetrzeć na mąkę, której dodawała do chleba. Kiedy nie musiała już wydzielać kozie pożywienia małymi porcjami ani słuchać żałosnych pobekiwań głodnego zwierzęcia, gdy nie czuła już pod dłonią, jak bardzo jej żywicielka wychudła.

Wiosną błądziły obie po lasach, ona i koza, znajdowały pożywne rośliny pod uschłymi brunatnymi liśćmi i zieloną trawę na leśnych polanach. Koza obgryzała bezlitośnie młode pędy brzóz, Vinga zaś zrywała pąki z małych sosenek i ożywała.

Pojmowała, oczywiście, że jej życie zostało zredukowane do uporczywej walki o przetrwanie, że nie ma w nim miejsca na nic więcej. Nie mogła zająć się niczym twórczym, nie było na to czasu.

W głębi duszy jednak, pod uśpioną świadomością, nieustannie kołatała jedna myśl. Wciąż majaczył jej jeden cel, choć w miarę upływu czasu coraz słabiej.

Chciała odzyskać to, co zostało jej ukradzione!

W lesie dały się słyszeć głosy, młode i radosne. Vinga zamarła. Rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że koza pasie się teraz w osłoniętej kotlinie, gdzie trudno ją dostrzec. Sama natychmiast pobiegła lekko jak gazela do kryjówki, ale po chwili zastanowienia zaczęła się skradać bliżej głosów, przestraszona, ale ciekawa niczym leśne zwierzę, do którego tak bardzo się upodobniła. Przykucnęła za pniem zwalonej sosny i po chwili ich zobaczyła. Młody mężczyzna i młoda dziewczyna. Szli, trzymając się za ręce, rozmawiali i śmiali się, ale patrzyli pod nogi, na zarośla, przez które się przedzierali.

Vinga poczuła ukłucie w sercu i zalała ją fala trudnej do opanowania tęsknoty. Było ich dwoje i szli razem! To, że należeli każde do innej płci, nie zrobiło na niej wrażenia, to wiązało się ze światem, którego nie zdążyła poznać, ale tego, że byli we dwoje, zapomnieć nie mogła.

Para zatrzymała się. Patrzyli sobie w oczy, palce ich rąk splatały się. W oczach lśniło coś, o czym Vinga niemal całkiem zapomniała. To, co czasami powracało do niej w snach. Oczy mamy lub ojca, pełne miłości, ciepła i czułości dla niej.

Nagle poczuła dławiący ból w gardle. Oczy napełniły się łzami. Mama... i ojciec! Zapragnęła, aby młoda para poszła sobie stąd, by ona mogła zostać sama ze swoją rozpaczą.

Na szczęście udręka nie trwała długo. Jeśli tamtym mignęło coś spoza zwalonych sosen, coś, co przypominało blond włosy lub zalśniło jak para napełnionych łzami czujnych oczu, które ich śledziły, to musieli uznać, że to zapewne blask słońca w zeszłorocznych trawach i być może jakaś wiewiórka, zaciekawiona, kto też to chodzi po jej lesie.

Kiedy odeszli, Vinga pomknęła, skacząc swoim zwyczajem przez pnie i kamienie, z powrotem do komorniczej chaty. Po drodze zabrała kozę, a przemawiała do niej bardzo surowo.

– Chodź! Wracamy do domu!

Koza to wprawdzie nie pies, ale ta była tak przyzwyczajona do Vingi, że widziała w niej swoją przewodniczkę stada. Dlatego poszła bez oporu. Były przecież tylko one dwie na całym świecie, Vinga znaczyła dla niej jedzenie, ciepło i ochronę przed dzikimi zwierzętami. Co prawda drapieżniki nie włóczyły się w tych czasach stadami po parafii Grastensholm, ale co to można wiedzieć!

Wróciły do domu. Vinga mówiła przez cały czas, kiedy szły przez wzniesienia i szukały w lesie czegoś jadalnego.

– Wrony wrzeszczą dzisiaj tak okropnie, pewnie budują gniazda. A słyszałaś szpaka dziś rano? Zdaje mi się, że on zamierza uściełać gniazdo w budce, którą mu w zeszłym roku powiesiłam na drzewie. Wtedy przyleciał tylko i pooglądał. Nie, no wiesz, to były moje liście, możesz chyba poszukać sobie w innym miejscu. Ty masz większy wybór niż ja. Jedz oset albo wawrzynek, a jadalne dla ludzi zostaw mnie! Och, przepraszam, ja tylko żartowałam, masz, proszę bardzo! Nie chcę, żebyś jadła wawrzynki, mam przecież tylko ciebie.

Upadła na kolana i przytuliła czoło do głowy swojej towarzyszki, tak że zwierzę utonęło w chmurze jasnych włosów.

Znowu powróciła uporczywa, bolesna myśl, że być może pewnego dnia będzie musiała pogodzić się ze stratą kozy. Natura obdarzyła je przecież różną długością życia i Vinga często się bała, tak okropnie się tego bała!

Nagle podniosła głowę jak czujne dzikie zwierzę.

– A to co znowu? Do środka! Natychmiast!

Pomknęły przez polankę. Vinga przeskakiwała zdradzieckie spróchniałe pnie, koza sadziła za nią. Znała drogę do domu, umiała unikać zbutwiałych desek.

Vinga wyglądała przez szparę w ścianie i po chwili odetchnęła z ulgą.

– Łoś! Nic strasznego! To samica, znamy ją. Jed...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin