Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 36 - Magiczny księżyc.odt

(308 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXXVI

 

 

Magiczny księżyc

ROZDZIAŁ I

 

Mrok zapadł zbyt szybko, to go zaskoczyło.

Nie wiedział już, gdzie się znajduje.

To deszczowe chmury sprawiły, że ściemniło się tak nagle. Deszcz i wiatr, które zerwały się równie nieoczekiwanie, cięły w kark zimnymi strugami.

Powinien był wziąć sztormiak, ale kto by się spodziewał tej ulewy? Wieczór był taki, jak zazwyczaj wieczory jesienią bywają, a jego zbyt pochłaniały własne sprawy, by zwracać uwagę na to, że się chmurzy.

Wołanie o pomoc też nie miało sensu, znajdował się za daleko od domu, i tak nikt by go nie usłyszał.

Doznawał jakiegoś bardzo nieprzyjemnego uczucia. Ale nie miało to nic wspólnego z pogodą, nie, przerażało go coś innego.

– Czy ktoś tu jest? – zawołał niepewnie.

Nikt nie odpowiadał. Nie, no przecież to głupie. Kto by tu miał być? Roześmiał się krótko, histerycznie.

A jednak...

A jednak coś tu przed nim tkwi. Widać wyraźnie. Ktoś siedzi.

Niemożliwe!

Poczuł na plecach lodowaty chłód. Ja tego nie przeżyję, myślał. Jestem za stary, moje serce nie zniesie takiego napięcia. Deszcz i wiatr, i... to tutaj!

Głośno przełknął ślinę. Czuł się jak w pułapce, osaczony przez wściekłość żywiołów i to coś, co siedziało na ścieżce.

– Wynoś się stąd, Szatanie! – krzyknął, lecz głos rozpłynął się w szumie deszczu i zawodzeniu wichury. – Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz?

Nie oczekiwał odpowiedzi i znikąd też jej nie otrzymał.

Czy istnieje jakaś możliwość ucieczki? Dokąd? Wiedział przecież, co się znajduje za jego plecami. Tylko przepaść. Bezdenna głębia. Przed nim ten cień, zamykający mu drogę, a po bokach nic tylko pustka.

Czuł, że strach paraliżuje wszystkie zmysły. Oddychał z trudem.

– Jestem dobrym człowiekiem, chrześcijaninem! – krzyknął, a wiatr ciął go przez twarz strugami deszczu. – Odmawiam pacierz rano i wieczorem, przy stole dziękuję Bogu za jego hojne dary, chodzę do kościoła w każdą niedzielę i nie szczędzę datków na tacę. Nic ci do mnie, duchu ciemności! Postępuję lepiej niż większość ludzi, nie jestem grzesznikiem.

Milczenie. Poryw wichru omal go nie przewrócił.

Co za przeklęta ciemność! Czarno niczym w worku. Bardziej się domyślał, niż widział, że ktoś przed nim stoi.

Człowiek.

Niemożliwe, to niemożliwe, tutaj nikogo nie może być.

Musiał wyciągać ręce, żeby nie paść ofiarą wichru. Serce waliło jak młotem, jęczał cicho i w najwyższym pośpiechu odmawiał „Ojcze nasz”, zbierało mu się na wymioty i czuł, że znalazł się w obliczu śmierci.

A co będzie, jeśli to Śmierć przyszła po niego? Jeśli siedzi tu i czeka?

Nie, cóż za głupstwa, nie jest już co prawda młody, ale też i nie taki stary. Wszyscy uważają go za człowieka ze stali, kogoś, kogo nic na świecie nie jest w stanie złamać.

– Odezwij się! – zawołał buńczucznie i natychmiast pożałował tych słów.

Tuż przed nim podniósł się z ziemi ogromny cień. Człowiek chciał się cofnąć, ale przecież za plecami miał otchłań.

– Nie! – wykrztusił piskliwie. – Ty? Nie, nie! Tylko nie ty! – Próbował się o coś oprzeć, ale niczego nie znalazł. – Panie Jezu Chryste, pomóż mi... Zabierz ode mnie tę ohydę!

Cień podchodził coraz bliżej, napierał. Otchłań czekała.

Wszystko to jednak wydarzyło się bardzo dawno temu.

– O, jaki dziwny księżyc – szepnęła Christa, a oczy jej rozbłysły. – Magiczna, czarodziejska noc, sprzysiężenie wszystkich złych mocy!

Stała przy oknie i przyglądała się niezwykłemu zjawisku. Po raz pierwszy w życiu widziała taki idealny krąg wokół księżyca. Jak gdyby wieniec rozproszonego światła we wszystkich kolorach tęczy otaczał bladą, magiczną tarczę.

Christa była chyba jedną z najbardziej romantycznych istot wśród Ludzi Lodu. Żyła w świecie mitów i fantazji, do którego przenosiła wszystkich dobrych i miłych ludzi z rzeczywistości. Nigdy u żadnej żywej istoty nie dostrzegała zła. Zło było zarezerwowane dla tych tajemniczych stworów, które zamieszkują świat niedostępny ludzkim oczom.

Zdumiewająco podobne były do siebie te kobiety z Ludzi Lodu, poczynając od Anny Marii, poprzez jej córkę Sagę i wnuczkę Sagi Vanję, aż po córkę Vanji – Christę. Delikatne, piękne i łagodne kobiety o prostych włosach, wdzięcznych sylwetkach i smutnym usposobieniu. Christa, oprócz tego że była największą romantyczką, była też pośród nich najpiękniejsza i chyba najbardziej naiwna. Jeśli nie będzie się mieć na baczności, łatwo może się stać bezbronną ofiarą pozbawionych sumienia ludzi.

Wszystkie te kobiety bardzo pociągały twardych, silnych mężczyzn.

– Christa?

Słaby starczy głos wdarł się delikatnie i jakby przepraszająco w jej rozmyślania.

Musiało minąć kilka chwil, nim była w stanie oderwać się od widoku księżyca na wieczornym niebie. Dzisiaj księżyc rozjaśniał mrok jakimś chorobliwym, rozedrganym blaskiem. Na ziemi kładły się niesamowite cienie. To straszne, jakby jakieś ostrzeżenie, myślała Christa. Niesamowita noc.

Jakby księżyc chciał mi coś powiedzieć, przemknęło jej przez głowę jednocześnie z tyleż pokornym, co nie znoszącym sprzeciwu wołaniem: „Christa?”, które rozległo się ponownie w sąsiednim pokoju.

Niechętnie odwróciła się od okna, bo zdawało jej się, że nie powinna zrywać tego niezwykłego kontaktu z księżycem, i weszła do salonu. Chriście nie przyszło do głowy, żeby zapytać: „No i co tam znowu?” Takie opryskliwe zachowanie nie było w jej stylu.

– Tak, ojcze, słucham.

Frank Monsen siedział w wygodnym fotelu z nogami owiniętymi ciepłym pledem. Na tle bladej twarzy odcinał się jego duży, czerwony nos, jakby stale zakatarzony. Frank wyglądał tak staro, że mógłby być raczej dziadkiem dziewczyny niż jej ojcem.

– Chciałbym cię prosić o trochę cieplejszą kawę... to okropne, że cię niepokoję, ale...

– Oczywiście – powiedziała chętnie i przyniosła dzbanek.

Żylasta, drżąca ręka wyciągnęła się po filiżankę.

– Dziękuję ci, kochanie. Tak się o mnie troszczysz! Co ja bym bez ciebie zrobił?

Christa przyglądała mu się zamyślona. Biedny ojciec, jest tyle młodszy od Henninga z Lipowej Alei, a przecież to już wrak.

I tak było zawsze, jak daleko Christa sięga pamięcią. Zawsze rozgoryczony, zawsze oczekujący współczucia. I otrzymywał go od córki bardzo wiele. Stracił przecież zdrowie na Wschodzie wiele, bardzo wiele lat temu.

Christa jakoś nigdy nie pomyślała, że Frank poddał się zbyt szybko. Że po prostu usiadł w tym fotelu i cierpiał, nieustannie przepraszając, że sprawia innym kłopot. Zmiany zachodziły w nim stopniowo, niemal niedostrzegalnie. Bo przecież dawniej przynajmniej wychodził z domu. Zabierał córkę na spotkania swojej sekty, tak zwanego wolnego kościoła, by i ją wciągnąć w to, co stanowiło treść jego życia. Odprowadzał nawet Christę do szkoły i przychodził po nią po lekcjach, nie spuszczał z dziewczynki czujnego ojcowskiego wzroku...

Z biegiem lat jednak coraz mniej się o nią niepokoił, coraz mniej się lękał, że może ją stracić. A może działo się odwrotnie? Może to ona dorastała i więcej zajmowała się domem? Trudno ocenić, czy Frank stawał się spokojniejszy, czy bardziej podejrzliwy. Christa w każdym razie się nad tym nie zastanawiała, przyjmowała ufnie wszystko, co Frank mówił lub robił. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że to, co odbierała jako jego miłość, jego troskę o nią, tak naprawdę wypływało z jego despotyzmu.

Wprost przeciwnie, często myślała zmartwiona: To miło z jego strony, że nazywa mnie ślicznym dzieckiem, ale czy tak jest naprawdę? Każdy ojciec pewnie tak myśli, ale co myślą inni? Nie mam kogo zapytać, a poza tym chyba nie pyta się o takie rzeczy, ale tak bym chciała wiedzieć!

Jak to możliwe, by dwoje ludzi tak się od siebie różniło jak tata i ja? – pomyślała teraz Christa, podając ojcu ciastka. Przyjął je, znowu przepraszając, że sprawia jej tyle kłopotu. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, stwierdzała, ani podobnych rysów, ani nic w charakterze. Staram się być równie rzeczowa, łagodna i dobra jak on, ale to na nic, bo jestem roztrzepana i impulsywna.

– Och, tatusiu – szepnęła. – Tak strasznie bym chciała pojechać jutro do Lipowej Alei. Czy naprawdę nie możemy?

Frank Monsen poruszył się niespokojnie w fotelu.

– Przecież wiesz, że niczego ci nie odmawiam, ale tym razem to naprawdę się nie składa. Nie, to niemożliwe.

Christa pomyślała, że już od bardzo dawna nie złożyło się tak, by ona mogła pojechać do Lipowej Alei.

– Ale jutro Henning ma siedemdziesiąte siódme urodziny, a on jest przecież w pewnym sensie moim dziadkiem.

– Otóż nie jest! Był żonaty z twoją babką, a to zupełnie inna sprawa.

Christa zawsze uważała Henninga za dziadka, ale nie chciała się sprzeciwiać ojcu.

– Zostaliśmy zaproszeni oboje... – zaczęła.

– Ale ja nie mogę jechać, dobrze wiesz! A nie wypada, żebyś ty jechała sama.

Christa nie umiałaby określić, co sprawiło, że poczuła się źle. Nie zdawała sobie sprawy, że to ten jego żałosny, skrzekliwy głos.

Frank odwoływał się do jej litości: „Wiesz, że sobie bez ciebie nie poradzę. To największe moje zmartwienie, że jestem dla ciebie ciężarem, ale jeśli mnie opuścisz, dostanę ataku astmy”.

Christa poczuła wyrzuty sumienia. To przecież prawda, że ojciec może dostać ataku, i co wtedy zrobi? Wielokrotnie widziała, co się dzieje podczas takiego ataku. Nie zdawała sobie tylko sprawy, że przyczyna choroby tkwi w jego psychice. Chociaż to akurat nie ułatwiało sprawy ani jemu, ani jej.

– Poza tym Lipowa Aleja to nie jest odpowiednie miejsce dla ciebie. Oni nie dość mocno wierzą w Boga.

– To najlepsi i najszlachetniejsi ludzie, jakich znam! – zawołała spontanicznie.

Frank spojrzał na nią zaskoczony, ze smutkiem, ale i z naganą.

– Moje dziecko, masz dopiero siedemnaście lat. To niebezpieczny wiek dla dziewcząt, pełen pułapek. Nie mogę pozwolić, byś podróżowała sama.

Frank mówił o tym niebezpiecznym wieku, odkąd Christa skończyła trzynaście lat, i ona przyjmowała to w dobrej wierze. Ojciec był autorytetem, który wie wszystko.

– Jest jeszcze inna sprawa, Christo. Przeglądałem jedną z twoich książek. Podpisałaś ją: Christa Monsen Lind z Ludzi Lodu. To nie może się powtórzyć. Powinnaś się wstydzić tego, że pochodzisz z Ludzi Lodu!

Christa znowu poczuła skurcz w dołku i wróciło tamto dziwnie nieprzyjemne uczucie. Książka, o której mówił ojciec, leżała na jej nocnym stoliku. Czyżby on naprawdę...?

Ale oczywiście ma do tego prawo, to przecież jego dom. Teraz zresztą wzburzyło ją co innego i bez zastanowienia rzuciła mu w twarz:

– A czy ty się wstydziłeś za mamę? Ona przecież także pochodziła z Ludzi Lodu.

– Twoja matka była dobrą kobietą, choć małej wiary. To nie jej wina, że urodziła się jako jedna z nich. Była bardzo piękna i troskliwie się mną zajmowała.

– O, ja bardzo się staram być taka jak ona, naprawdę staram się troszczyć o ciebie, ojcze. Ale, niestety, nie można na mnie polegać, jestem taka roztrzepana!

– Ależ ja na tobie polegam, drogie dziecko. Tylko na świecie jest tyle pokus, a droga do Lipowej Alei długa, pełna diabelskich niebezpieczeństw. Zechciałabyś być tak dobra i podać mi gazetę?

Christa zapytała niewinnie, bez ukrytych intencji:

– Masz dzisiaj zły dzień, ojcze, prawda? Trudno ci się poruszać? Ale bywa, że czujesz się lepiej? To znaczy chciałam powiedzieć, że to wspaniale, że możesz czasem wejść do mojego pokoju bez niczyjej pomocy, więc może jest jeszcze dla ciebie nadzieja?

Frank Monsen popatrzył na córkę. Jej spojrzenie było jednak zupełnie szczere, bez cienia ironii. To on się zarumienił.

Christa poczuła się głęboko rozczarowana tym, że nie wolno jej pojechać. By nie pokazać, jak bardzo jest jej przykro, bąknęła, że czas iść po mleko, i wyszła do kuchni.

Księżyc świecił wprost nad jej głową. Zbliżała się pełnia, ale chmury nie przepuszczały zbyt wiele światła. Księżyc wydawał się dziś jakiś mistyczny, jakby chciał ukryć wszystkie okropne tajemnice tej ziemi i dlatego chował się za zasłoną obłoków.

Frank upokorzony siedział w salonie. Znalazł się w dwuznacznej sytuacji i chciał, – żeby Christa to zrozumiała, ale ona po prostu sobie poszła.

Dziewczyna przyglądała się swemu odbiciu w kuchennym lusterku. Jej czarne włosy były upięte na karku w brzydki węzeł. Nawinięte na specjalny drut włosy mocno ściskała, bo tak czesały się wszystkie kobiety należące do ich sekty i Frank chciał, by córka je naśladowała. No, możliwe, że tak jest ładnie, pomyślała niechętnie. To pewnie moja wina, że tego nie dostrzegam.

Jej skrytym marzeniem było obciąć długie włosy, jak to teraz robiły dziewczęta nie należące do ich zgromadzenia. Ale oczywiście nie mogła prosić o zgodę na coś takiego, to nie wypada!

Czy ja jestem ładna? myślała samokrytycznie. Owszem, twarz mam chyba niezłą, o ile potrafię to ocenić. Oczy duże i ciemne, rysy niebrzydkie i chyba widać w nich charakter, myślała.

No, no, tylko bez zarozumialstwa! Tata mówi, że to zakazane.

Och, taka była niepewna co do swego wyglądu!

Ogólnie nie jest chyba źle, tylko nogi trochę zbyt solidne, można powiedzieć, nic strasznego, ale jednak nie takie kształtne jak u innych dziewcząt. Szkoda, że teraz weszły w modę krótkie sukienki, poprzednie pokolenia kobiet miały pod tym względem dużo lepiej, mogły ukrywać nogi pod spódnicami.

Ale te, które mają co pokazywać, pewnie się cieszą.

Wykrzywiła się do swego odbicia i wzięła bańkę na mleko.

– Idę! – krzyknęła i pospieszyła do wyjścia, zanim ojciec zdąży zgłosić jakieś nowe życzenia. Wiedziała, że niczego mu nie potrzeba i że może bez obaw go na chwilę zostawić.

Było jeszcze wcześnie, ale Christa chciała wyjść na dwór, cieszyć się tym niezwykłym księżycowym światłem, osobliwie pociągającym dla kogoś o tak romantycznym usposobieniu jak ona.

Mieszkali na północny wschód od Oslo, jak się teraz nazywała stolica Norwegii. Mieli tu willę, choć okolica była wiejska. Bardzo odpowiednia dla wrażliwych płuc Franka. Wszystkie produkty rolne kupowali w najbliższym dworze, dzięki temu utrzymanie było znacznie tańsze. Dla Christy wieczorne wyprawy do dworskiej mleczarni kilka razy w tygodniu były najciekawszymi wydarzeniami w jej monotonnym życiu. Spotykała tam zwyczajnych ludzi. Grzesznicy, mówił o nich Frank, Christa jednak nie dostrzegała istotnej różnicy pomiędzy nimi a siostrami i braćmi ze zgromadzenia. Ludzie ze wsi sprawiali wrażenie bardziej wolnych, jakby radośniejszych, ale rozumiała, że to może nie jest najważniejsze w życiu.

Ludzie Lodu także byli wolni. I to dlatego tak bardzo chciała do nich pojechać.

Frank i ona utrzymywali się z dochodów, jakie przynosiły dobrze ulokowane pieniądze Vanji. A był to spory kapitał. Christa bardzo chętnie znalazłaby sobie jakąś pracę, ale Frank nawet nie chciał o tym słyszeć. Kto by go doglądał, a poza tym nie można zapominać o tych wszystkich strasznych pokusach, jakie czyhają na niewinną panienkę! Christa ma wszystko, czego jej potrzeba, w domu, u ojca, zresztą on i tak już długo nie pożyje...

Kiedy ojciec tak mówił, Christa zaczynała się bać. Powtarzał to od dawna, ale przecież naprawdę był chorowity i córka nieustannie żyła z sercem w gardle. Żeby tylko tak ciągle jej nie przypominał, że nie będzie żył wiecznie, bo to sprawiało dotkliwy ból.

Nie pojmowała, że to właśnie jest najskuteczniejszy środek, za pomocą którego Frank wywiera na nią nacisk. Nieśmiałe napomknienia Christy, że być może ojciec poczułby się lepiej, gdyby zaczął trochę wychodzić i zażywać ruchu, zbijał momentalnie narzekaniem i skargami.

Nie rozumiała też, dlaczego w obecności Franka jest zawsze taka przygnębiona. Myślała, że przyczyną jest słabe zdrowie ojca i lęk o jego życie.

Czuła się niezdarna i do niczego nieprzydatna. Wyrzuty sumienia nie opuszczały jej nigdy.

Wizyty w Lipowej Alei i u Voldenów były dla niej jak eliksir życia. Nie zdając sobie z tego sprawy, czuła, że to bardziej tam jest jej dom niż u ojca. Ludzie Lodu rozumieli ją znakomicie i choć nigdy nie przeciwstawiali się życzeniom Franka, było jasne, że nie zgadzają się z jego zasadami wychowawczymi. Christa słuchała ich przejęta i wzruszona, choć potem wyrzuty sumienia dręczyły ją jeszcze bardziej. W Lipowej Alei pozwalano jej nosić włosy luźno spuszczone na plecy, gdy Frank tego nie widział, rzecz jasna; mogła też przymierzać modne ubrania Mali i Hanny, malować się ich szminkami, i tam mogła opowiedzieć o synu gospodarza Nygaarda, z którym jej wprawdzie nic specjalnego nie łączyło, ale który przecież był jedynym młodym chłopcem, jakiego znała; jeśli nie liczyć tych z sekty, ale oni Christy nie interesowali.

Owszem, zawsze bardzo lubiła Abla Garda, jednego z najbardziej szacownych braci. Frank lubił powtarzać, że Christa powinna wyjść za mąż za Abla, wdowca z mnóstwem dzieci, i tym sposobem bardzo ją do tego brata zniechęcił, choć Gard był mężczyzną przystojnym i do Christy odnosił się zawsze z sympatią.

To bardzo trudne być ciągle posłusznym. Nieustannie być dobrym człowiekiem.

Wymachiwała pustą blaszaną bańką w przód i w tył i biegła lekkim krokiem po chrzęszczącym śniegu. Księżyc jakby jej towarzyszył, przesuwając się poza drzewami. Christa nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest z nim w jakiś sposób związana, że i księżyc, i ona są częścią tego samego Kosmosu. Zdawało się, że księżyc jest jej sprzymierzeńcem, że chce jej coś powiedzieć. Ona jednak nie potrafiła tego posłania zrozumieć.

Przerażający, okropny księżyc, który ze strachu ukrywa swoje oblicze?

To brzmi zbyt ponuro.

Zima miała się ku końcowi. Christa już zaczynała odczuwać wiosnę, owo niezwykłe podniecenie, jakie człowieka wtedy ogarnia. Czuła, że byłaby w stanie zrobić wiele, pokonać wszelkie przeciwieństwa, choć nie wiedziała, czy tę pewność siebie daje jej przeczucie wiosny, czy też ów magiczny księżyc, świecący dzisiejszego wieczora na niebie.

Wiedziała jednak, że znalazła się w niezwykle trudnej sytuacji. Cokolwiek wybierze, komuś zada ból. Uważała, że będzie niewybaczalne i obraźliwe dla jej ukochanego starego dziadka, jeśli nie pojedzie na jego urodziny, wiedziała, że dziadek ją kocha, jest przecież córką Vanji. Ojciec zaś nie chce się zgodzić na jej wyjazd.

Kogo powinna zranić?

Kiedy mijała drogę wiodącą do centrum osady, zobaczyła, że stoi tam jakiś młody chłopak, oparty o rampę przy starej mleczarni. Właściwie to raczej siedział na rampie niż stał, a długie nogi skrzyżował na wysokości kostek.

Nie znała go. Światło księżycowe lśniło w jego bardzo jasnych włosach, tak jasnych, że prawie białych. Nieznajomy ubrany był biednie, w podarte ubranie, które musiał odziedziczyć po ojcu. I zbyt cienkie jak na tę przedwiosenną porę.

Gdy go mijała, rzuciła mu pospieszne, nieśmiałe spojrzenie i mimo woli uśmiechnęła się.

Chłopak odwzajemnił uśmiech w jakiś dziwnie smutny, ale przyjazny sposób i wtedy na moment wydało jej się, że go poznaje. To przelotne wrażenie natychmiast się rozwiało, mimo to jedno zdążyła zauważyć: Młody człowiek miał lok całkiem siwych włosów w miejscu, gdzie grzywka opadała na lewą brew. Wyglądało to bardzo dziwnie, zwłaszcza u kogoś tak młodego, kto nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. A może nawet mniej.

Christa zapragnęła odwrócić się i spojrzeć na niego raz jeszcze, bo czuła, że on wciąż nie spuszcza z niej oczu, ale nie zdobyła się na tyle odwagi. Natomiast z takim rozmachem zaczęła wywijać bańką na mleko, że naczynie uderzyło ją w rękę. Uspokoiła się więc i już normalnie poszła dalej.

Śnieg chrzęścił pod jej stopami. Musiał to być ostatni desperacki atak zimy; za dnia słoneczne ciepło coraz bardziej topiło śnieg, zostały już tylko brudne płachty to tu, to tam.

Christa tęskniła za wiosną. Zima była taka długa.

Obora... Jak miło jest znaleźć się w ciepłym pomieszczeniu mleczarni, słyszeć za ścianą przeżuwające krowy i pokrzykujących do siebie ludzi. Słyszeć stukot drewniaków o glinianą podłogę. Jedna z dójek wyszła z obory, by przelać spienione mleko z wiadra do dużego zbiornika. Przejmującym głosem, ale bardzo z siebie zadowolona, wyśpiewywała najmodniejszą ostatnio balladę.

Opowieść o Lindelo... Romantyczna Christa bardzo lubiła tę pieśń. Wiedziała, że to utwór banalny ponad wszelkie granice, tak zwany wyciskacz łez, ale nic nie mogła na to poradzić, że gorzki los Lindelo robił na niej wielkie wrażenie.

Dójka zawodziła:

„Zaśpiewam przepiękną balladę,

Niech z oczu popłyną wam łzy.

O chłopcu, co służył u pana,

A cierpiał los gorzki i zły”.

Dziewczyna odwróciła się w stronę Christy.

– A co to panienka już przyszła? Jeszcze wcześnie. Karbowy jeszcze nie pomierzył udoju.

– Nic nie szkodzi, ja poczekam – odparła Christa i usiadła na ławce pod ścianą.

Dziewczyna śpiewała dalej i zdawało się, że ona także roni łzy nad ponurym losem Lindelo:

„Wyzwiska i praca nad siły,

To było biedaka życie,

Od świtu, dopóki się nie ściemniło,

Nic, tylko złe słowa i bicie”.

Ballada zawierała wszystko, co przynależy do tak zwanej piosenki za szylinga. Wzniosły poetycki nastrój, pospolite rymy, kulejący rytm, zawodzącą, rzewną melodię. Była naiwna, sentymentalna i nieprawdopodobnie popularna. Tak zwane piosenki za szylinga śpiewało się jeszcze teraz, pod koniec lat dwudziestych, choć okres ich największego rozkwitu w Skandynawii przypadał na koniec dziewiętnastego wieku. Pośród prostego ludu miały przetrwać jeszcze przez wiele dziesięcioleci.

W roku 1927 najpopularniejsza była właśnie ballada o Lindelo. Christa miała słabość do przejmującej melodii, do rzewnego walca w tonacji moll. Inna sprawa, że akurat ta służąca nie była najodpowiedniejszą wykonawczynią utworu. Śpiewała wysokim, piskliwym glissandem i raz po raz głos jej się łamał jakby w szlochu.

Chociaż... może to właśnie tak należało? I może właśnie powinna śpiewać jedna z tych osób, dla których piosenka była przeznaczona?

Christa nigdy nie słyszała ballady w całości, jedynie krótsze lub dłuższe fragmenty. Wiedziała jednak, że podobnie jak inne tego rodzaju utwory pieśń jest bardzo długa. Należało rozwodzić się żałośnie nad losem nieszczęsnego, dokładnie tak, jak czyniła to tutejsza służąca na całe gardło:

„Nieszczęsny Lindelo miał brata

I siostrę młodziutką on miał.

Nie mieli ni matki, ni ojca,

Lindelo o bliskich swych dbał”.

Dziewczyna uśmiechnęła się przyjaźnie i wróciła do obory.

Christa siedziała na swojej ławce, machała nogami i czekała, aż tak zwany karbowy, czyli zarządca gospodarstwa, będzie mógł nalać jej mleka.

Nawet nie przeczuwała, co się za chwilę stanie.

Księżyc także tutaj pokazywał swoją chorobliwie bladą twarz, świecił teraz dokładnie nad otwartymi drzwiami, zimny i biały. Niczego jednak nie ujawniał, ciągle strzegł swoich tajemnic.

– Czego ty ode mnie dzisiaj chcesz? – zapytała Christa. – Co ty przede mną ukrywasz? Dlaczego wyglądasz tak, jakbyś wieszczył nieszczęście?

W następnym momencie prawda została jej rzucona prosto w twarz.

Dójki rozmawiały, pokrzykując do siebie, a mleko z szumem leciało z krowich wymion do wiader.

– Córka Monsena przyszła. Czeka w mleczarni.

– Jaka ona tam córka! – prychnęła inna.

– To on nie jest jej ojcem?

– Nie! Żebym się tak z miejsca nie ruszyła! Ja służyłam w tutejszej parafii, kiedy jej matka przyjechała. Frank Monsen może sobie myśleć, co chce, ale ja wiem, co mówiono w Lipowej Alei, kiedy ta mała kruszyna przyszła na świat.

– Co ty powiesz? Ale nie gadaj tak głośno, bo dziewczyna mogłaby usłyszeć!

– Phi! Przez te grube drzwi głos nie przejdzie. Nie, taka pokraka jak ten bogobojny Monsen nie mogłaby spłodzić tak pięknego dziecka, to niemożliwe! O, potrzeba więcej prochu, żeby uzyskać taki rezultat, możesz mi wierzyć!

– Tak, ale jej matka była przecież bardzo piękna, no nie?

– Była. Ja ją widziałam, ale gdzie jej tam do córki!

– To w takim razie kto jest ojcem?

Zaszurały stołki, pewnie dójki przenosiły się od jednej krowy do drugiej. Drzwi były uchylone i dlatego Christa słyszała wszystko tak dobrze. Siedziała nieruchomo skamieniała z wrażenia. Starała się słuchać dalej, ale kobiety zniżyły głosy. Widocznie siedziały teraz bliżej siebie.

– Co? – usłyszała okrzyk zdumienia. – Nie mówisz tego poważnie!

– Owszem. Wiem tylko tyle, co ludzie gadali. Nikt nie wie nic pewnego, ale powiadali, że jakaś nadnaturalna siła musiała być w to zamieszana.

– Nadnaturalna? Jak to, nadnaturalna?

– Nikt nie wie nic pewnego, mówię! Ale to przecież widać po dziewczynie. Taka piękność nie może być z tego świata!

– Nie masz żadnych powodów, żeby tak mówić – mamrotała ta druga. – Dziewczyna jest taka miła. Mnie to zawsze było jej żal, że musi chodzić w tych beznadziejnych łachach, zawsze taka skrępowana, nic jej nie wolno. To wstyd, jak ten dziad ją traktuje!

Jeszcze bardziej zniżyły głosy, a po chwili zaczęły rozmawiać o krowie, która ma popękane strzyki i trudno ją doić.

Christa miała ochotę po prostu uciec dokąd oczy poniosą. Była tak wstrząśnięta, że tylko z największym wysiłkiem powstrzymywała szloch. Jej matka, która była dla niej niczym święta! Czy to możliwe, że zdradziła ojca? To znaczy Franka. I czy on o tym wie?

Nie, z pewnością nie ma o niczym pojęcia.

Nagle głosy kobiet rozległy się znowu:

– Ale skąd oni mogą to wiedzieć?

– Podobno poznali po jej języku. Coś tam z nim jest nie w porządku.

Po języku? Mimo woli Christa zaczęła końcem języka dotykać zębów. Tak, zawsze miała na języku małe pęknięcie, ale...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin