Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 32 - Głód.odt

(288 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXXII

 

 

Głód

ROZDZIAŁ I

 

Dziewiętnastowieczni emigranci do Ameryki... Czy wiedzieli, ile cierpień przysparzają tym, których zostawiali w domu? Czy mieli świadomość, jakie tragedie rozgrywają się w ich opuszczonych rodzinach?

Wielu z kraju wypędziła nędza. Dzieci w rodzinie było najczęściej za dużo, a tylko jedno mogło odziedziczyć jałową ziemię przy komorniczej zagrodzie. Pozostali musieli wędrować za chlebem. Jedynie nielicznych stać było na wybudowanie własnego domu.

Emigracja często bywała ostatnią deską ratunku.

Co najmniej jednak tylu samo wyruszało do Ameryki na poszukiwanie przygód. Kusiła wizja łatwego szczęścia, możliwość zarobku i zdobycia bogactwa, o jakich ubogi chłopski syn mógł jedynie śnić. Wyjazdy nikogo nie dziwiły, ale opuszczający rodzinne strony często nie byli, lub nie chcieli być, świadomi ran, jakie zadawali swoim najbliższym.

Marit z Grodziska należała właśnie do tych, którym przyszło cierpieć z powodu egoizmu wyjeżdżających.

Była ostatnim dzieckiem w rodzinie, urodziła się znacznie później niż liczne rodzeństwo. Najpierw wyjechało dwóch braci. Pisali do domu i w pełnych zachwytu słowach opowiadali o mlekiem i miodem płynącej krainie na zachodzie. Pozostałe rodzeństwo pospieszyło za nimi; pierworodny syn, który miał odziedziczyć zagrodę, także. Czy kamieniste, strome zbocza w położonym na odludziu Grodzisku były coś warte, zwłaszcza w porównaniu ze złotem, które wabiło za morzem?

Matka nie żyła, ojciec był stary i zgorzkniały. Protestował, groził, że odbierze sobie życie, ale syn upierał się przy swoim. Zdążył już dorobić się licznej rodziny, która tłoczyła się w chylącej się ku ziemi chałupinie i którą w starym kraju z wielkim trudem przyszłoby mu utrzymać.

– Masz przecież Marit – stwierdził przed wyjazdem najstarszy syn. – Ona się tobą zajmie, jak będziesz stary. I w dodatku będziesz mógł tu mieszkać.

Marit miała wtedy dziesięć lat. Była chudą, nieśmiałą dziewczynką; jeszcze dzieckiem, któremu zabraniano zabierać głos. Ale śmiertelnie się bała ojca i, prawdę mówiąc, nie bez powodu. Nie wyjeżdżajcie, nie jedźcie, nie zostawiajcie mnie z nim samej, błagała niemo. Nikt jednak nie miał czasu, by dostrzec rozpacz w jej oczach. Wyjeżdżali ze spokojnym sumieniem, nie zostawiali wszak starego ojca swemu losowi. Przecież będzie z nim Marit.

Może i ona chciała wyruszyć do wielkiej, nieznanej krainy? Nikt jednak nie pytał jej o zdanie.

Sama z ojcem? Przecież nienawidziła każdej chwili, którą musiała spędzać w tym samym pomieszczeniu co on! Marit nie znała oczywiście słowa „psychopata” i nie wiedziała, że jej reakcja nie jest niczym dziwnym. Wielu ludzi nie znosi przebywania w pobliżu psychopaty, nie rozumiejąc dlaczego. Jej ojciec był egoistą w każdym calu, wykorzystywał wszystkie bliskie mu osoby, narzekał, użalał się i obwiniał innych, gdy tylko coś nie szło po jego myśli. Wywyższał się nieznośnie i pogardliwie traktował otoczenie, gdy tylko był górą, pełzał zaś przed możnymi, nie dostrzegając biedaków. Chytry i podstępny, szkodził bliźnim.

Małą Marit, zawsze gdy zbliżała się do niego, ogarniały mdłości. A teraz mieli zostawić ją w Grodzisku samą z tym szybko starzejącym się despotą.

Oczyma pełnymi łez patrzyła, jak najstarszy brat i jego liczna rodzina odchodzą drogą wiodącą ku dolinie.

Marit stała się jedną z ofiar, jakie pociągnęła za sobą fala emigracji. Była też jedną z licznej rzeszy młodych kobiet, które musiały poświęcić swoje życie starym rodzicom. Któż myślał o tym, że „opiekunki” także są żywymi istotami? Że i one pragną mieć własny dom, lecz wszelkie takie marzenia muszą skryć głęboko i poświęcić się „chwalebnemu obowiązkowi”, jak nazywali to stojący z boku? Że były ludźmi, a nie praktycznymi urządzeniami, które się przydają, kiedy trzeba kogoś obarczyć odpowiedzialnością za starych rodziców.

W jasne wiosenne wieczory Marit stawała za stodołą w miejscu, z którego roztaczał się widok na dolinę, i nasłuchiwała echa dziecięcych głosów. Dochodziły ją nawoływania dzieci jej sióstr i braci, płynęły z miejsc, gdzie się kiedyś bawiły, z podwórka i z otaczającego go lasu.

Nie było ich już tutaj. Odjechały do kraju tak dalekiego, że nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Na podwórzu, na ścieżce, wszędzie dookoła panowała cisza. Tylko wspomnienia wywoływały echo głosów ludzi, których już tam nie było.

Stawała tak, czując, jak tęsknota niczym głód dręczy jej ciało, i patrzyła na bezkresne lasy rozciągające się poniżej Grodziska. Widziała cztery różne rzeki, ale nigdzie żadnego domu. Leśna dróżka wiodąca do Grodziska wiła się niewidoczna wśród świerków ku dolinie ukrytej za wzgórzami. Daleko, daleko w dole leżała wioska, a także dwór, do którego należała komornicza zagroda Grodzisko. Tam musieli stawiać się jej bracia na odrobek, w istocie przypominający niewolniczą pracę, by rodzinie wolno było pozostać w Grodzisku. Tam trafiała także duża część zbiorów z małego poletka; taka była ich forma zapłaty za czynsz.

Gdziekolwiek odwróciła głowę, rozglądając się dokoła, wszędzie widziała porośnięte lasem dzikie pustkowia. Wiedziała jednak, że najbliżsi sąsiedzi mieszkają w podobnych małych zagrodach na ukrytych polanach, rozproszonych tu i tam w głębokim lesie.

Wraz z upływającymi latami bledły wspomnienia, dziecięce głosy pobrzmiewały coraz słabiej. Pewnego dnia przestała je słyszeć.

Z początku bracia i siostry z zapałem opisywali wszystkie swoje emocjonujące przeżycia. „Powinnaś tu być, Marit, nie uwierzyłabyś własnym oczom!” Ale jak wszelka korespondencja, stopniowo i ta stawała się coraz rzadsza. Teraz Marit gryzmoliła z wysiłkiem listy, na które nie otrzymywała odpowiedzi; z wysiłkiem, bo nigdy nie udawało jej się napisać więcej niż zaledwie kilka linijek w górnej części arkusza. Nie miała przecież o czym opowiadać, w Grodzisku nic się nie działo. Jeden dzień był jak dwie krople wody podobny do drugiego.

Listy z Ameryki z czasem ograniczyły się do krótkich pozdrowień z okazji świąt Bożego Narodzenia dla „drogiego ojca”. „Mamy nadzieję, że Marit troszczy się o Ciebie, że masz co jeść i miewasz się dobrze.” Marit nadal opisywała codzienne zdarzenia, opowiadała o ranach na nogach ojca, które nie chciały się porządnie zagoić, o kiepskim urodzaju czarnych jagód, o sowie, która usiadła na dachu...

Nie skarżyła się na swój los. Nie mówiła o wstręcie, jakim napełniało ją przebywanie w pobliżu ojca, ani o tym, jak pochłaniał owsiankę, nie zainteresowawszy się nawet, czy zostało coś dla niej. Przemilczała jego ciągłe narzekania na wszystko: na strawę, na zaniedbanie gospodarstwa, na dawne i wymyślone krzywdy. Nie przyznawała się, że to na nią wylewał żółć, a jej nawet nie wolno było się wytłumaczyć czy odpowiedzieć.

Oczywiście mogłaby współczuć ojcu, którego zawiedli wszyscy synowie, zostawiając chorego i samotnego w nędznej zagrodzie, gdyby tylko użalanie się nad sobą samym nie było jego ulubionym codziennym zajęciem. Sam sprawił, że litość, jaką miała dla niego, zgasła. Z czasem Marit nauczyła się reagować na jego wieczne skargi z obrzydzeniem.

Dojrzała i przeobraziła się w bardzo ładną pannę, ale sama nie śmiała w to wierzyć. Gdy osiągnęła wiek siedemnastu lat, zdarzało się, że do Grodziska zajrzał jakiś chłopak z nadzieją na chwilę rozmowy z Marit. Jeden dobrnął nawet tak daleko, że ucięli sobie pogawędkę przez płot. Trwała dopóty, dopóki nie zauważył ich ojciec. Oszalały egoista, przestraszony, że utraci gospodynię i służącą w jednej osobie, zaczął kamieniami ciskać w chłopaka i wyzywać go od dziwkarzy. Ten młodzieniec nigdy już tu nie wrócił, ale kilka lat później jakiś inny z zachowaniem wszelkich zasad przyzwoitości prosił o jej rękę. Ojciec zerwał wtedy ze ściany starą strzelbę na łosie i pogonił młodzieńca aż na skraj lasu.

Starszy wdowiec, który zamyślał wziąć sobie młodą gospodarną żonę, zrezygnował ze swych zamiarów, usłyszawszy opowieść o strzelbie.

W czasie trudnych lat dorastania, kiedy Marit z dziecka stawała się dojrzałą kobietą, jej duszę i ciało dręczył niepokój. Może spodobał jej się któryś z chłopców, może z żalem patrzyła, jak odchodzą?

Później nie przyszedł już żaden inny.

Ojciec żył jeszcze przez dwadzieścia lat po wyjeździe dzieci do Ameryki.

Przez ostatnie lata przed śmiercią nie ruszał się z łóżka, stawał się coraz bardziej wymagający i skłonny do irytacji. Na domiar złego atakowała go skleroza.

Marit od dziesiątego roku życia sama zajmowała się niedużym gospodarstwem. Z początku jakoś szło, ale kiedy ojciec wymagał opieki na okrągło przez całą dobę, nie mogła już wywiązywać się z obowiązków wobec dworu. Za każdym razem, gdy musiała dotknąć ojca, chwytały ją mdłości, tak bardzo go nienawidziła. Musiała zbierać wszystkie siły, by się przemóc i go oporządzić. Czasami zastanawiała się, czy ta nienawiść nie jest wzajemna. Cieplejszych uczuć ojciec nie żywił względem żadnego ze swych dzieci, nie miał ich dla nikogo oprócz siebie, ale musiał chyba wyczuwać jej niechęć, choć starała się przemawiać do niego łagodnie i spokojnie. Spojrzenia, jakie jej posyłał, kiedy go przebierała lub zmieniała pościel, były pełne złości. Uwielbiał też wydawać jej polecenia, rozkazywać, by robiła dla niego to lub tamto, tylko po to, by napawać się swoją władzą i by ją dręczyć. Dziewczyna uciekała wtedy na podwórze, zaciskając pięści i czując, jak płacz dusi ją w gardle.

Dwa razy w miesiącu zjawiał się wysłannik ze dworu, by zabrać masło, sery czy inne produkty. Marit oczywiście nic za to nie dostawała, bo przecież w ten sposób opłacała komorne! A kiedy zabrakło jej czasu na zbieranie siana, warzenie serów, czy inne gospodarskie zajęcia, dworscy ludzie wyrównywali sobie dług, zabierając kolejno wszystkie zwierzęta.

Nadszedł dzień, kiedy Marit i jej ojciec nie mieli już z czego żyć. Dziewczyna musiała od czasu do czasu wykraść z dnia godzinę i wybrać się w długą, mozolną drogę do sąsiadów, by żebrać u nich o odrobinę mleka lub o stary chleb.

Dziedzic od dawna już groził, że wyrzuci ich z Grodziska.

Śmierć ojca oznaczała zmianę w jej monotonnym życiu, ale było już jakby za późno. Za późno na wszystko. Nieustanna złość ojca wyryła w duszy Marit bolesną ranę, rysy jej twarzy świadczyły o zmęczeniu, głodzie i wiecznej rezygnacji.

W dodatku wisiała nad nią groźba wyrzucenia z domu.

Żyła tak samotnie, że w końcu zaczęła bać się ludzi. Nie wiedziała, dokąd pójdzie, jeśli odebrane jej zostanie to jedyne miejsce, jakie miała na ziemi.

Na pogrzeb przyszło niewiele osób, kilkoro sąsiadów, ot, i wszystko.

Marit napisała list do rodzeństwa w Ameryce, w którym powiadomiła, że ojciec zmarł, a jej nie będzie już wolno mieszkać dłużej w Grodzisku. Czy ktoś z braci i sióstr mógłby przysłać jej choć trochę pieniędzy? Kupiłaby za nie jakieś ubranie i poszukałaby nowego miejsca. Będzie starać się o jakąś pracę. Poza tym przez ostatnie dwa lata nie czuła się najlepiej, chyba powinna pójść do doktora. A może mogłaby przyjechać do nich?

Żadna odpowiedź nie nadeszła.

Marit zwlekała jak tylko się dało, nie opuszczała domu, czekając na list. Nie miała od czego zacząć swego nowego życia. Wszystko, co na Grodzisku przedstawiało jakąkolwiek wartość, musiała stopniowo sprzedać. Teraz żyła resztkami jęczmienia, które udało jej się zmieść z klepiska w stodole, zmrożonymi borówkami z lasu i wodą ze źródła.

Podczas pogrzebu sąsiedzi poszeptywali: „Marit z Grodziska naprawdę wygląda na chorą. A taka z niej właściwie była ładna dziewczyna!” „Tak, tak, ale teraz, kiedy ten straszny człowiek już nie żyje, na pewno będzie jej lepiej.” „Sza, nie wolno źle mówić o zmarłych!”

Z zatroskaniem kiwali głowami nad schyloną nad grobem wychudzoną kobietą. Została z niej tylko skóra i kości. Później już o Marit nie myśleli, podlegali bowiem temu samemu panu i dość mieli własnych kłopotów.

Marit od mniej więcej dwóch lat dokuczały silne bóle z prawej strony brzucha. Ostatnio znacznie się nasiliły, pojawiały się też częściej.

Podczas samotnych nocy, kiedy głód dręczył jej ciało, a troski duszę, bóle wydawały się po dwakroć silniejsze. Leżała na boku, z kolanami podciągniętymi pod brodę, cicho pojękując, albo siadała skurczona, ze strachem wsłuchując się w wysyłane przez ciało sygnały. Przeczuwała, że dzieje się coś bardzo, bardzo niedobrego. Kiedy nie pomagała już żadna zmiana pozycji, wstawała i z wysiłkiem chodziła po maleńkiej izdebce, przytrzymując się wezgłowia łóżka, stamtąd przesuwała ręce na oparcie krzesła, później na okap, i z powrotem. Bała się choćby na moment pozostać bez oparcia, bo raz była bliska omdlenia, a rozumiała, że nie może leżeć nieprzytomna na ziemi.

Co mogę zrobić? myślała z rozpaczą. Co się ze mną stanie?

Właściwie nie bała się śmierci, bo na cóż jej żyć, ale nie chciała umierać tak marnie, samotna i opuszczona. Przecież mogło się zdarzyć, że długo będzie leżeć, zanim ktoś przyjdzie i odnajdzie jej zwłoki. Nie chciała cuchnąć, kiedy ją znajdą. Ale przecież wkrótce i tak przyjadą ze dworu, żeby ją wyrzucić... Takie myśli kłębiły jej się w głowie; ze strachem myślała o nawiązaniu jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi.

Pewnego razu po wielu bezsennych, wypełnionych lękiem godzinach, kiedy wreszcie nad ranem zdołała usnąć, miała sen. Śniło jej się, że ojciec ciągle żyje, bezustannie wydaje jej polecenia, wymachując w jej stronę laską, a ona w kółko biega, by spełnić wszystkie jego rozkazy... W tym momencie się obudziła.

– Dzięki ci, dobry Boże, że to był tylko sen – szepnęła. Oddychała ciężko, w głowie jej wirowało, czuła, jak bardzo jest słaba.

Kolejny atak bólu w prawym boku sprawił, że zgięła się wpół. Choć nic nie jadła już od tak wielu godzin, że nie była w stanie ich zliczyć, i żołądek miała całkiem pusty, poczuła ostre, nieubłagane mdłości.

Tak dłużej już być nie może, pomyślała Marit i postanowiła wstać. Kurczowo zacisnęła ręce na wezgłowiu łóżka. Chwiejąc się, stanęła na nogi. Teraz naprawdę była chora, musiała to przyznać. Własna wykrzywiona bólem twarz odbita w pociemniałym odłamku lustra na szafie uświadomiła Marit powagę sytuacji.

Co mam ze sobą zrobić? – pomyślała co najmniej setny raz, teraz zdjęta już paniką. Czy nie czekała zbyt długo, łudząc się nadzieją, że wszystko się jakoś ułoży, że przyjdzie list z Ameryki?

Muszę dotrzeć do ludzi, pomyślała. Ale nie mam odwagi, nie potrafię z nimi rozmawiać, nie wiem nawet, jak mam się zachować.

Ach, pewnie tu umrę!

Ale godzinę później zdołała się jakoś pozbierać. Niemal czołgając się, zebrała najpotrzebniejsze rzeczy do podróżnego kosza. Z trudem udało jej się zarzucić go na ramiona. Do brzucha nie mogła się dotknąć, miała wrażenie, że ubrania wrzynają jej się w ciało, sprawiając tak wielki ból, że brakowało jej tchu.

Wyszła z domu, a właściwie posuwała się chwiejnie od drzewa do drzewa, potykając się i odpoczywając przy każdym pniu. Ani razu nie obejrzała się za siebie, nie popatrzyła ku Grodzisku, nawet o nim nie pomyślała. Ze wszystkich sił starała się zachować przytomność.

Miała zamiar dotrzeć do najbliższego sąsiada, który mieszkał daleko za bagnami na wschodzie. Bała się wyruszyć w dół do wioski, uznała, że to za daleko, na pewno nie starczyłoby jej sił.

Była późna jesień, a właściwie już początek zimy. Stąpała po gołej, zmarzniętej ziemi, otaczał ją chłód i przejrzyste niebieskie niebo. Na tle błękitu tu i ówdzie odcinały się czerwone kiście owoców jarzębiny i Marit z żalem myślała sobie, że to przecież jedzenie! Nie mogła jednak wyciągnąć ręki, by dosięgnąć jagód, nie była nawet w stanie się wyprostować.

Bagniska. Była już przy nich, poznała to po przestrzeni, jaka się przed nią otwarła. Wzrok mąciła jej gorączka i ból. Szron na delikatnych źdźbłach trawy porastającej mokradła połyskiwał niczym baśniowe diamenty.

Nie wchodź na bagna, gdy tak źle widzisz! Idź naokoło! Ale to tak daleko...

Nogi nie chciały jej dłużej nieść, teraz mogła już tylko pełzać. Skutki niedożywienia odezwały się z pełną mocą. Nie zdawała sobie sprawy, że jej dłoń wyciągnęła się do krzewinki moroszki, instynktownie rozpoznając rdzawobrązowe listki. Wiedziona prymitywnym odruchem włożyła je do ust i dopiero szelest suchych listków sprawił, że się ocknęła.

Co ja robię? – pomyślała z rozpaczą, plując i kaszląc. Naprawdę doszło aż do tego?

Wybuchnęła płaczem. Z piersi wydobył jej się głęboki, suchy szloch, który niczym ogień rozdarł obolałe ciało.

Ten ból odebrał Marit resztę sił. Nie mogła już dłużej nad sobą panować; poczuła, że traci świadomość. Ramiona przestały jej słuchać, osunęła się na ziemię i tak już została, pogrążona w głębokim omdleniu.

Jej ostatnia myśl była tak niejasna, że wprost trudno nazwać ją myślą. „Nie było dla mnie miejsca na świecie. Nie chciał mnie.” Przez zamknięte powieki ujrzała, jak czarny jerzyk zanurkował w dół, po czym z radosnym świergotem wzbił się pod niebo. W piersi Marit wezbrał bezbrzeżny żal, wszystko jednak było tak niejasne, zamglone, mógł to być tylko sen, który rozwiał się tak prędko, że nie pozostało po nim nawet wspomnienie.

Znalazło ją dwoje dzieci.

Rodzeństwo, chłopczyk z młodszą siostrzyczką, w mroźny poranek zostało wysłane na zbieranie porostów. Dzieci zaszły daleko, nastała akurat najjaśniejsza pora dnia, kiedy tuż na skraju bagien dostrzegły leżącą nieruchomo kobietę. Pokrywał ją biały szron, wyglądało na to, że kobieta nie żyje.

Najpierw się przestraszyły i chciały uciekać, ale w chłopcu zwyciężyła ciekawość. Podeszły bliżej i wtedy dostrzegły, że klatka piersiowa kobiety, choć powoli i z wysiłkiem, podnosi się jednak i opada.

– Oooch, co my zrobimy? – szepnęła dziewczynka, ze strachu szeroko otwierając oczy.

Starszy od niej braciszek już zaczął potrząsać Marit.

– Hej! Obudź się, wstawaj, tu jest zimno!

Ale Marit ani drgnęła.

Rodzeństwo popatrzyło na siebie zakłopotane.

– Ona nie może tu zostać. A my nie damy rady jej przenieść. Musimy kogoś powiadomić.

Dzieci pochodziły z wioski i nie bardzo wiedziały, gdzie leży najbliższa zagroda. Poza tym było nią Grodzisko, a tam i tak nie uzyskałyby żadnej pomocy. Pobiegły więc najprędzej jak się dało długą drogą w dół do wioski. Porosty, które zebrały, przy podskokach wysypywały się z koszyczków i padały na ścieżkę niczym białe piłeczki.

Ponieważ droga niemal przez cały czas wiodła w dół, poruszały się szybko, czasami tak szybko, że nie były w stanie zwolnić na zakrętach i zatrzymywały się dopiero na gęstych zaroślach.

Dzieci nigdy jeszcze nie przeżyły czegoś równie przerażającego i równie ekscytującego.

Zdyszane, podniecone i wystraszone dotarły do pierwszych zabudowań wioski. Ich własny dom położony był jeszcze niżej, ale sklep był tuż, tuż i chłopczyk tam właśnie się skierował. Siostrzyczka deptała mu po piętach, bo zawsze robiła to co on. Ledwie utrzymywali się teraz na nogach po tak długim biegu, bo stroma droga w dół zawsze nadweręża kolana i ścięgna.

W sklepie byli ludzie, a dramatyczne wydarzenia pomogły malcom przezwyciężyć wrodzoną nieśmiałość. Wszyscy zorientowali się, że dzieciom przydarzyło się coś naprawdę niezwykłego, przysłuchiwali się więc im z uwagą.

– Na bagnach... leży... jakaś kobieta – wysapał chłopczyk. – Myśleliśmy, że ona nie żyje, ale tak nie jest.

– W którym miejscu na bagnach? – spytał kupiec.

Dzieci z zapałem wymachiwały rękami.

– Wysoko na wzgórzu.

– Potraficie wskazać drogę?

W oczach malców zapłonęły iskierki niepokoju. Czy trafią z powrotem w tamto miejsce?

– Chyba tak – nieśmiało odparł chłopczyk.

– A kto to był?

– Nie znamy jej.

– Stara?

– Tak.

Dzieci rzadko właściwie określają wiek.

Dorośli rozważali sprawę między sobą. Oczywiście musieli wyruszyć na pomoc tej biedaczce, ale kto miał iść? Droga na wzgórze zabierze co najmniej godzinę, a tyle czasu nie wszyscy mogli poświęcić. Powrót zapowiadał się jeszcze dłuższy.

A jeśli okaże się, że kiedy dojdą na wzgórze, kobieta już nie będzie żyła? Ta myśl wystraszyła sporo osób.

Nagle ktoś wpadł na zbawienny pomysł:

– Ten doktor, który przyjechał tu łowić ryby... Może jego poprosimy?

– Nie możemy zawracać mu głowy, to przecież doktor ze szpitala, przyjechał tu odpoczywać.

– Ale zapytać chyba nie zawadzi?

Śmiały młodzieniaszek odważył się iść do zagrody, w której doktor na kilka dni wynajął pokój. Szpital położony był niżej w dolinie, w mieście.

Miły doktor siedział przy stole suto zastawionym do drugiego śniadania. Przygotowane wędki czekały w korytarzu, tutejsza rzeka bowiem obfitowała w ryby, a to kusiło wielu turystów. O tej porze roku jednak lekarz samotnie musiał wyruszać na połów; wzdłuż brzegów rzeki na wodzie leżała cienka, krucha warstewka lodu.

Doktor, usłyszawszy o co chodzi, natychmiast zgodził się towarzyszyć wieśniakom. Na zmianę planów dotyczących spędzenia tego dnia i przygotowanie się do „wizyty lekarskiej” potrzeba mu było zaledwie kilku minut.

Wieśniacy czekali przed sklepem – nieduża grupka zdecydowanych pójść z doktorem. Razem z nimi czekały dzieci. Serca biły im lękliwie, no bo co będzie, jeśli okaże się, że nie potrafią odnaleźć drogi na bagna?

Martwili się jednak niepotrzebnie. Zupełnie tak jak Jaś i Małgosia pozostawili za sobą wyraźne ślady na całej drodze. Koszyki, które tak starannie napełnili porostami, były teraz prawie puste...

Dorośli ze sceptycyzmem przyglądali się nadchodzącemu młodemu lekarzowi. Co taki chłopak może wiedzieć o chorobach? Kiedy jednak się zbliżył, zorientowali się, że wcale nie jest taki młody. W surowej twarzy dało się wyczytać powagę i poczucie odpowiedzialności, chłopi więc od razu się uspokoili. Doktor był ciemnowłosy, miał twarz o ostrych rysach, proste brwi, wyrazisty profil. Był wysoki i szczupły, a nawet, można by powiedzieć, kościsty.

Przywitał się i zadał kilka pytań, przede wszystkim dzieciom, które bez przerwy przełykając ślinę odpowiadały wystraszone.

Nagle jeden z mężczyzn oświadczył:

– To bardzo łaskawe z pana strony, że zgodził się pan nam towarzyszyć, doktorze. Ale chyba nigdy nie miałem okazji słyszeć, jak pan się nazywa?

– Och, oczywiście, przepraszam – odparł lekarz i uśmiechnął się miło. Jego surowa twarz na moment złagodniała. – Mam na imię Christoffer. Christoffer Volden z Ludzi Lodu. Idziemy?

ROZDZIAŁ II

 

Christoffer, syn Malin, chadzał własnymi drogami.

Jego dziad Christer zmarł w roku 1893 a wdowa po nim, Magdalena, została sama z rodzinnym przedsiębiorstwem, które odziedziczyli po jej dziadku ze strony matki, Molinie. Władze oczywiście zatroszczyły się już o to, by Molinowe imperium zostało zredukowane do całkiem zwyczajnej firmy, ale Christer nieźle prowadził swoje interesy. Kiedy w roku 1895 zmarła Magdalena, zgodnie z jej testamentem majątek odziedziczył jej wnuk, dwudziestojednoletni Christoffer.

Spadek był rzeczywiście pokaźny, ale chłopak nie wiązał z nim swoich planów. Nie zamierzał zostać kapitalistą ani też nie miał najmniejszej ochoty przenosić się do Szwecji. Jego zainteresowania skupiały się na czymś zupełnie innym.

Pragnął zostać lekarzem, a rodzice gorąco popierali ten wybór. Widzieli wszak, jakie ma zdolności. Chłopiec zaczął się więc kształcić w wybranym przez siebie kierunku.

Po długich naradach rodzinnych postanowiono, że spadkiem po Molinie zajmie się ojciec Christoffera, Per Volden. Jednakże ani on, ani Malin nie mieli zamiaru wracać do Szwecji, zlecili więc kierowanie przedsiębiorstwem zaufanym ludziom. Na dłuższą metę okazało się to jednak zbyt kłopotliwe, sprzedali zatem całość poważnym zainteresowanym. Przyniosło im to wcale pokaźną sumę, mogli więc wybudować nowy dom i zainwestować w inne przedsięwzięcia w Norwegii. Per Volden miał nowe zajęcie, jak się okazało, bardzo dla niego odpowiednie.

Ze Szwecji przyjechał ogromny transport rzeczy, cały wagon kolejowy. Były to ostatnie szwedzkie ruchomości Ludzi Lodu i było ich niemało. Rodzinę czekała też inna niespodzianka. Saga, opuszczając Szwecję, pozostawiła swój majątek pod opieką Christera. Jej kapitał leżał na koncie bankowym i procentował. Teraz pieniądze i wszystkie rzeczy Sagi przypadły jej jedynej wnuczce, córce Ulvara, Vanji. Marco, rzecz jasna, także miał otrzymać swoją część, ale gdzie on mógł teraz być? Nikt tego nie wiedział.

Vanja z zachwytem przyjęła spadek. Była wtedy jedenastoletnią kokietką i bezgranicznie radowała się wszystkimi pięknymi meblami i drobiazgami, które przyjechały z domu babci. Henning pozwolił, by co nieco ustawiła w swoim pokoju, resztę rzeczy oddano do magazynu. Gdy jednak w roku 1899 zmarł Viljar, a rok później Belinda, Vanja przejęła ich część domu i pozwolono jej umeblować ją jak chciała. Miała wtedy szesnaście lat i urządzała prawdziwe orgie zakupów – kupowała głównie stroje i artykuły luksusowe. W końcu Henning i Agneta musieli ją otrzeźwić i dziewczyna z westchnieniem przyznała, że ma ubrań dość na wiele lat naprzód. A to straszne, przecież później też będzie chciała coś kupić!

Christoffer Volden ukończył tymczasem studia.

Znalazł pracę w średniej wielkości szpitalu w jednej z dolin w Norwegii. Uznał, że tam się przyda bardziej niż w Christianii, gdzie trafiała większość lekarzy.

Christoffer świetnie sobie radził. Przystąpił do pracy z gorącym pragnieniem niesienia pomocy, a jego poważnemu stosunkowi do obowiązków towarzyszyła niezwykła dokładność w ich wykonywaniu. Nie żałował czasu na rozmowy z pacjentami, traktował je bowiem jako istotny element ich kuracji, dlatego też był bardzo przez wszystkich lubiany. Nazwisko doktora Voldena z czcią wymawiane było i przez skurczone samotne staruszki, lękające się o swe życie, przerażone swą małością w obcym świecie wielkiego szpitala, i przez wstydliwych chłopaków z połamanymi nogami, którzy nie chcieli używać kaczki na mocz, a także przez wielkich panów i panie, chętnie omawiających z kimś, kto miał ochotę ich wysłuchać, niezwykłe przypadki, za jakie uznawali własną chorobę.

Osobiste życie Christoffera nie było jednak tak proste. On sam, co prawda, uważał się za nadzwyczajnego szczęściarza, ale jednak nie wszystko układało mu się idealnie, skoro postanowił spędzić urlop w samotności nad rzeką.

Na pozór sprawy przybrały szczęśliwy obrót. już podczas pierwszego roku spędzonego w Lillehammer – tam właśnie znajdował się szpital – spotkał Lise–Merete, młodą damę, która go zafascynowała. Miała niespotykaną cerę, złocistobrązową i tak czystą, tak gładką, jak wypolerowane drewno. By jeszcze podkreślić swoją niezwykłą karnację, zaczesywała włosy do góry, układając je w wysoki wałek, fryzurę nowoczesną, ostatni krzyk mody w mieście. Wałek otaczał całą głowę, a koafiura utrzymywała się dzięki papilotom lub też – w razie konieczności – starannie ukrytym skórkom chleba, ale o tym mężczyźni oczywiście nie wiedzieli. Wałek na głowie nosiły wszystkie szanujące się damy, a kapelusze mocowano za pomocą szpilek, zdaniem wielu mężczyzn iście morderczej broni.

Lise–Merete była córką jednego z członków rady miejskiej. Poza przepiękną cerą nie wyróżniała się może szczególną urodą, ale miała nieodparty wdzięk, który zaślepiał wszystkich mężczyzn. Otaczało ją całe mnóstwo wielbicieli, ale po kilku spotkaniach z Christofferem Voldenem jemu oddała serce.

A Christoffer był po prostu szczęśliwy. Uważał, że Lise–Merete to kobieta doskonała. Łagodna, życzliwa, troskliwa, miła dla innych, inteligentna i odważna, obdarzona poczuciem humoru i własnym stylem.

Lise–Merete nie potrzebowała skórek chleba do układania włosów, nigdy nie przyszłoby jej do głowy używanie czegoś tak niehigienicznego. Poruszała się dostojnie, z godnością, ale też suknie szyte według ówczesnej mody były tak obcisłe, że kobiety po prostu zmuszone były trzymać się prosto. Lubiła pokazywać Christoffera na przyjęciach urządzanych przez szanowanych obywateli miasta, ale zawsze zachowywała się bez zarzutu. Jej czarujący uśmiech podbijał serca wszystkich.

Przez osiem miesięcy żaden cień nie mącił pełnego szczęścia Christoffera. Wspólnie snuli plany na przyszłość, wierzyli, że będą razem, spotykali się, kiedy tylko jemu pozwalał na to czas, czyli nieczęsto, gdyż szpital wiele wymagał od swego pracownika i o żadnych regularnych godzinach pracy nie było mowy.

Nie wiedział, co sprawiło, że nagłe zaczął czuć się cokolwiek nieswojo. Dopóki nie nadszedł list od Vanji.

List sam w sobie nie miał żadnego szczególnego znaczenia, ot, taki sobie zwyczajny list opisujący nowinki z domu.

Nie, to reakcja Lise–Merete zasiała ziarno niepokoju, jej ostrożne pytanie: „A kto to taki Vanja?”

Christoffer powrócił myślą do miesięcy, które spędzili razem, i powoli otwierały mu się oczy.

„Tytko ty i ja” – to stwierdzenie, ciągle powtarzane przez Lise–Merete, na początku bardzo mu się podobało. Jej dyskretne, łagodnie podejmowane próby powstrzymania go od spotkań z kolegami, kolacje dla dwojga przy świecach i kwiatach, ostrożne wypytywanie o pielęgniarki zatrudnione w szpitalu. Gdy bywali na przyjęciu u kogoś z jej znajomych, z początku nastrój bywał wspaniały i utrzymywał się taki, dopóki Christoffer zajmował się tylko i wyłącznie nią. Kiedy jednak zagłębił się w rozmowie z kimś innym... mógł to być jeden z kolegów czy też w ogóle jakikolwiek mężczyzna, Lise–Merete natychmiast zjawiała się przy Christofferze, wsuwała mu rękę pod ramię i prowadziła w drugi koniec sali. Gdy natomiast zdarzało mu się rozmawiać z jakąś kobietą...

Mój ty Boże, że też wcześniej się nie zorientował! W takich wypadkach Lise–Merete od razu nawiedzał uporczywy ból głowy i natychmiast musieli wracać do domu. Christoffer zwykle drwił z niej, że to z pewnością wymyślna fryzura przyprawia ją o cierpienie, ale ona nie chciała tego słuchać. Pozostawała chmurna i milcząca, dopóki nie zajął się nią troskliwie jak lekarz swoim ulubionym pacjentem. Samopoczucie w jednej chwili jej się poprawiało i on mógł wracać do domu. Nigdy nie nocował u niej, o, nie, to było nie do pomyślenia! Lise–Merete pragnęła pozostać białą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin