Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 41 - Góra demonów.odt

(300 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XLI

 

 

Góra demonów

ROZDZIAŁ I

 

Tego wiosennego wieczora 30 kwietnia 1960 roku nad ziemią rozlało się jakieś dziwne światło.

Wieczór Valborgi, noc czarownic, jedyna w roku.

W Norwegii mało kto już o tej niej pamięta. Natomiast w Szwecji i w Niemczech, a także w wielu innych krajach północnoeuropejskich stare rytuały są wciąż żywe. To właśnie tego wieczora Szwedzi palą pierwsze wiosenne ogniska, podobnie jak wszyscy Skandynawowie w wigilię świętego Jana. Szwedzi zdaje się sądzą, że te ogniska mają trzymać czarownice z dala od ich kraju. Wieczór Valborgi bowiem, czy, też noc Walpurgi, jak się to nazywa w Niemczech, to niebezpieczna pora.

Jakaś niezwykła cisza panowała wokół Lipowej Alei tego kwietniowego wieczora 1960 roku. Niebo miało delikatną liliowobłękitną barwę. Na zachodzie płonęło szkarłatną czerwienią przechodzącą w złocistą żółć.

Jak cicho... Jak cicho...

Gdzieś w oddali raz po raz rozlegał się jakiś sygnał, dźwięczny, jakby głos miedzianej trąbki. I tylko dwa tony, drugi znacznie wyższy od pierwszego. Sygnał brzmiał przeciągle i wolno zanikał. Został powtórzony trzy, razy.

Benedikte z Ludzi Lodu miała się akurat kłaść spać. Wkroczyła właśnie w dziewięćdziesiąty rok życia, ale wyglądała najwyżej na siedemdziesiąt.

Siedziała na krawędzi łóżka i noskiem jednego domowego pantofla próbowała zrzucić drugi, gdy dotarły do niej sygnały. Zaciekawiona, zwróciła się ku oknu.

Zbyt daleko jej wzrok nie sięgał, bo dawna parafia Grastensholm została bardzo gęsto zabudowana. Widziała jednak niebo rozjaśnione na zachodzie wieczorną zorzą. Krwisty blask sprawił, że ogarnął ją nastrój grozy, jakby przeczucie sądnego dnia.

Nagle uświadomiła sobie, że nie jest w pokoju sama.

Odwróciła się.

Przy drzwiach stał Heike, jej opiekun z grona zmarłych przodków.

– Ubierz się ciepło, Benedikte. Czeka cię dziś w nocy daleka droga.

Przeniknął ją dreszcz. Czy to...?

– Nie, twoje życie jeszcze nie dobiegło końca – uśmiechnął się serdecznie. – Ale Gand wzywa nas wszystkich.

Skinęła głową z właściwą sobie godnością.

– Zaraz będę gotowa. Czy wszyscy z mojego domu pójdą na spotkanie?

– Zarówno twój syn, Andre, jak i Mali pochodzą z Ludzi Lodu, wiesz przecież. A zostali wezwani wszyscy z naszego rodu. Wszyscy żyjący. A także wielu, bardzo wielu innych. Jak to powiedziała Dida, granica pomiędzy żywymi i umarłymi przestanie tej nocy istnieć.

– A Sander?

Heike posmutniał.

– Nie. On nie. On nie był z naszej krwi.

– Tak, rozumiem. Zresztą to może lepiej. Tak się zestarzałam. Wiesz, czekaliśmy na to, ale kiedy nareszcie przychodzi co do czego, człowieka ogarnia lęk – rzekła zakłopotana.

– Tak to bywa, niestety. Wyjdź, kiedy się przygotujesz.

Gdy Heike opuścił pokój, Benedikte zaczęła w pośpiechu szukać odpowiedniego ubrania. Chciała ładnie wyglądać tej nocy, ale musiała też włożyć coś ciepłego. Czy ta perłowoszara sukienka byłaby odpowiednia? Chyba tak.

Już gotowa, otulona w swoje piękne futro, starannie uczesana, zeszła do hallu.

Andre i Mali siedzieli w salonie, w świetnych humorach, jak to czasem bywa w taki wiosenny wieczór, kiedy człowiekowi nie chce się iść spać, wszyscy siedzą, choć od czasu do czasu ktoś upomina: „No, czas najwyższy kłaść się do łóżek”. Bardzo miły nastrój, trzeba powiedzieć.

Nagle ktoś stanął na ich pięknym perskim dywanie.

Oboje zerwali się na równe nogi. Andre przyglądał się przystojnemu panu ze stulecia, gdy mężczyźni ubierali się naprawdę bardzo po męsku.

– Dominik? – wykrztusił zdumiony.

Gość ukłonił się z łobuzerskim uśmiechem.

– To rzeczywiście ja! W nadchodzącym czasie mam być pomocnikiem Mali, jestem tutaj po to, by was zabrać na spotkanie wszystkich córek i synów Ludzi Lodu.

– Jesteśmy gotowi. Ale czy ja nie mam żadnego opiekuna ani pomocnika? – zapytał Andre.

– Ty jesteś bardzo ważną personą, więc też musisz mieć silnego opiekuna. Tak powiedział Gand, nie wyjawił tylko, kto nim będzie. Ja dostałem polecenie przyprowadzenia was obojga.

Andre zastanawiał się przez chwilę.

– Chyba nie ma sensu ciągnąć też mojej starej matki.

Tak mówił Andre, który sam dochodził siedemdziesiątki.

– Myślę, że Benedikte czułaby się głęboko dotknięta, gdybyśmy ją pominęli – uśmiechnął się Dominik. – Poza tym ona będzie nam potrzebna. Siła Benedikte zawiera się w tym, że potrafi ona poznać historię każdej rzeczy, której dotknie.

– I specjalnie tej umiejętności nigdy nie wykorzystywała – wtrąciła Mali.

Dominik skierował na nią swoje piękne oczy. Pojawił się w nich złoty błysk.

– Benedikte sama wybrała zwyczajne życie. Teraz jednak nadchodzą ciężkie czasy dla wszystkich.

– Domyślaliśmy się tego – powiedziała Mali. – Dla Ludzi Lodu nadeszła rozstrzygająca godzina, prawda?

– Owszem. Trzeba będzie podjąć walkę.

Andre i Mali spoglądali po sobie.

– Zaraz idziemy – oświadczyli spokojnie.

W hallu czekała na nich Benedikte w towarzystwie Heikego, którego powitali z wielkim szacunkiem.

– Potężnych mamy opiekunów – rzekł Andre do swojej matki. – Nie mogłem tylko nigdy pojąć, dlaczego Nataniel, który jest z nas wszystkich najważniejszy, otrzymał do pomocy jedynie Linde–Lou.

Heike zwrócił się ku niemu:

– Ależ, Andre, czy tobie nigdy nie przyszło do głowy, kim naprawdę jest Linde–Lou?

– Nie, on...

– On należy przecież do rodu czarnych aniołów! To wnuk samego Lucyfera!

Andre przystanął.

– No tak, masz rację! Boże, miej nas w opiece! A raczej: miej w opiece tego, który próbowałby zrobić krzywdę Natanielowi!

– Tak to powinno brzmieć – uśmiechnął się Heike.

Wyszli na dziedziniec spowity wieczornym mrokiem. Nikt nie powiedział ani słowa, gdy Andre zamykał na klucz drzwi domu w Lipowej Alei, który przez jakiś czas miał pozostać pusty. Bo tylko oni troje teraz tu mieszkali. Mali, licząca sześćdziesiąt sześć lat, była wśród nich najmłodsza.

Żywili nadzieję, że kiedyś majątek odziedziczy Tova. Wszyscy jednak mieli wątpliwości, czy ta nieszczęsna dziewczyna kiedykolwiek wyjdzie za mąż.

No cóż, za to Vetle został obdarzony licznym potomstwem. Może któreś z jego wnuków zamieszka w przyszłości w Lipowej Alei.

Jeśli Ludzie Lodu przetrwają...

Teraz właśnie o to miała się toczyć gra.

Aleję przesłaniała mgła, co wydawało im się trochę dziwne, bo poza tym było pogodnie i zaczynały się już pokazywać gwiazdy. W alei jednak mgła zalegała tak gęsta, że ledwie widzieli drogę przed sobą.

I jak zimno! Benedikte skuliła się, zadowolona, że po pewnym wahaniu zdecydowała się włożyć na piękną suknię gruby żakiet.

– Uff! – jęknęła Mali. – Zimno mi w plecy.

Benedikte dobrze rozumiała, o co chodzi, to nie tylko chłód...

Dobrze, że Heike i Dominik są z nami! Trudno było nie dostrzegać, że Andre i Mali próbują ukryć niepokój, a może nawet strach.

Benedikte głęboko wciągnęła powietrze i odważnie wkroczyła w otuloną mgłą aleję.

– Vetle!

Ten głos Vetle już kiedyś słyszał. Dokładnie to samo wydarzyło się dawno, dawno temu w jego rodzinnym domu. Miał wtedy czternaście lat i był sam.

Teraz miał lat pięćdziesiąt osiem i od tamtej pory mnóstwo wody upłynęło w rzekach. Nigdy jednak nie zapomniał tego głębokiego, głucho brzmiącego głosu, wzywającego tak stanowczo.

Spojrzał w górę i zobaczył przy sobie Wędrowca. A więc to znowu on... Wędrowiec w Mroku, którego życie wciąż stanowi zagadkę. Ten, który towarzyszył kiedyś Tengelowi Złemu.

Przyjaciel i opiekun Vetlego, podobnie jak kiedyś opiekun Heikego. Teraz Heike sam jest opiekunem.

– Słucham – rzekł Vetle z uśmiechem. Tym razem już się go nie bał.

– Czas nadszedł – rzekł Wędrowiec. – Ludzie Lodu spotkają się dziś w nocy. Twoja żona już się położyła i będzie spała głęboko. Tak samo jak twoja synowa, Lisbeth, i zięciowie Ole Jorgen i Joachim. Wszyscy spać będą w swoich domach i nie powinni nic wiedzieć o naszym spotkaniu. Weźmie w nim natomiast udział Jonathan i jego dzieci: Finn, Ole i Gro. Już zostali wezwani.

– Ale one są jeszcze małe! Dwanaście, trzynaście i czternaście lat!

– Ty wcale nie byłeś dużo starszy, kiedy wyruszyłeś w bardzo niebezpieczną podróż. Twoim wnukom nic się nie stanie, nigdy nie będą lepiej chronione niż dzisiejszej nocy. A poza tym pewnie chcesz, żeby wiedziały o naszych sprawach?

– Oczywiście! Ale co z resztą moich wnuków? Czy zostaną wezwane?

– Naturalnie!

– Tylko że Mari mieszka tak daleko stąd.

Wędrowiec uśmiechnął się tajemniczo, jak to on. Vetle nie mógł jednak niczego dostrzec pod mnisim kapturem Wędrowca, domyślał się zaledwie.

– Mari i jej dzieci bez trudu znajdą drogę tam, dokąd wszyscy mamy się udać. Będą mieć przewodnika jak pozostali członkowie rodu. Ja już zdążyłem wezwać Jonathana i jego dzieci, bo oni dopiero później poznają własnych opiekunów. Chodź już!

Vetle wszedł na chwilę do sypialni i pocałował Hannę w czoło. Potem wyruszył z Wędrowcem.

Spora gromadka czekała już na dziedzińcu domu Vetlego, drżąc w wieczornym chłodzie. Jonathan wraz z trójką dzieci miał towarzyszyć Vetlemu. Sytuacja była tak wyjątkowa, że Finn, Ole i Gro zachowywali się spokojnie jak nigdy. Na ich twarzach malowało się skupienie i napięcie.

Wędrowiec dał znak, by szli za nim.

– Skąd się wzięła taka mgła? – zastanawiał się Finn. – I tylko tutaj, przed naszą bramą?

Wędrowiec powiedział spokojnie:

– Po prostu idźcie za mną, wszystko jest jak trzeba.

Z wahaniem wkroczyli w obszar osłonięty mgłą i nagle przestali widzieć cokolwiek. Jakby cały świat zniknął, wszędzie panowała jedynie mlecznobiala mgła.

– Powinnam była włożyć zimowe ubranie – szepnęła Gro, jedyna przedstawicielka kobiet w tym towarzystwie. – Jest po prostu lodowate zimno!

– No, no, nie przesadzaj – odparł jej ojciec Jonathan równie cicho.

Ciekawe, kto jest moim opiekunem, zastanawiał się Finn. To ci dopiero podniecająca sprawa! Ale dziadka opiekun jest nadzwyczajny! Ojciec też ma mieć kogoś ważnego, tak powiedział ten dziwny pan, który idzie przed nami. Uff, ciarki przechodzą mi po plecach.

– Oj, co ten asfalt zrobił się taki twardy! – jęknął Ole. – Aż dźwięczy pod stopami!

– Ja nic nie widzę – powiedział Finn. – Nie widzę nawet własnych stóp.

– Jezu, ale ciemności! – jęknęła cicho Gro i przysunęła się do ojca.

– Fajnie! – stwierdził Finn, ale słychać było, że głos mu trochę drży.

Nataniel pojechał z kilkudniową wizytą do swojej matki. Nie był wcale zaskoczony, kiedy w drzwiach stanął Linde–Lou z tym swoim nieśmiałym uśmiechem.

Nataniel skończył właśnie kolację. Zamknął spokojnie lodówkę i przywitał gościa pytaniem:

– Domyślam się, że godzina próby wybiła?

– Tak – potwierdził Linde–Lou. – Sprawiłem właśnie, że twój ojciec zasnął bardzo głęboko.

Nataniel poczuł, że serce bije mu mocniej i szybciej. A więc zaczyna się na poważnie, przede wszystkim dla niego, ale innych również.

– Mama...?

– Zaraz do niej pójdziemy.

Nataniel wiedział, że mama siedzi w salonie, tam więc się skierowali. Ale Christa nie była sama. Rozmawiała z jakimś ciemnowłosym młodym mężczyzną o skośnych oczach, wystających kościach policzkowych i inteligentnej twarzy.

Nieznajomy zwrócił się do Nataniela:

– Jestem Tarjei, przewodnik twojej matki.

Nataniel przywitał go z szacunkiem. To przecież jego poprzednik, ten, który miał poprowadzić walkę przeciwko Tengelowi Złemu, ale nie dożył tej chwili.

– Jak długo nas... nie będzie? – zapytała Christa ostrożnie.

– Tym nie powinniście się przejmować – uspokoił ich Tarjei. – Ziemski czas nie będzie tej nocy obowiązywał. Wrócicie przed świtaniem, choć dla was noc może trwać bardzo długo.

W odpowiedzi Christa uśmiechnęła się niepewnie.

Ci dwoje, którzy kiedyś kochali się najbardziej chyba beznadziejną miłością na świecie, Christa i Linde–Lou, popatrzyli na siebie smutno. Christa postarzała się, skończyła już pięćdziesiąt lat, gdy tymczasem on... On był równie młody, równie ufny i niewinny jak wtedy, ponad trzydzieści lat temu.

Mimo to Christa wyczuwała wibrujące między nimi napięcie. Nic niestosownego, nic nieczystego, wyłącznie głębokie wzajemne porozumienie i szczerość. A także smutek, który boleśnie ściskał jej serce.

Po chwili milczenia powiedziała cicho:

– Idziemy z wami.

Na dworze panowała dziwna atmosfera. W powietrzu wyczuwało się... napięcie? Zdziwienie? A może strach? Nie, to nie strach. Raczej wyczekiwanie. Odległe sygnały już dawno umilkły. Świat pogrążony był w wieczornej ciszy.

Nie widzieli niczego wokół siebie, bo nad dziedzińcem zalegała gęsta mgła. Dwoje ludzi, Christa i Nataniel, sądziło, że tuman okrył całą okolicę.

Tak jednak nie było.

Linde–Lou i Tarjei wprowadzili ich w obszar mgły i ludzie poczuli lodowaty chłód. Bez słowa podążali za przewodnikami, choć wszystko to bardzo ich dziwiło. I ta gęsta mgła, i nieoczekiwane zimno, i dziwnie głuchy odgłos ich własnych kroków. Chcieliby też wiedzieć, jak długo potrwa ta wędrówka.

Ani Christa, ani Nataniel nie zapytali jednak o nic. Ufali tym, którzy po nich przyszli.

Mój synu, myślała Christa. Mój ukochany synu, to ty musisz podjąć walkę, która nas czeka.

Tovę obudził Gand. Tego wieczora położyła się wcześnie, a teraz ocknęła się, bo ktoś gładził ją delikatnie po policzku, i spojrzała w górę.

Na ogół jedynie mama albo ojciec dotykali ją tak pieszczotliwie i serdecznie. Gdy stwierdziła, że to Gand, oczywiście natychmiast odwróciła się do ściany. Bo jeśli o niego chodzi, to nigdy nie panowała nad swoimi uczuciami.

– Co ty tu, do diabła, robisz? – prychnęła z rozpaloną nagle twarzą. – Dlaczego tu przyszedłeś? O co chodzi?

– Zbieramy się – odpowiedział z wielką powagą. – A ty jesteś w naszym gronie bardzo ważna, wiesz o tym.

Tova przyjęła to z takim ożywieniem, że gotowa była natychmiast wyskoczyć z łóżka i zacząć się ubierać. Ale szybko się opanowała. Jej krótka nocna koszulka nie nadawała się do pokazywania, szczególnie mężczyznom, a już zwłaszcza komuś takiemu jak ubóstwiany Gand.

– Mógłbyś przynajmniej... – zaczęła ostro, ale umilkła i wciąż siedziała na łóżku. W takiej chwili powinna zachowywać się z godnością. – A moi rodzice? Czy oni również wezmą udział w spotkaniu?

– Rikard, twój ojciec, pochodzi z Ludzi Lodu, i już został powiadomiony. Trond stoi z nim przed bramą. Mama natomiast śpi mocno. Postarałem się, żeby niczego nie zauważyła. A teraz zaczekam za drzwiami, ubierz się spokojnie. Tylko włóż coś ciepłego. Będziesz poza domem przez całą noc i może być zimno.

Nie odważyła się zapytać, dokąd mają iść.

To by i tak nic nie dało. Troje dzieci Jonathana próbowało tymczasem wypytywać Wędrowca, ale niczego im nie powiedział.

– Uff! – wzdrygnęła się Tova, zamykając drzwi. – Jaka paskudna, mglista pogoda! A dopiero co było tak ładnie!

Starała się nie patrzeć w stronę Ganda. Był taki strasznie przystojny, że na jego widok doznawała skurczu serca. I po co się tak wygłupiała? Nie była w stanie rozsądnie odpowiedzieć na żadne jego pytanie. Ale też to zbyt wygórowane wymagania wobec kogoś, kto musi zawsze ukrywać swoje uczucia.

Daleko na północy, w Trondelag, po Mari i pięcioro jej dzieci przyszła Ingrid, rudowłosa wiedźma. Mari niewiele ostatnio miała wspólnego z Ludźmi Lodu. Osiadła spokojnie jako żona i matka oraz gospodyni w sporej zagrodzie i była z tego zadowolona. Powszednie troski o dzieci i kłopoty materialne zaprzątały jej umysł bez reszty, nieustannie się o coś lub o kogoś martwiła. Nieczęsto też wspominała o swoim pochodzeniu z Ludzi Lodu. Nie żeby chciała o tym zapomnieć, ale wolała takie informacje zachować dla siebie.

Wielokrotnie próbowała dowiedzieć się od Ingrid, o co tak naprawdę chodzi, ale zadowalającej odpowiedzi nie otrzymała. Tylko jakieś napomknienie, że Ludzie Lodu powinni się zebrać, by omówić problem walki z Tengelem Złym.

Mari zagryzała wargi. Jej dzieci były już prawie dorosłe; Christel miała osiemnaście lat, a najmłodszy chłopiec czternaście. Skoro więc Ingrid zapewniła, że nic złego się nikomu nie stanie, przestała pytać.

Tylko ona w rodzinie miała wątpliwości. Jej dzieci natomiast były niczym ogień. Wielokrotnie z zachwytem słuchały opowiadań dziadka Vetlego o wspaniałej historii Ludzi Lodu i odczuwały dumę, że należą do takiej rodziny.

Christel jako jedyna z rodzeństwa wahała się trochę przed tą wyprawą. Wydawała jej się niezwykle podniecająca, to prawda, ale ona była przyrodnią siostrą młodszych dzieci, wnuczką Abla Garda i być może surowa moralność i bojaźń boża tej rodziny pozostawiła ślad w jej duszy. Jej zdaniem wszystkie te historie o duchach, demonach i Tengelu Złym zawierały w sobie coś niewłaściwego. Nie była pewna, jak Bóg odnosi się do tego rodzaju spraw.

Poza tym Christel miała ukochanego chłopca, obawiała się więc zostawić go na dłużej samego, żeby go nie stracić. Druga w kolejności siostra miała siedemnaście lat i biegała już za chłopakami podobnie jak Mari w jej wieku.

Mari skarżyła się kiedyś, że Ludziom Lodu brak fantazji jeśli chodzi o imiona, bo w rodzinie była obecnie Mari oraz Marit, poza tym Mali, a wcześniej Malin. Ale ona sama, bardzo niekonsekwentnie, swojej drugiej córce dała na chrzcie imię Mariana. Jakby to było bardziej oryginalne!

Mariana przyglądała się pięknej Ingrid z niemym podziwem, zwłaszcza jej wspaniałej fryzurze. Całkiem jak Rita Hayworth. Będzie musiała to skopiować. Gdyby tylko miała rude i takie kręcone włosy... Bo ona miała mysi blond, proste i cieniutkie.

Westchnęła!

Mari długo patrzyła na swego męża, pogrążonego w głębokim śnie. Usta miał otwarte i pochrapywał. Pochyliła się nad nim i delikatnie pogładziła po policzku, całkiem poważnie przestraszona, że już do niego nie wróci. On ją przecież kochał! Już tylko dlatego zasługiwał na całą miłość świata!

Mari miała zawsze własny, pogląd na miłość.

Trzej synowie, ogromnie przejęci tym, co miało się stać, ledwo byli w stanie się ubrać. W końcu jednak wszyscy byli gotowi, więc Ingrid uśmiechnęła się jednym z najbardziej niebezpiecznych swoich uśmiechów, cokolwiek diabelskim, trzeba przyznać, i poprosiła, by poszli za nią.

Jedno za drugim, jak gęsi, opuszczali śpiącego ojca, gospodarza Olego Jorgena, i zanurzali się w gęstej mgle, która spowijała średniej wielkości chłopską zagrodę w Trondelag.

Boże, co ja robię? myślała przelękniona Mari, prosząc Wszechmogącego o opiekę.

Wkrótce ich kroki dzwoniły o jakieś twarde podłoże, po którym szli. Dzieci spoglądały po sobie pytająco, trochę przestraszone. Znały tę drogę, ale nigdy czegoś podobnego nie doświadczyły.

Mari natomiast, której przez całe życie brak było pewności siebie, odwróciła się z lękiem, żeby poszukać wsparcia u Olego Jorgena, ale nie widziała już ani bezpiecznego domu, ani obejścia. Miała wrażenie, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Zimna, wilgotna mgła oblepiała ich szczelnie, a owa piękna kobieta, która szła przed nią kołysząc biodrami, równie dobrze mogła być huldrą, leśną boginką.

Mari musiała zaciskać zęby, żeby inni nie słyszeli dzwonienia i żeby ona sama nie zaczęła krzyczeć ze strachu albo, co gorsza, nie rzuciła się do ucieczki. Miała przecież dzieci, o nie powinna się martwić. Te zaś nie zdradzały chęci powrotu do domu, choć były w najwyższym stopniu zdziwione i niezbyt pewne siebie.

Trzymały się blisko matki i Mari co chwila się o któreś potykała.

To śmierć, myślała. Wszyscy jesteśmy już martwi, może zaczadzieliśmy i teraz idziemy do królestwa śmierci? O, nieszczęsny Ole Jorgen, który obudzi się rano i znajdzie wszystkich swoich ukochanych bez życia!

W tej chwili Ingrid odwróciła głowę i uśmiechnęła się do nich uspokajająco.

– Nic wam nie grozi, wkrótce wyjdziemy z tej mgły.

Mari nie była taka pewna, czy rzeczywiście chce oglądać to, co znajduje się poza mgłą, cokolwiek by to było.

Ellen Skogsrud dopiero co wróciła do domu z Zachodniego Wybrzeża. Nie miała jednak odwagi nawiązać kontaktu z Natanielem. I nieustannie dręczył ją strach, że Nataniel znajdzie sobie inną dziewczynę.

Podobny niepokój nie opuszczał też Nataniela. Po świecie chodzi przecież tylu młodych mężczyzn, a Ellen jest taka ładna.

Siedziała na balkonie z rodzicami, podziwiała wraz z nimi zachód słońca, gdy przyszła Villemo.

Stanęła bez słowa w drzwiach salonu. Wszyscy zerwali się zakłopotani. Mama Ellen najpierw pomyślała o napadzie, tylko dlaczego ta obca kobieta była tak dziwnie ubrana?

Ellen natomiast i jej ojciec, Knut, pojęli natychmiast, o co chodzi. Oto odwiedza ich ktoś z przodków Ludzi Lodu. Tylko kto? I że odwiedza właśnie ich? Od wieków ich mała rodzina żyła jakby na marginesie wydarzeń związanych z Ludźmi Lodu.

– Witamy – powiedział Knut, który bardzo dokładnie przeczytał wszystkie kroniki. – Jesteś Ingrid czy Villemo?

– Villemo – odparła młoda kobieta z uśmiechem. – Przychodzę, żeby zabrać Ellen na chwilę.

Knut odczuł rozczarowanie i nieprzyjemny ciężar w sercu. W tym samym momencie jednak pojawiła się jeszcze jedna pani. Szła ku nim powoli.

I wtedy wszyscy uświadomili sobie, że stoją przed kimś, komu należy się kłaniać. Spostrzegli też, że nie zdając sobie z tego sprawy, witają gościa, jak by to była królowa. I tak rzeczywiście wyglądała. Wysoka, czarnowłosa, ubrana na czarno, poruszająca się z rzadko spotykaną godnością. Ale najdziwniejsze ze wszystkiego... Zdawała się jakby przezroczysta, choć dostrzegali wszelkie detale w jej stroju i postaci. Knut domyślił się, że przybyła z daleka, z bardzo odległych stuleci.

– Witaj, Dido, nasza prababko z zasnutej mgłami przeszłości – pozdrowił ją wzruszony. – Nigdy bym się nie spodziewał, że dane mi będzie cię spotkać!

Pani się uśmiechnęła, a gdy zaczęła mówić, jej głos dochodził jakby z oddali.

– To ciebie mam ochraniać i o ciebie się troszczyć, Knucie Skogsrud. To ty miałeś takie tragicznie nieszczęśliwe dzieciństwo u ojca tyrana, Erlinga Skogsruda.

W oczach Knuta pojawiły się łzy.

– Ja? To ja będę miał za opiekunkę samą Didę?

– Jak widzisz – uśmiechnęła się z ciepłym błyskiem w oczach. – Ale prawdę powiedziawszy dzieje się tak nie dlatego, że to akurat ty będziesz najbardziej narażony w starciu z Tengelem Złym. Wprost przeciwnie, on nawet niewiele wie o tobie. Nie, powód jest taki, że ja znajdę się tam, gdzie będzie najgoręcej. Dlatego mogę mieć jedynie takiego podopiecznego, który nie będzie mi sprawiał zbyt wielu kłopotów. Tak jak Wędrowiec, który opiekuje się Vetlem. Bo Vetle też nie będzie specjalnie narażony.

– Rozumiem – uśmiechnął się Knut skrępowany. – Mimo to jestem ci głęboko wdzięczny.

Do rozmowy wtrąciła się Villemo:

– Chciałabym dodać, że ani Sol, ani Tengel Dobry w ogóle nie mają żadnych podopiecznych. Ani Shira, ani Mar. Bo oni po prostu nie mogą nawet na chwilę odwracać uwagi od najważniejszego!

Wtedy wszyscy troje żyjący uświadomili sobie powagę sytuacji.

Knut i Ellen przygotowali się do drogi.

– Oni... chyba wrócą? – spytała matka Ellen ze strachem, bo ona również bardzo dobrze wiedziała, na co się zanosi. Z czasem nauczyła się akceptować niezwykłe dziedzictwo ciążące nad rodziną męża.

– Oczywiście, że wrócą – odparła Dida w tym swoim staroświeckim języku. Przyglądała się uważnie pani Skogsrud. – Ty natomiast powinnaś się teraz położyć. Kiedy się obudzisz, oni będą już z powrotem.

– Dobrze – powiedziała matka Ellen i posłusznie wyszła do sypialni.

– Ona nie będzie nic z tego pamiętać – wyjaśniła Villemo. – Zaśnie natychmiast, gdy tylko przyłoży głowę do poduszki.

– Czy my wybieramy się daleko? – spytał Knut.

– I tak, i nie. Ale ubierzcie się ciepło. Wiosenna noc jest chłodna.

– Czy Nataniel... też tam będzie? – szepnęła Ellen.

– Oczywiście! I na pewno bardzo się ucieszy, widząc ciebie. Ale wy dwoje musicie być bardzo ostrożni. Złe nie śpi.

– Tak, wiem – szepnęła znowu Ellen.

– No to chodź z nami!

Bez słowa ru...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin