Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 37 - Miasto strachu.odt

(305 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXXVII

 

 

Miasto strachu

ROZDZIAŁ I

 

Strach ma różne oblicza.

Może go uosabiać także drobna, życzliwa dama w średnim wieku, ubrana w szary kapelusz i płaszcz, wiedziona odruchem niesienia pomocy tym, którzy znajdą się w potrzebie.

W mroźną zimę roku 1937 w norweskim mieście Halden drobna, niepozorna kobieta trzymała całą społeczność w okowach strachu tak mocno, że zdarzenie to wstrząsnęło krajem, a uwaga zachodniego świata skierowała się na to właśnie miejsce.

W pewien styczniowy poranek, zimny i ponury, kiedy syreny tartaku i fabryki papieru wyły tworząc rozdzierający dysonans z sygnałami pozostałych fabryk, nad Halden uniosło się tchnienie śmierci.

Nikt jeszcze o tym nie wiedział, ani blade, drżące od chłodu dziewczęta, które drzemały w autobusie jadąc do pracy w fabryce obuwia, zmęczone długim, spędzonym na zabawie wieczorem i zbyt krótkim snem, ani robotnicy, którzy opatuleni w zimowe ubrania, lecz z nonszalancko odkrytymi głowami przecinali rynek, niosąc pod pachami teczki z drugim śniadaniem. Nic nie wiedział także młody policjant Rikard Brink z Ludzi Lodu, który dopiero kilka dni później miał pojąć, że odpowiedzialność za przyszłość całego miasta spoczywa na jego barkach.

I doktor Clemens Post również nie zdawał sobie z niczego sprawy. Nie wiedział, że pozostało zaledwie kilka minut do chwili, gdy zadzwoni telefon.

Nawet kiedy rozległ się dzwonek i gdy rozmowa była już zakończona, nie przypuszczał, jaki zasięg będzie miało to, co się stanie lub co się już stało.

Wielki strach objął miasto we władanie. Na pierwszy ogień poszło dziewięć osób. Dziewięć pojedynczych osób, a także dwie duże grupy ludzi – jedna licząca sześćdziesiąt dwie, druga – dwanaście osób. Zadaniem Rikarda, potomka Ludzi Lodu, stało się ich odnalezienie i uratowanie. On także miał sprawić, by nikt więcej do nich nie dołączył.

Właściwie atak nastąpił już dzień wcześniej na kilku różnych frontach.

Dziewięcioro różnych ludzi...

Numer 1 i 2: Vinnie i Kamma

Wdowa Kamma Dahlen była przeżytkiem z czasów „uprzywilejowanej klasy wyższej”. Kolację nazywała z francuska „souper”, a fryzjerkę „Andersen” w braku służby, do której mogłaby się zwracać po nazwisku. Z angielska. Narzekała, jak trudno jest obecnie znaleźć kogoś do pomocy w domu, i wciąż powtarzała, jak bardzo służący są niewdzięczni i wymagający, choć nikogo takiego nie miała. Nadal ubierała się zgodnie z angielską modą lat dwudziestych: w prosty tweedowy kostium z półdługą spódnicą i krepdeszynową bluzkę w kolorze ecru z luźną kokardą przy szyi. Włosy, żółte jak ochra, matowe i poskręcane w drobne loczki tak, że przypominały perukę, czesała z przedziałkiem. Opadały sztywnymi falami kończąc się twardym jak kamień węzłem na karku.

Miała pięćdziesiąt osiem lat i pachniała osobliwymi, korzennymi perfumami. Młoda Vinnie w jej obecności czuła się nieswojo.

Niechęć ta była wzajemna. Karen Margtethe Dahlen, nazywana Kammą, nie znosiła bratanicy swego zmarłego męża, ponieważ jednak nie mogła sobie pozwolić na służbę, brutalnie wykorzystywała uległość Vinnie i była przekonana, że świetnie radzi sobie z dziewczyną. Wystarczało jedynie bezustannymi kąśliwymi uwagami na temat nieciekawego wyglądu biednej dziewczyny niszczyć jej poczucie własnej wartości.

W dużym domu nad morzem mieszkały teraz tylko we dwie. Od wielu już lat Kamma zajmowała się wychowaniem osieroconej dziewczyny. Jeszcze niedawno był z nimi syn Kammy Hans–Magnus i babcia Vinnie. Gdy babcia, teściowa Kammy, zmarła, któż miał rządzić w domu, jeśli nie ona, Kamma?

– Lavinio! – zawołała wymodulowanym głosem.

Dziewczyna – o ile dwudziestoośmioletnią kobietę można nazwać dziewczyną – weszła do niebieskiego salonu ze spuszczoną głową, onieśmielona, odwracając wzrok. Wiedziała, że gdy ciotka Kamma nazywała ją imieniem, które nadano jej na chrzcie, można spodziewać się jedynie nieprzyjemności.

Stara panna, pomyślała Kamma z pogardą.

A przecież to ona wpędziła dziewczynę w staropanieństwo.

– Wyprostuj się, dziecko – powiedziała surowo. – Czy zebrałaś już wszystko, co powinnaś ze sobą wziąć?

– Myślę, że tak, ciociu Kammo.

Ten uniżony głos, raczej szept... jakby prosiła o wybaczenie za to, że istnieje, pomyślała Kamma Dahlen z odrazą.

– Zgodzisz się chyba ze mną, że już najwyższa pora, byś miała własny dom, prawda? To bardzo niezdrowe dla młodej panny, by przez całe życie przebywała w domu swego dzieciństwa. Zamieszkasz u wspaniałej, bardzo przyzwoitej rodziny, oni cię utemperują i wszędzie będziesz miała bliżej...

Omawiały to już wielokrotnie, a właściwie mówiła tylko Kamma swym monotonnym, przekonującym głosem, szkolonym u nauczyciela wymowy. Vinnie od czasu do czasu mruczała tylko od nosem: „Tak, ciociu.”

Dziewczyna stała ze spuszczoną głową i pełnymi smutku, jakby zamglonymi oczami. Całkiem straciła poczucie własnej wartości, pozbawiono ją woli. Ledwie pozwolono jej na żałobę po babci. Babcia była taka dobra! Całe lata spędzała nie wstając z łóżka, ale próbowała tchnąć w Vinnie trochę życia, ściskając ją za rękę lub spojrzeniem zachęcając do działania. Teraz babci już nie było, a Vinnie nie mogła nawet wyrazić swoich myśli, okazać żalu. Ciotka Kamma orzekła, że Vinnie ma się wyprowadzić. Dziewczyna i chciała tego, i nie. Oczywiście pragnęła się wyrwać, zacząć żyć na własny rachunek, ale skąd wziąć na to odwagę? Poznała już rodzinę, u której miała zamieszkać. Byli to ludzie pokrewni ciotce Kammie, na pewno będą ją nadzorować, grzebać w jej rzeczach i pilnować, by się przyzwoicie sprawowała...

Tak, jakby Vinnie kiedykolwiek miała lub miała mieć okazję, by zachowywać się nieprzyzwoicie!

Nie wyuczyła się żadnego zawodu, czas jej bowiem upływał na pełnieniu funkcji służącej w swym własnym domu. A teraz ciotka Kamma tak załatwiła sprawę, że Vinnie w nowym mieszkaniu miała być „pod ręką” gospodyni. Obowiązki, które jej narzucono, podzieliły dzień tak, że nie mogła starać się o żadną pracę, studiować czy nawet chodzić na kursy wieczorowe. O zapłacie nie było, rzecz jasna, mowy. Krótko mówiąc: czekało ją życie dokładnie takie samo jak dotychczas, tyle że w innym, obcym domu.

Vinnie ledwie zdawała sobie sprawę ze swego wyglądu. Wiedziała oczywiście, że jest bardzo nieciekawa, ma marne, brunatne włosy, bezbarwną cerę, figurę przypominającą stóg siana, a jej gust w kwestii strojów pozostawiał wiele do życzenia. Takie opinie bezustannie, dzień po dniu, rok po roku, wtłaczała jej do głowy ciotka Kamma. W doborze ubiorów panował więc niepodzielnie gust ciotki: skromne, proste suknie bez ozdób, w ciemnych kolorach. Oczywiście Vinnie nie wolno było się malować, już sam taki pomysł wołał o pomstę do nieba. W domu używało się wybranego przez ciotkę Kammę mydła (nieprzyjaznego dla wrażliwej skóry Vinnie), włosy należało czesać z przedziałkiem i upinać ciasno splecione precle przy uszach. W takiej fryzurze nigdy nie było do twarzy żadnej kobiecie, nawet niemieckiej fraulein. Ale skąd mogła o tym wiedzieć Kamma Dahlen?

A może właśnie wiedziała?

– Pobiegnij, proszę, do pasmanterii i kup mi niebieskie nici do haftowania! – zaćwierkała przenikliwie. – Masz tu próbkę. I pospiesz się, niedługo przybędą tragarze.

Vinnie wyszła. Nieliczne meble, które miała ze sobą zabrać, stały zgromadzone w hallu. Kamma obejrzała je jeszcze raz. Sama zdecydowała, co dziewczyna może wziąć, pojedyncze sprzęty, nie pasujące do żadnego wnętrza w domu.

Tylko ta piękna intarsjowana szyfoniera... Babka wyraźnie oświadczyła, że ten mebel należy do Vinnie, jest jej osobistym dobytkiem. Zbyt wiele osób to słyszało, by Kamma ośmieliła się zatrzymać zabytkową komodę.

Ach, jakże ją bolało, że szyfoniera wkrótce opuści dom! Obeszła ją dookoła, pieszcząc gładką jak jedwab powierzchnię. Komoda była zamknięta, a klucz Vinnie dostała od babki. Ostrożne napomknięcie Kammy o tym, że powinno się przejrzeć jej zawartość, pozostało bez odpowiedzi.

W środku mogły być kosztowności. Takie, które nie powinny opuszczać tego domu...

Zmarszczyła brwi. W jednym z rogów nad podłogą obluzowała się tylna ścianka. Prawdopodobnie w wyniku czyjejś nieostrożności podczas przesuwania do hallu. Kamma, pedantka, pochyliła się, by lepiej umocować płytę. Nie tolerowała nieporządku.

I wtedy dostrzegła wystający z szyfaniery rożek żółtawej koperty. Delikatnie wyciągnęła ją na zewnątrz.

Musiała leżeć na wierzchu przepełnianej szuflady i przy jej wysuwaniu spadła na dół. Tak, wystawało także parę kartek świątecznych z zeszłego roku.

Koperta była duża, dość gruba, nie wyglądała na starą. Na wierzchu nic nie napisano.

Bez cienia skrupułów otworzyła kopertę, rozłożyła kartki...

Twarz zazwyczaj opanowanej Kammy na przemian czerwieniła się i bladła.

To był testament. I list.

Najpierw przeczytała list od babci do Vinnie. Nietrudno było rozpoznać drżące pismo babki.

Kochana Vinnie !

Przekaż ten testament adwokatowi Hermansenowi! Jest nie do obalenia, świadkowie to zacni ludzie. Niestety mnie nie udało się nawiązać kontaktu z adwokatem. Nigdy o tym nie wspominałam, nie chciałam bowiem, by Karen Margrethe o czymkolwiek się dowiedziała. Nie pozwól, by to ona zajęła się tę sprawą!

Och, doprawdy, pomyślała Kamma. Szybko przebiegła wzrokiem testament.

...Moją ostatnią wolą jest, aby dom Bakkegarden odziedziczyła w całości córka mego syna Lavinia Dahlen. Moja Synowa Karen Margrethe Dablen nie może tu zamieszkać, ponieważ ma zły wpływ na dziewczynę. Również jej syn z pierwszego małżeństwa nie ma prawa zamieszkać w Bakkegurden, ponieważ nie został adoptowany przez mego zmarłego syna, a poza tym może radzić sobie samodzielnie. W dodatku w mojej obecności wyraził się o mnie, że „nie warto troszczyć się o tę staruchę”. Tak więc i ja nie będę troszczyć się o niego.

Karen Margrethe Dablen zapisuję...

Teraz następowało wyliczenie kilku drobiazgów o niewielkiej wartości, była wśród nich broszka, serwis do herbaty i kominkowy zegar.

...chociaż bowiem Karen Margrethe twierdzi, że pielęgnowała mnie przez te lata, kiedy nie opuszczałam łóżka, w rzeczywistości wcale tak nie było. Wydawała tylko polecenia i rozkazy Vinnie.

Vinnie okazywała mi ciepło i wiele troski, Karen Margrethe jedynie oziębłość, a często zniecierpliwienie. Dlatego wszystko, co mam, zapisuję Vinnie, również lokaty na kontach bankowych, do których dysponowaniem w moim imieniu upoważniona była dotychczas Karen Margrethe. Pełnomocnictwo to ustaje z chwilą mojej śmierci.

Testament poświadczył B. E. Johannessen, notariusz, i jego żona, Marianne Johannessen.

Czerwona na twarzy Kamma osunęła się na krzesło. Serce waliło jej mocno w poczuciu urażonej godności. Uniosła głowę...

Johannessenowie? Znała ich! Ale chyba już umarli! W każdym razie ona na pewno. A on pogrążony w żałobie po śmierci żony, doznał udaru. Powiadano, że był całkiem zamroczony, z nikim nie mógł się już komunikować.

Data?

Sprawdziła na testamencie. Dwunasty lipca. Pół roku temu.

Pół roku temu?

Musiało to być wtedy, kiedy babce chwilowo się poprawiło, mogła się poruszać i trochę mówić. Kamma wyjechała wówczas z synem do Bergen, tak bardzo potrzebowała wypoczynku. Tak, to by się zgadzało! Wyruszyli w podróż w lipcu.

A stara natychmiast skorzystała z okazji!

Rozległ się dzwonek do drzwi kuchennych i Kamma poderwała się przestraszona, jakby przyłapana na gorącym uczynku.

To pewnie posłaniec ze sklepu.

Gdzie schować...?

Ponieważ w pośpiechu nie znalazła innej skrytki na kopertę, wetknęła ją z powrotem w szczelinę w uszkodzonej komodzie. Pospieszyła do kuchni.

W istocie był to chłopiec na posyłki i Kamma, jak to zawsze leżało w jej zwyczaju, dokładnie i podejrzliwie sprawdzała listę sprawunków, wyjmowała kolejno zakupy, kontrolowała ceny i podsumowanie. A w jej mózgu wprost gotowało się od gorzkich myśli i planów przepojonych żądzą zemsty.

A tak niecierpliwie czekała chwili, gdy będzie mogła całkiem sama władać wielkim domem! Kiedy nareszcie nie będzie musiała znosić obecności tej niezdarnej, mrukliwej dziewczyny. Postanowiła nawet, że Hans–Magnus po ukończeniu szkoły kadetów przejmie Bakkegarden. Byłby to wspaniały dom oficerski, w którym ona, jego ukochana matka, królowałaby jako gospodyni.

Z hallu dobiegły ją głosy. To pewnie Vinnie już jest z powrotem, no i Hans–Magnus wrócił do domu z męczącej wyprawy do Oslo.

Biedny chłopiec, naprawdę mu ciężko z tym mizernym żołdem kadeta, który na nic nie wystarcza. To oczywiste, że Kamma musi mu od czasu do czasu pomagać. Tak dobrze się złożyło z kontami bankowymi babki. Teraz...

Teraz z tym koniec!

Wszystko jej zabrano. Na co Vinnie, brzydkiej i niezgrabnej, pieniądze i dom? I tak nigdy nie wyjdzie za mąż, Kamma była o tym przekonana i często powtarzała to dziewczynie. Vinnie miałaby przez całe życie mieszkać sama w tym wspaniałym domu? Z czasem osiedliłby tu się Hans–Magnus, kiedy już zostanie oficerem. To było jedyne sensowne rozwiązanie. Kamma zaopiekowałaby się nim i jego przyszłą rodziną. Chciała mieć wnuki, o wiele bardziej niż synową, ale i z nią na pewno będzie umiała sobie poradzić.

Cena przy jednej z pozycji na liście zakupów nie zgadzała się z ceną dzisiejszą. Kamma natychmiast to zakwestionowała.

– Chleb podrożał, proszę pani. Cena podskoczyła dzisiaj.

– W gazecie nic o tym nie pisano.

Po długiej dyskusji na temat minimalnej podwyżki Kamma wreszcie rzuciła pieniądze na stół, chcąc gwałtownym gestem okazać niezadowolenie z rosnących cen, o których jej się nie zawiadamia. Patem wróciła do hallu.

Tam doznała szoku. Okazało się, że głos, który przedtem słyszała, wcale nie należał do jej syna. To musieli być tragarze, bo wszystkie meble Vinnie zniknęły.

Dziewczyna właśnie stanęła w drzwiach.

– Czy już odjechali? – spytała ciotka grubym głosem.

– Tragarze? Tak, już ich nie widać. Proszę, to są nici.

– Nici? Ach, tak, tak.

Dom, w którym zamieszkać miała Vinnie, leżał w Sarpsborg. Jak Kamma zdoła...?

– Kiedy się przeprowadzasz?

– Pojutrze będę już chyba gotowa.

– Odwiozę cię, dopilnuję, by wszystko znalazło się na właściwym miejscu.

– Nie ma takiej potrzeby, ciociu Kammo, wiem dokładnie, jak chciałabym się urządzić.

– Tego się właśnie obawiam. Nigdy nie miałaś gustu, Vinnie, nie masz pojęcia, jak należy stylowo umeblować pokój. No i zasłony...

– Pani, u której mam zamieszkać, powiedziała, że tam już są zasłony i sporo mebli. Na pewno wszystko będzie dobrze, a ty chcesz chyba być w domu, kiedy przyjedzie Hans–Magnus?

Kamma umilkła, ale myśli jej nadal gorączkowo pracowały. Musi jakoś zdobyć ten list!

Przejąć testament, zanim Vinnie go zobaczy.

Świadkowie, Johannessenowie, już się nie liczą.

Doskonale!

Gdyby tylko Hans–Magnus przyjechał samochodem, mogliby pojechać do nowego domu Vinnie. Dlaczego on nie wraca?

Nadeszło popołudnie.

– Vinnie – zadźwięczał miękki jak aksamit głos ciotki Kammy, tym razem jednak słychać w nim było ton wzburzenia.

Dziewczyna stanęła w drzwiach. Swoim zwyczajem szła z pochyloną głową, jak gdyby spodziewała się łajania i razów. Głupie dziewuszysko, przecież nigdy jej nie uderzyłam, pomyślała Kamma zirytowana.

Może i tak, ale bolesne ciosy można zadawać nie tylko przy użyciu pięści.

– Stań prosto! Weź się w garść! Już czas iść na spotkanie.

Vinnie odruchowo zadrżała. Spotkania na swój sposób pociągały ją, ale i odpychały. Ciotka Kamma była żarliwą zwolenniczką osobliwej sekty założonej przez pastora Pruncka. Vinnie chodziła razem z ciotką, bo Kamma tego żądała, i być może także dlatego, że pastor jako jedyny traktował ją jak człowieka posiadającego własną wartość.

Więcej Vinnie nie rozumiała.

Ale do głoszonej przez niego nauki przekonana nie była. Nigdy nie pozwolono jej przebywać z równolatkami, przez całe dzieciństwo i lata młodzieńcze podlegała surowej dyscyplinie. Wciąż ją poniżano. Ciotka Kamma nigdy na nic jej nie pozwalała, w szkole Vinnie stała poza grupą i była bezdennie samotna, ponieważ ciotka zabroniła jej bawić się z „dziećmi prostaków i nie wiadomo kogo”, a Vinnie nie miała dość siły woli, by złamać ten zakaz. Zamknęła się w sobie i została kozłem ofiarnym klasy. Wszyscy z niej drwili. Z powodu ubrań, z powodu zadzierającej nosa ciotki, z każdego powodu. Ale przede wszystkim dlatego, że osoby takie jak Vinnie wprost proszą się, by inne dzieci je prześladowały.

Dlatego może nic dziwnego nie kryło się w jej słabości dla wyrażającego sympatię wzroku pastora Pruncka (taksującego przy tym jej kobiece atrybuty, ale z tego Vinnie nie zdawała sobie sprawy). Młoda panna wmawiała sobie, że wierzy w głoszoną przez niego naukę.

Prunck, rzecz jasna, nie był żadnym prawdziwym pastorem. Ogólnie akceptowaną i poważaną sektę, do której należeli na przykład Abel Gard i Christa, od obłąkanych idei Pruncka dzieliło wiele tysięcy mil.

Prunck twierdził, że jako wybraniec Boży dostąpił objawienia. Podczas wizji niebiosa wyznaczyły go na duszpasterza, prosząc, by utworzył odrębną, całkiem nową społeczność, którą nazwać miał „Święci Wybrańcy Pruncka”. W objawieniu dowiedział się, że 6 lutego bieżącego roku nastąpi koniec świata.

Pozostało zatem niewiele dni.

Z tego właśnie powodu w tajemnicy zajął na poły zapomnianą grotę, wykutą w skale na skraju miasta. Członkowie sekty – a było ich razem sześćdziesięciu czterech – otrzymali z nieba przesłanie, że tam mają szukać schronienia i tylko oni przeżyją zbliżającą się katastrofę.

Pastor Prunck nakazał, by jego wybrańcy wyrzekli się wszelkich dóbr tego świata, całego swojego bogactwa, bo i tego zażądały niebiosa. Dopiero wówczas zastaną oczyszczeni. Prunck obiecał, że sam zajmie się ich ziemskim, nieczystym dobytkiem, ukryje przed wzrokiem niebios wszystko co grzeszne. „Nie możecie wejść do raju z kieszeniami pełnymi brzęczącej mamony” – grzmiał z ambony wzniesionej w grocie, w której odbywały się ich spotkania. „Obiecuję unicestwić wasze ziemskie dobra, oczyścić was na ten wielki moment”.

W społeczności znaleźli się tacy, co się zawahali. Szczególnie Kamma. Trudno jej było wyrzec się ulubionych pieniędzy. Oczywiście przynosiła datki, drobne kwoty podejmowane z bankowego konta teściowej. Ale z całą sumą nie potrafiła się rozstać.

Zgromadzeni wokół pastora stanowili dziwnie jednorodną grupę. W dziewięćdziesięciu procentach składała się ona z samotnych, nie obdarzonych szczególnie lotnym umysłem starszych kobiet, posiadających jednak pewien majątek. Było z nimi także kilkoro dzieci oraz jeden i drugi głupkowaty mężczyzna, który słuchał tyrad pastora, w poczuciu winy chyląc głowę i ślepo wierząc w historie o ogniu piekielnym.

Niektórzy z pewnością mieli kłopoty z dostrzeżeniem logiki w nauce Pruncka. Jeśli świat czeka zagłada i tylko oni, wybrani, ją przeżyją, to jaki sens w takiej sytuacji ma niszczenie bogactw? Na świecie bez ludzi dość będzie dóbr, które będą mogli podzielić między siebie... Ale nie, takimi skomplikowanymi operacjami myślowymi ich głowy nie potrafiły się zająć, a zresztą pastor najlepiej wiedział, jak należy się przygotować, gdy wybije godzina.

Kammę niepokoiło co innego, a mianowicie syn, Hans–Magnus. jego także trzeba przecież ocalić z katastrofy. On jednak nie chciał mieć z sektą nic wspólnego, nazywał Pruncka oszustem, łajdakiem.

Kamma zawarła więc ugodę z pastorem. Owszem, życie syna można uratować, jeśli Vinnie będzie przychodzić w jego zastępstwie i zajmie jego miejsce w schronie. Kamma nie dbała o los Vinnie, dziewczyna mogła zginąć, ale musiała przychodzić na spotkania w imieniu Hansa–Magnusa, zaklepać mu miejsce w niebie. W ten sposób syn na pewno przeżyje katastrofę, nawet jeśli znajdzie się poza świętą grotą.

Wszystko to było niezwykle zawikłane. Jedynie bardzo ograniczeni mogli doszukać się logiki w transakcjach Pastora, których przedmiotem były ludzkie dusze.

Vinnie oczywiście nie wiedziała nic o umowie, jaką zawarła ciotka Kamma z Prunckiem. Posłusznie dreptała na zebrania sekty i z drżeniem wysłuchiwała grzmiących kazań pastora, radując się, kiedy padło na nią jego ciepłe spojrzenie. Wtedy czuła, że ona sama ma jakieś znaczenie. Ktoś ją zauważał!

Wielu członków sekty radowało się czym innym – z triumfem myślało o wszystkich ludziach, którzy nie wiedzieli o grupie wybrańców nieba i dlatego musieli ulec zagładzie. Właśnie myśl, że ci biedacy nie zdawali sobie nawet z tego sprawy, wydawała się tak cudowna. Niektórzy członkowie sekty opowiedzieli znajomym o spodziewanym końcu świata, lecz spotkali się tylko z prześmiewkami i pogardą. Ale poczekajcie! Jeszcze zobaczycie! Nadejdzie dzień, kiedy będziecie się wić w straszliwych mękach i z błaganiem zapukacie do bram pieczary, ale wtedy będzie już za późno! Tylko wybrani znajdą się w środku.

Pieczara w skale powstała przy próbach wydobycia tu rudy. Prób tych wkrótce zaprzestano i zapomniano o dawnej kopalni, Prunckowi udało się jednak zdobyć klucz do żelaznych drzwi i dzięki ciężkiej pracy członków sekty pod dyktando pastora zdołano uczynić z groty miejsce nadające się do zamieszkania i niemal przytulne. Doprowadzono elektryczność, ściany obito drewnem, zamontowano podstawowe wygody. Ogrzewanie także było dostateczne.

Tego popołudnia Vinnie i jej ciotka przybyły o kwadrans wcześniej, gdyż Kamma chciała pomówić z pastorem Prunckiem na osobności.

Vinnie musiała poczekać w ogólnej sali, natomiast podnieconą Kammę wezwano do najświętszej części groty – składziku.

Pastor Prunck był gładkim jegomościem w wieku średnim. Wypomadowane, dyskretnie podbarwione na ciemny brąz włosy układał w fale, oczy miał piwne, głębokie niczym studnie zrozumienia i przesłodzonego sentymentalizmu. Głosowi potrafił nadać żądany ton, raz groźny, taki, w którym czuło się żar ognia piekielnego, to znów aksamitny, wprost ociekający pochlebstwami lub głoszący obietnice zbawienia.

– Moja droga, droga pani Dahlen – powitał ją z zachwytem. – Co mogę dla pani zrobić?

Kamma dawno już uległa urokowi jego spojrzenia poskramiacza lwów. Tak jak i wszystkie inne kobiety z sekty sądziła, że jest szczególnie zainteresowany...

A teraz znalazła się z nim sam na sam w małym przytulnym składziku! Do czego może to prowadzić? Do czułego pogładzenia po policzku? A może... może nareszcie nabrał śmiałości i wyzna jej, jak bardzo ona, Kamma, go pociąga?

– Drogi pastorze, wydarzyło się coś strasznego! Wie pan, majątek, o którym mówiłam, ten, który miałam w banku...

Zainteresowanie pastora natychmiast przybrało na sile,

– Tak?

– Okazuje się, że najwidoczniej wszystko przypada Vinnie!

Uśmiech duszpasterza nieznacznie ochłódł.

– Ależ to wyśmienicie, pani Dahlen! A więc w chwili przekroczenia bram nie będzie pani przygniatał żaden ziemski ciężar!

– Ach, oczywiście, ale tak bardzo się cieszyłam, że będę mogła przekazać wszystko panu, aby pan to unicestwił. No i troszeczkę miałam zamiar zatrzymać dla siebie, bo przecież to my, wybrańcy, przeżyjemy.

Pastor uśmiechał się szeroko, ale wymuszenie, uśmiech nie docierał do oczu. Pogroził palcem.

– Pani Dahlen, nie wolno nie dowierzać! Pozostaniemy na ziemi jako jedyni. Na cóż nam wtedy pieniądze?

– No tak, ale myślałam... Pan ma samochód, pastorze. Moglibyśmy, być może, pojechać razem do nowego domu Vinnie... Tam ukryty jest papier, dzięki któremu można zapobiec, by moje... nasze pieniądze wpadły w ręce Vinnie.

Pastor przyglądał jej się z uwagą, rozważając wszystkie aspekty tej sprawy i zastanawiając się, co właściwie Kamma chciała mu powiedzieć. Poklepał ją po ręku – klap–klap–klap – i wstał.

– Proszę zachować całkowity spokój, droga pani Dahlen! Na pewno jakoś sobie z tym poradzimy.

Kamma odetchnęła z ulgą. W jej podświadomości tkwiło przeczucie, że znacznie łatwiej podbiłaby serce pastora Pruncka, gdyby posiadała znaczną fortunę, którą ofiarowałaby w celu unicestwienia.

Tego dnia ciepłe, ufne, obiecujące spojrzenia Pruncka prawie nieprzerwanie spoczywały na Vinnie. Kamma nie odkryła tego, odniosła tylko wrażenie, że wieczorem w świątyni, jak wierni nazywali pieczarę, dziwnie ciągnęło chłodem.

Tego samego wieczoru Kamma zawołała z łazienki:

– Vinnie! Bądź tak dobra i wyprowadź dzisiaj Blancheflora na spacer!

Jak we wszystkie inne wieczory Vinnie zawołała pudelka noszącego dostojne imię Blancheflor.

Nie wierząc, że wśród styczniowego mroku Śmierć krąży po ulicach Halden, Vinnie wyszła z domu, zanurzając się w koszmar. Dla niej straszliwy czas się rozpoczął.

Numer 3: Agnes

Agnes w pogoni za rozbrykanym terierem biegła tak prędko, jak tylko mogły ją ponieść krótkie nogi, czyniąc przy tym bezowocne próby, by wydobyć z siebie coś na kształt gwizdu. Na ulicach Halden było ciemno i ślisko. Agnes ku swej rozpaczy spostrzegła, że pies zniknął na nabrzeżu.

Cóż za wstyd! Cóż za straszny wstyd! Przez całe swe pięćdziesięciosześcioletnie życie Agnes obawiała się, „co powiedzą ludzie”. A teraz biegła, ośmieszając się przed wszystkimi młodymi ludźmi wałęsającymi się ulicą Wielką i chichoczącymi na widok niedużej wystraszonej kobietki o piskliwym głosie, nie potrafiącej zmusić psa do posłuszeństwa.

– Doffen! Doffen! Wracaj natychmiast! Doffen! Słyszysz, co mówię?

Pies należał do jej siostry, Agnes podjęła się wyprowadzenia go na spacer, ponieważ siostra, Olava, nie najlepiej się czuła. No i Agnes przydarzyło się nieszczęście. Na moment wypuściła smycz z dłoni i po chwili straciła psa z oczu.

Zadyszana Agnes minęła targ rybny i ujrzała Doffena znikającego za rogiem jednego z magazynów na nabrzeżu. A w jej stronę nadchodził młody policjant. Co za wstyd! Na pewno nie zauważył psa. Może sądził, że ona zmierza na nabrzeże w całkiem innej sprawie? Okolice portu słynęły jako ulubione miejsce szczególnego rodzaju kobiet. Ach, on przecież nie może tak o niej myśleć!

Tak idiotyczny pomysł nigdy nie przyszedłby do głowy młodemu policjantowi Rikardowi Brinkowi. Ledwie zauważył niewysoką damę w średnim wieku, ubraną w brązowy płaszcz i płomiennie czerwony kapelusz, która zasapana pędziła przed siebie. Jak często bywało, myśli jego krążyły wokół domu, Lipowej Alei, i wokół Nataniela, niezwykłego synka Abla i Christy. Podobnego dziecka nigdy nie spotkał. Chłopczyk miał zaledwie cztery lata, ale obdarzony był zdolnościami tak niezwykłymi, że wszystkich wprawiał w osłupienie.

Agnes przyspieszyła kroku, by policjant zrozumiał, że nie ma do czynienia z „taką” kobietą. Jej drobne, chude nóżki poruszały się jak pałeczki bębenka, a potem... Akurat przy kwartale, gdzie kończył się targ rybny, zaniedbano posypywania piaskiem ulic i prawa stopa Agnes, na której spoczywał właśnie cały ciężar jej ciała, poślizgnęła się na gładkiej powierzchni lodu. Kobieta zaczęła wymachiwać rękami...

Przewrócę się, lecę, ach, co za wstyd, jakie to okropne, co oni sobie pomyślą?

Czuła, jak jej nogi coraz bardziej niebezpiecznie oddalają się od siebie, ale głowę zaprzątała jej jedynie myśl o wstydzie. Nie zdążyła nawet się przerazić, że może się uderzyć.

Runęła jak długa, aż zabrakło jej tchu w piersiach. Padając uderzyła mocno kością ogonową o krawężnik i z bólu gwiazdy stanęły jej przed oczami.

Ach, nie wytrzymam tego, nie wytrzymam, przeleciało jej przez głowę, i tym razem miała na myśli zarówno upokorzenie, jak i ból.

W następnej chwili poczuła, że para silnych dłoni ujmuje ją pod ramiona i podnosi. Tuż przy uchu rozległ się życzliwy głos, który zapytał z niepokojem:

– Czy wszystko w porządku? Bardzo się pani uderzyła?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin