Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 42 - Cisza przed burza.odt

(327 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XLII

 

 

Cisza przed burzą

ROZDZIAŁ I

 

Jego nazwisko brzmiało Morahan. Był Irlandczykiem, ale mieszkał w Liverpoolu. Stał teraz przed lekarzem przedsiębiorstwa, w którym pracował, i starał się pojąć, co tamten do niego mówi:

– Jak długo byłeś zatrudniony przy azbeście, Morahan?

– Odkąd skończyłem czternaście lat.

– Teraz masz trzydzieści. To znaczy szesnaście lat.

W gabinecie zrobiło się cicho.

Szkoda, myślał doktor, przyglądając się Morahanowi. Wspaniały młody człowiek. Niezbyt wysoki, ale postawny, o silnych rękach, proporcjonalnie zbudowany. Oczy połyskują niemal czarno w ciemnej oprawie; lekko kręcone włosy również ciemne.

Rysy twarzy miał Morahan trochę zbyt grube, wyrażały upór. Cała postać zdawała się odzwierciedlać powściągany dynamizm, ale symptomy choroby były wyraźne. Kaszel. Głębokie cienie pod oczami płonącymi żarem i blada, jakby pergaminowa skóra...

– Moglibyśmy, rzecz jasna, spróbować naświetlania – rzekł doktor bez przekonania.

– I sprowadzić jeszcze większy ból? Włosy mi wypadną i będę się czuł podle... A poza tym, czy tu trochę nie za późno?

Doktor nie odpowiedział wprost.

– W ostatnich latach mieliśmy wiele takich przypadków jak twój. My, lekarze, podnosimy alarm z powodu częstotliwości zachorowań, ale kierownictwo przedsiębiorstwa nie chce słuchać. Im chodzi o pieniądze, więc jakie znaczenie ma to, że ten czy ów musi nieoczekiwanie zakończyć długą pracę w szkodliwych warunkach? Azbest miałby być niebezpieczny dla zdrowia? Nonsens. Zajmujemy się tą produkcją od wielu, wielu lat, i dlaczego akurat teraz miałby się od tego robić rak?

Cóż, skoro tak właśnie jest, myślał doktor, ale tego już nie dopowiedział. Długoletni kontakt z azbestem ma zgubny wpływ na ludzki organizm, czy oni tego nie pojmują? Dopiero później pojawiają się symptomy.

Widział wyraz oczu Morahana i rozpoznawał go. Odgadywał, jakie myśli kłębią się w głowie tego młodego człowieka. To pierwsze stadium długiego procesu, który prowadzi do nieuchronnego końca.

„To mnie nie dotyczy, ja przecież nie umrę, nie ma mowy! Ten cały doktor wygaduje głupstwa. Mnie nic nie złamie. Mogło się coś przyplątać, ale to przejściowe. W ogóle jestem nie do zdarcia. Zwalczę to...” – Operacja?

Doktor potrząsnął głową.

– Za daleko zaszło. Przerzuty są zbyt rozległe.

W pokoju słychać było jedynie ciężki oddech Morahana. To właśnie ów oddech, bolesny, a i bardzo płytki, skłonił go do szukania porady u lekarza. Bóle dotychczas ignorował. Teraz zrozumiał, że czekał zbyt długo.

Ale, oczywiście, da sobie z tym radę, naprawdę nie wybiera się jeszcze na tamten świat.

Mimo to pytanie wymknęło mu się z ust, zanim zdołał sobie uświadomić jego sens:

– Jak długo?

Doktor westchnął.

– To zawsze bardzo trudno określić.

– Czy w grę wchodzą lata?

– Nie. Raczej miesiące. Chociaż myślę, że mówić o tygodniach byłoby zbytnim pesymizmem.

– Rozumiem. Czy zdążyłbym wyjechać? To znaczy odbyć podróż? Czy starczy mi sił?

– To zależy, jak daleko i na jak długo się wybierasz.

Do domu, do Irlandii? Do nędznej robotniczej dzielnicy w Dublinie? Nic go już od dawna z tym miejscem nie wiąże. Opuścił dom jako chłopiec, by w Anglii szukać szczęścia, ale trafił dokładnie w takie same warunki jak tam. Teraz rodzice pomarli, rodzeństwo rozjechało się po świecie.

Właściwie nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, powiedział:

– Chciałbym odwiedzić ojczyznę mojej matki, Norwegię. Wciąż z wielką tęsknotą opowiadała nam o niezwykłej piękności tego kraju. Myślę, że ucieszyłaby się, wiedząc, że tam pojechałem. Zdążę?

– Chyba możesz sobie na to pozwolić. Zauważysz przecież, gdybyś poczuł się gorzej, a wtedy wystarczy, że zgłosisz się do mnie, ja cię skieruję do odpowiedniego miejsca, do szpitala albo do hospicjum.

Ten spokój także rozpoznaję, myślał dalej doktor. On nie zaakceptował swojej sytuacji, jest przekonany, że wyrok śmierci go nie dotyczy. Jeszcze nie.

No trudno, musi, jak każdy, przejść przez wszystkie stadia! Szkoda, że akurat ktoś taki wspaniały! Istnieje tylu ludzi bez wyrazu, pozbawionych osobowości, anonimowych, o których stare przysłowie powiada, że wchodzi ich trzynastu na tuzin. Morahan jest inny. Przyjemnie na niego popatrzeć. Silny. Niezłomny...

Morahan ruszył ku drzwiom.

– Do zobaczenia!

No, tak, to spojrzenie też pojawia się prawie zawsze. Troszkę jakby triumfujące. „Do zobaczenia! Ja cię zaskoczę, doktorze! Bo, widzisz, kiedy tu wrócę, będę już zdrowy!”

– Do zobaczenia! – odpowiedział doktor przyjaźnie.

Morahan pakował swoją dopiero co zakupioną walizkę. Nie z tych najdroższych, ale prezentowała się elegancko. Starannie układał koszule i inne rzeczy, którym pralnia przywróciła ładny wygląd. Ciepły sweter także kupił, bo mówiono, że w Norwegii może być o tej porze chłodno. W ostatniej chwili dokupił jeszcze piżamę. Dotychczas znakomicie obchodził się bez niej.

Z przedsiębiorstwa nie dostał żadnej odprawy, kiedy kończył pracę, ale miał trochę oszczędności i teraz postanowił je wykorzystać. Pogrzebem niech się inni martwią, myślał z wisielczym humorem, bo osiągnął właśnie takie stadium, że mógł żartować na temat tej ewentualności. Ale jej nie akceptował, co to, to nie! Kiedy myślał w ten sposób o pogrzebie, chodziło o kogoś całkiem innego. Ian Morahan...

Nie znał go, tego umierającego Iana Morahana. To jakaś inna osoba. On sam zamierzał żyć, to nie ulegało wątpliwości.

Dla doktora to swego rodzaju rozdwojenie osobowości nie byłoby zaskoczeniem.

Morahan ostrożnie włożył do walizki stary list. Dostał go kiedyś od matki. Był adresowany do niej, a przyszedł od siostry z Norwegii. Na kopercie widniało nazwisko i adres ciotki, gdyby Ian zechciał kiedyś odwiedzić strony, skąd pochodziła matka. Prawdopodobnie ma tam mnóstwo krewnych. Nie był jednak pewien, czy pragnie ich poznać. Siedzieć i rozmawiać przy stole zastawionym wszystkim, co w domu najlepszego, na przyjęcie kuzyna Iana, czy jak by go tam chcieli nazywać.

Odczuwał potrzebę samotności. Chciał zebrać siły, żeby pokonać chorobę.

Ostatni spacer po mieście. Pub, w którym zwykli siadywać Irlandczycy, ominął, nie był teraz w stanie z nikim rozmawiać.

Dziwne, że tak całkiem bez cienia sentymentu patrzył na te ulice. Do niczego tutaj nie zatęskni, w ogóle mu się nie wydawało, że coś się dzieje „po raz ostatni”. A tak naprawdę to czy on się tu dobrze czuł? Po prostu pracował, robił, co do niego należało, ale pozostały czas roztrwonił. Bo do czego w życiu doszedł? W dzieciństwie nie bardzo miał warunki do nauki, ale nie znajdował wytłumaczenia, dlaczego później nie uzupełnił braków. Po prostu pozwolił, by czas po pracy płynął w najprostszy i wymagający najmniej wysiłku sposób.

Zresztą, jeśli wziąć pod uwagę jego obecną sytuację, to właściwie wszystko jedno. Przynajmniej nie wyrzucał pieniędzy na i tak niepotrzebne wykształcenie.

Z jednego cieszył się przed tą podróżą do Norwegii. Otóż matka rozmawiała z dziećmi po norwesku i był pewien, że jeszcze do końca nie zapomniał tego języka, choć wyszedł z domu tak dawno temu. To, czego się człowiek nauczy we wczesnym dzieciństwie, przypomina się potem, kiedy jest potrzebne.

Mosahan głęboko wciągnął powietrze, co sprawiło mu ból. Był gotów do wyjazdu.

Wędrowiec mówił prawdę: Tengel Zły zaczynał się budzić.

W sensie fizycznym nie mógł tego zrobić. Ciało potwora nadal spoczywało sparaliżowane w ciemnej jaskini tak głęboko pod ziemią, że tylko borsuk lub lis mógł się tam dostać. Ale nawet one, gdy tylko zwietrzyły obrzydliwy odór unoszący się nad posłaniem, zmykały gdzie pieprz rośnie.

Natomiast mózg Tengela Złego pracował nieustannie. Myśli szukały, szukały jakiegoś oparcia...

Nad Lodową Doliną trwała cisza. Czasem tylko zapuścił się tam jakiś pieszy turysta, ale natychmiast zawracał przestraszony myślami, które wdzierały się do jego świadomości.

Ostatnio Dolina miewała też innych gości, o których Tengel nic nie wiedział, nie rozumiał, co to takiego, lękał się ich i potwornie nienawidził. Zdarzało się bowiem, że nad jego Doliną przelatywały jakieś wielkie przedmioty przypominające ptaki. Robiły taki okropny hałas, że uszy bolały, a były takie wielkie, że zaczynał się denerwować. Najgorsze jednak, że któregoś dnia zauważył obecność żywych ludzi wewnątrz tych powietrznych monstrów! Tengel Zły nie mógł pojąć, co to takiego. A nienawidził wszystkiego, czego nie pojmował.

Dziwnej nocy z ostatniego kwietnia na pierwszy maja 1960 roku Tengel Zły był bardzo zaniepokojony. Nie z powodu owych głupich „ptaków”, lecz dla czegoś zupełnie innego, czego też nie umiał określić.

Cholera! Cholera, że też on nie może się ruszyć! Niech będzie przeklęty ten moment w trzynastym wieku, kiedy pozwolił się uśpić! Niech będzie przeklęta alrauna, która wciąż podstępnie wmawiała mu, że jego czas jeszcze nie nadszedł! Niech będzie przeklęty Kościół, główny powód, dla którego Tengel się wtedy wahał! Przeklęty niech będzie Targenor wraz ze Szczurołapem za to, że go oszukali co do fletu! I niech szlag trafi Targenora za to, że później jeszcze raz pogrążył go we śnie!

Najbardziej jednak złościł się na samego siebie, że w porę nie dostrzegł zagrożenia. Że mimo wszystko nie sięgnął po władzę nad światem w czasie, kiedy chodził jeszcze po ziemi. Że nie machnął ręką na potęgę religii, sam był przecież znacznie silniejszy.

Żeby wtedy alrauna nie stawała mu na drodze, raz za razem!

Ta noc... Ta denerwująca noc!

Przeszukiwał wszystkie znajome miejsca, jak zawsze, gdy coś go niepokoiło i musiał skontrolować, jak się sprawy mają. Najpierw Lipowa Aleja, ale tam panował spokój.

I nie było nikogo z Ludzi Lodu.

Zdarzało się, oczywiście, i przedtem, że wszyscy gdzieś wyjeżdżali, tym razem jednak to nie to...

Poszukujące myśli przesuwały się dalej. Do Voldenów. Tam też nikogo, oprócz tych idiotów, ich żon i mężów, uśpionych i chyba nie mających pojęcia o niczym.

Tengel Zły szukał dalej. Wszędzie tam, gdzie Ludzie Lodu i ich wstrętni kompani mieli zwyczaj się zbierać.

Nikogo. Nigdzie ani jednej duszy, żywej czy też któregokolwiek z tych ich przeklętych zmarłych przodków, ani nikogo z...

Nie, nie chciał myśleć o tych ohydnych zdrajcach, obciążonych dziedzictwem, którzy przeszli na drugą stronę.

Jakby ich piekło pochłonęło, wszędzie grobowa cisza i spokój, jakby na ziemi nie istniał ani jeden wróg Tengela Złego.

Czy oni sobie wyobrażają, że uda im się go przechytrzyć? Taki właśnie mają zamiar?

Wobec tego będą musieli się rozczarować. Bo nie ma nikogo, kto mógłby przechytrzyć jego, złego Tan–ghila, władcę świata!

Niech no tylko obejmie panowanie...

I to się musi dokonać teraz. Czuł to każdą najmniejszą komórką swego ciała, każdym zakamarkiem swej świadomości. Zaczyna się budzić, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. I tym razem jest to nieodwołalne, nic nie może go powstrzymać, nie istnieje już żaden usypiający flet, nie ma na świecie nic, co mogłoby go znowu pogrążyć w tej upokarzającej drzemce.

A więc drżyj, Ziemio! A przede wszystkim drżyjcie ze strachu i przerażenia wy, podstępni potomkowie Ludzi Lodu, którzy nie posłuchaliście moich rozkazów wtedy, przed wiekami, kiedy jeszcze panowałem nad Lodową Doliną?

Ale gdzież oni się teraz podziewają? Ukryte oczy szukały, przenikały nocny mrok i mgłę, szukały w czasie i przestrzeni. Musi ich odnaleźć, musi, musi! Oni pierwsi zostaną unicestwieni!

Tylko gdzie! Gdzie się ukryli jego zbuntowani potomkowie?

Oni zaś zebrali się w wielkiej sali w Górze Demonów, gdzie poszukujące po całym świecie myśli Tengela Złego dotrzeć nie były w stanie. Tam ukryli się ci, którzy zamierzali wypowiedzieć mu wojnę.

Przyszli do Tuli i do czterech demonów, zbierali się długo, grupa za grupą, gromada za gromadą. Żyjący potomkowie Tengela wraz z tymi, którzy opuścili już ziemski padół. Brakowało tylko tych, którzy wybrali służbę u niego. Znaleźli się w Górze Demonów Taran–gaiczycy, owo nieliczne, teraz już całkiem wymarłe plemię. Marco i czarne anioły zdążyły się już pokazać zebranym, wciąż jednak w najwyższych rzędach na samym końcu sali siedziały liczne rzesze pogrążonych w mroku nieznajomych. Byli sojusznikami Ludzi Lodu, lecz jeszcze nie dali się poznać. Niebezpieczni, czujni, czekali...

Teraz zebrani koncentrowali uwagę na jednej jedynej osobie, na tym, który stał na podium. Poruszenie było w dalszym ciągu ogromne. Wszyscy wpatrywali się w Runego i ogarniały ich najrozmaitsze uczucia.

Najpowszechniejsze było, rzecz jasna, uczucie zdziwienia. Wszyscy słyszeli przecież o Runem, towarzyszu Jonathana z ruchu oporu przeciwko Niemcom w okresie drugiej wojny światowej. To on pomógł Karine i on tak wiernie wspierał Jonathana, że w końcu ofiarował za niego życie. Ludzie Lodu nie zdążyli się jednak do Runego przywiązać. Jego krótkie życie było jedynie tragicznym epizodem w rodowych kronikach.

I oto teraz stoi przed nimi! Tutaj?

Otaczająca go grupka na przemian to śmiała się, to płakała. Był wśród nich Heike i Henning, i Dida z Targenorem. Ingrid, Sol, Mattias, Daniel, Benedikte i Andre. A także Nataniel.

– Może byście nam wytłumaczyli – domagały się coraz bardziej natarczywe głosy z sali.

W końcu wszyscy zdołali się opanować na tyle, że na podium został tylko Rune z Tulą i Didą.

Wyglądał dość dziwnie z tymi jasnobrązowymi jak pociemniała słoma włosami osłaniającymi brzydką, trójkątną twarz. Brunatnego koloru ubranie zostało utkane z jakiegoś bardzo grubego włókna, a ręce i nogi miał w widoczny sposób okaleczone. Prawie wszystkie palce zostały w większej lub mniejszej części amputowane, poruszał się tak, jakby każdy krok sprawiał dotkliwy ból jego obutym w brązowe trzewiki stopom. Kurtka i sweter na piersi były przedziurawione. To ślad po tej kuli, która odebrała mu życie w obozie koncentracyjnym.

Karine patrzyła na jego oczy. Pamiętała, jak niewiarygodnie błyszczały wtedy na ciężarówce. Czy może to było w przedziale kolejowym? A może i tu, i tu. Pamiętała też tę jego osobliwość, która tak bardzo ją zaskoczyła, kiedy przytulił ją do siebie w przedziale, by dodać jej otuchy. Coś, czego nie było...

Teraz zaczynała rozumieć, o co chodzi. Karine bowiem domyślała się, kim naprawdę jest Rune.

Mari natomiast nadal tego nie wiedziała. Sądziła, że Rune przyszedł, by ukarać ją, Mari, za to, że odwróciła się od niego ze wstrętem.

Rune jednak o niczym takim nie myślał.

Właśnie teraz zebrani zastanawiali się nad słowami Tuli, które dopiero co padły: „To, że Rune stoi przed nami dzisiejszej nocy, zawdzięczamy czarnym aniołom... On jest starszy niż wy wszyscy razem wzięci. On jest starszy od Adama i Ewy. Postanowił jednak towarzyszyć Ludziom Lodu, od ich pierwszych dni, w walce o uwolnienie świata od największej zakały, od naszego przodka, Tengela Złego”.

Kiedy Tula wypowiedziała te słowa, Gabriel zrozumiał, kim jest Rune.

Rune to alrauna Ludzi Lodu! Amulet, który dzięki czarnym aniołom stał się człowiekiem. Dokonały tego kiedyś w pokoju Nataniela w czasach jego dzieciństwa.

Gabrielowi świat zawirował przed oczami. Niewielki korzeń... Jakim sposobem mógł z tego powstać człowiek?

Mimo wszystko przyjął tę myśl z uczuciem głębokiego szczęścia. Czuł ucisk w gardle, kiedy patrzył na mizerną postać. I był dumny, że to w pewnym sensie dzięki jego rodowi samotna alrauna stała się żywą istotą.

– A teraz chcielibyśmy usłyszeć twoją historię, Rune – rzekła Dida łagodnie.

– Tak jest – potwierdziła Tula równie życzliwie. – Gdzie się urodziłeś? Podobno na jakimś wzgórzu wisielców, gdzieś nad Morzem Śródziemnym?

– Nie – powiedział Rune z uśmiechem, ale głosem skrzypiącym i wszyscy widzieli, że trudno mu ułożyć usta do uśmiechu. Częściowo pewnie ze względu na tę sztywną, trójkątną twarz, ale głównie chyba dlatego, że mówienie o własnym pochodzeniu sprawiało mu dotkliwy ból. – Nie, ja jestem dużo starszy niż wszystkie wzgórza wisielców i wyrosłe na nich alrauny. Ja jestem pierwszą alrauną, jaka została stworzona.

Na sali rozległy się przeciągłe westchnienia. Gabriel zapomniał oddychać.

Dida spostrzegła, że stanie sprawia Runemu ból, więc dyskretnie podsunęła mu swój „tron”. Skinął jej głową z wdzięcznością i usiadł. Kiedy się pochylał, słychać było skrzypienie.

– Nie, zwyczajna alrauna nie mogłaby z pewnością osiągnąć tego wszystkiego, co ja zrobiłem – powiedział tym swoim przeciągłym głosem, starając się niemal przesadnie wyraźnie wymawiać słowa. – Alrauny to potężne talizmany, lecz nie mogą się poruszać, nie widzą, nie słyszą i nie myślą, tak jak ja to potrafiłem jeszcze w czasach, kiedy byłem tylko korzeniem. Teraz otrzymałem postać ludzką, a wraz z nią zdolność mowy. Dobrze, bardzo chętnie opowiem wam swoją historię, wy wszyscy jesteście przecież moimi przyjaciółmi.

Gabriel widział wyraźnie, że Rune rzucił pospieszne spojrzenie na tylne rzędy. Nie było w tym spojrzeniu strachu, a jedynie jakby zdziwienie i błysk porozumienia. Na górze było równie cicho jak w całej sali. Nikt nie chciał teraz uronić ani słowa.

A oto opowiadanie Runego, przerywane od czasu do czasu krótkimi pytaniami.

– Byłem wielką i wspaniałą rośliną w pięknym gaju, gdzieś daleko we Wschodniej Krainie. Gaj nazywany był Ogrodem Edenu. Rosły tam cudownej urody rośliny i drzewa, a wśród nich przechadzały się zwierzęta. Dobrze było być w Ogrodzie Edenu, w żadnym innym miejscu na świecie nie było takiej ziemi jak tam...

Słowa same popłynęły z ust Gabriela:

– Czy to prawda, że potem już zawsze tęskniłeś do ziemi raju?

– Tak, Gabrielu. To prawda.

On zna moje imię, pomyślał chłopiec z przejęciem.

– Ale gdzie leży ten Raj? Ogród Edenu?

Rune uśmiechnął się ze smutkiem.

– Nie wiem, mój przyjacielu. Niektórzy powiadają, że na Cejlonie, inni, że gdzieś w pobliżu Persji, nikt już teraz dokładnie nie wie, gdzie się znajdował.

– Ja pojadę na Cejlon i przywiozę ci stamtąd trochę ziemi, Rune. Może to będzie ta właściwa?

– Dziękuję ci, Gabrielu.

Rune powrócił do przerwanego opowiadania:

– Do opieki nad cudownym ogrodem został wyznaczony sam anioł światłości, Lucyfer. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, byłem zaledwie rośliną i choć wiele mogłem przeczuwać, to i tak najważniejsze dla mnie było słońce, a oprócz tego ziemia i woda.

Oczy Runego pociemniały, on sam umilkł pogrążony w myślach.

– Nie wiedziałem też – podjął po chwili – że Lucyfer ma nad sobą pana. Aż któregoś dnia... któregoś dnia ktoś przyszedł do ogrodu.

Ten, przed którym pochylały się wszystkie rośliny i zwierzęta, usiadł pod jednym z drzew i uważnie rozglądał się dookoła, jakby czegoś szukał. Jakby się nad czymś zastanawiał. „On chce stworzyć coś nowego” – szepnęło Drzewo Mądrości. – „My mu nie wystarczamy. Pragnie stworzyć wyższą istotę, która będzie tutaj mieszkać i żyć”.

Ów wielki Pan brał do ręki a to jakiś kamień, a to nieduże zwierzątko, oglądał, ale odkładał z powrotem jedno po drugim. Jego dłoń szukała czegoś pośród bujnej roślinności i znalazła mnie. „Tak” – powiedział jego głos. – „Tę istotę, którą pragnę stworzyć, uczynię z rośliny”.

Wyrwał mnie z ziemi i rękami jął formować mój korzeń, aż ten zaczął przypominać jego własną postać. Długo trzymał mnie wysoko naprzeciwko swoich oczu, obracał na wszystkie strony, poprawiał to tu, to tam... Dygotałem w jego dłoni, czułem bowiem, że oto jestem wybrany do czegoś wielkiego, i obiecywałem sobie, że okażę się tego godny. Spostrzegłem, że odbieram teraz znacznie więcej wrażeń niż przedtem, on zaś wciągnął powietrze, by tchnąć we mnie życie... – Przy tych słowach twarz Runego jakby zgasła. – Ale po chwili ręka, w której mnie trzymał, opadła. „A może... może raczej powinienem istotę na mój obraz i podobieństwo stworzyć z ziemi i piasku? Albo z gliny?” – zastanawiał się głośno Pan. I upuścił mnie na ziemię, takim, jakim wówczas byłem, jeszcze tylko rośliną, ale już obdarzoną dużo większą zdolnością do odbierania wrażeń, uczuć i świadomości, niż zwykle rośliny miewają. Wielki odszedł ode mnie, a wkrótce potem zobaczyliśmy w Edenie nowe stworzenie. Wysoką, dwunożną istotę, dokładnie taką samą jak on! I Pan był bardzo zadowolony ze swego dzieła, a nowe stworzenie otrzymało imię Adam.

Pan długo pracował nad ukształtowaniem Adama i radował się też nim potem bardzo. Moja nowo obudzona świadomość odczuwała wielki ból z powodu zapomnienia. Któregoś dnia Najwyższy dostrzegł mnie, podniósł i wyrzucił daleko. I tam już zostałem, odrzucony, obolały, nikomu niepotrzebny. Moje świeżo uformowane ciało, również na jego obraz i podobieństwu, dotkliwie cierpiało w prażącym słońcu. Zostałem wysuszony, z każdym dniem stawałem się coraz bardziej sztywny i rozpaczliwie pragnąłem znaleźć się znowu w ziemi.

I oto któregoś dnia znalazł mnie Lucyfer. Było to w tym samym dniu, gdy popadł w niełaskę Pana, albowiem nie chciał uznać Adama, istoty, którą uczyniono z garści gliny. Sam Lucyfer został przecież stworzony z ognia, uważał się tedy za dużo bardziej wartościowego niż ludzie. Wielkie rozgoryczenie zapanowało w Ogrodzie Edenu tamtego dnia. Lucyfer znalazł mnie i podniósł z ziemi. A ponieważ był zły na swego Pana – wyczuwałem jego gniew buzujący pod skórą niczym nagromadzona gorąca para – wziął mnie w rękę i zaniósł pod cieniste drzewa przy bramie Raju. „Zasługujesz na coś więcej niż na to, byś leżał tu w słońcu i cierpiał” – rzekł anioł światłości. – „Jest w tobie wielka siła. Tak wielka, że ludzie będą cię pożądać. Będą wyrywać rośliny twojego gatunku z ziemi, by je w ten sposób unicestwić. Żeby więc wam pomóc, sprawię, iż twoi kuzyni będą mali i niewidoczni, zatem niełatwo będzie znaleźć ich w trawie”. Pan usłyszał jego słowa i rzekł: „Bądź przeklęty, Lucyferze! I niech będzie przeklęte wszystko, czego dotkniesz! Tę roślinę, którą uczyniłeś małą i niepozorną, czeka okrutny los. Tam, gdzie umierać będą grzesznicy, ona wyrastać będzie, na pożytek zła i dla poniżenia, i cierpieć będzie udręczona, gdy będą ją wyrywać! Bo nikt nie zawiódł mego zaufania tak jak ty, Lucyferze, najpierwszy pośród moich aniołów. Wystąpiłeś przeciwko mnie i w swojej pysze zapragnąłeś być mi równym. Dlatego zostajesz strącony do najczarniejszej otchłani, a każdy, kto zechce posiadać tę roślinę, zapłaci za to potępieniem duszy...”

Dla potwierdzenia swojego przekleństwa Wszechmogący ujął mnie w rękę i wyrzucił daleko za ogrodzenie. Upadłem na wysuszoną ziemię poza Edenem, w pustynnej krainie, w której potem ludzie musieli mieszkać i żyć. Jak się potoczyły sprawy z Lucyferem i innymi aniołami, nie wiedziałem, bo Eden nie był już moją krainą.

Rune wahał się przez chwilę. Wszyscy na sali odczuwali głęboki smutek z powodu jego gorzkiego losu.

Po chwili uśmiechnął się i mówił dalej:

– Jakiś syn człowieczy znalazł mnie niedługo potem i ulitował się nade mną. Imię jego brzmiało Kain. Zatrzymał mnie przy sobie, bo przeczuwał, że będzie miał ze mnie pożytek. Popełnił jednak straszne przestępstwo i został przepędzony do nieurodzajnej górskiej krainy na wschodzie, gdzie nikt nie chciał mieszkać. Kain sądził, że to ja tak zatrułem jego myśli, iż zamordował własnego brata i, kiedy się już zestarzał, próbował mnie sprzedać. Wtedy było już na świecie wiele ludzi, a gdy przekonali się, co potrafię, zaczęli o mnie zabiegać, rywalizowali między sobą, który mnie kupi. Cena, jaką Kain otrzymał, była bardzo wysoka. Ale wiedzieli już od Pana, że posiadanie mnie w godzinę śmierci oznacza zatracenie duszy. Mój pierwszy właściciel po Kainie miał ze mnie wiele pożytku, kiedy jednak zbliżała się jego godzina, musiał mnie sprzedać za cenę niższą, niż sam zapłacił. I tak było również w przyszłości. Wszyscy chcieli mnie mieć, nikt jednak nie chciał umierać jako mój właściciel. Z tego powodu przechodziłem z rąk do rąk, przeważnie jednak moi panowie owładnięci byli żądzą posiadania dóbr doczesnych, ziemskiego szczęścia i bogactwa.

Długo tym sposobem wędrowałem po świecie, choć wciąż posuwałem się coraz dalej na wschód. Wiedziałem, że wielu jest już na ziemi z mojego gatunku, ale z jakiegoś powodu mandragora wędrowała w odwrotnym kierunku, ku zachodowi, aż zatrzymała się w krajach nad Morzem Śródziemnym. Rośnie tam do dzisiaj, choć korzenie ma znacznie mniejsze. Tymczasem ja, wędrując ku wschodowi, dotarłem nareszcie do Krainy Wschodzącego Słońca...

– Japonia! – zawołał Andre. – No to jesteśmy w domu! Ale, Rune, przeskakujesz bardzo długie okresy! Musiałeś w tych wędrówkach przeżyć niesamowicie dużo! Nie chciałbyś nam wspomnieć choćby o kilku epizodach?

Rune roześmiał się, co zabrzmiało jak krakanie wrony.

– Myślę, że to by nam zabrało zbyt wiele czasu. Ale... To i owo może mógłbym... Na przykład o synu króla w mieście Anutadhapura. Otóż nabył on mnie bardzo tanio od kupców fenickich. Zawsze tak było, że do pewnych ludzi żywiłem zaufanie, a wtedy czyniłem ich życie znacznie lżejszym i szczęśliwszym. Byłem tylko korzeniem, lecz miałem w sobie niebywałą moc, o czym również wielu z was mogło się przekonać.

Ten i ów uśmiechał się na potwierdzenie.

– Kupiec był dobrym człowiekiem, ale wiedział, jak wszyscy, że posiadanie mnie zaprowadzić go może do piekła. I w żaden sposób nie mógł się mnie pozbyć. Za każdym razem wracałem. No, trudno, rzekł w końcu niezadowolony i sprzedał mnie królewskiemu synowi imieniem Kassapa, który, niestety, do dobrych ludzi nie należał. Żeby zdobyć tron, kazał swego ojca, panującego króla, zamurować żywcem w skalnej grocie. Ze strachu przed zemstą ze strony brata musiał Kassapa uciekać i zbudował sobie warowną osadę na szczycie stromej góry, Sigiriya, w której spędził osiemnaście lat. Brat go w końcu znalazł, zdobył piękną Sigiriyę, a jego samego zabił. Ponieważ zachłanny królewicz nie zdążył mnie przed śmiercią sprzedać, jego dusza chyba nie zaznała spokoju...

– Zaczekaj chwileczkę! – krzyknął Jonathan. – To są przecież fakty z historii Cejlonu! Więc jednak byłeś tam?

– Byłem – potwierdził Rune. – Chociaż wtedy kraj nazywał się Sinhala, Królestwo Lwa. I byłem także w Persji, która nosiła nazwę państwa Panów. Byłem w Mezopotamii i w Asyrii, a także w Babilonii. Byłem też w Chinach za czasów dynastii Han... No, wszystko jedno gdzie jeszcze. Wówczas nie wiedziałem, że Raj miał jakoby leżeć w pobliżu jednego z tych miejsc. Usłyszałem o tym dopiero teraz.

– A kiedy Kassapa zginął, nie zdążywszy cię sprzedać, to co się wtedy z tobą stało? Byłeś wolny, prawda?

– Wolny? – rzekł Rune z gorzkim uśmiechem. – Ja po prostu nie mogłem funkcjonować jako wolna istota. Mogłem istnieć jedynie dzięki sile mego właściciela. Kiedy brat Kassapy zdobył Sigiriyę, a jego oddziały splądrowały fantastyczną twierdzę, znalazłem się z wieloma mniej lub bardziej wartościowymi rzeczami w jego skarbcu. Wywieziono mnie do Anuradhapury i przechowywany byłem w królewskim skarbcu niedaleko ogromnej dagoby.

– To dagoba Ruwanweli – wyjaśnił Jonathan, który wiele podróżował po świecie. – Powinniście zrobić sobie wycieczkę na Cejlon, wszyscy, którzy teraz żyjecie, i obejrzeć Sigiriyę, skałę w głębi dżungli. Trudno pojąć, jak zdołali na jej szczycie zbudować twierdzę. Musiało to kosztować życie tysięcy niewolników. Ale dagoba w Ruwanweli jest prawie tak samo niewiarygodna. Dagoba, czyli pomieszczenie zawierające relikwie. Taki klejnot, to znaczy świętość będąca relikwią, znajduje się wewnątrz ogromnej kopuły, ale i kopuła także jest klejnotem. Otoczona została setkami słoni wyciętych w kamieniu, są naturalnej wielkości, zaś fundament dagoby składa się między innymi z dwudziestocentymetrowej warstwy rubinów, na której ułożono również dwudziestocentymetrową warstwę górskich kryształów, na niej taką samą warstwę z miedzi i jeszcze jedną ze srebra. I jeśli uświadomić sobie, że trzeba dwudziestu minut, żeby obejść dagobę wkoło, to będziecie mieć pojęcie, jakie bogactwa się tam znajdują. No, ale to tak na marginesie. Przepraszam, Rune, że ci przerwałem.

– Miło było posłuchać – rzekł Rune. – Długo leżałem pośród skarbów w Anuradhapurze, bowiem nikt w tym kraju nie wiedział, czym właściwie jestem. Kilkaset lat później przybył tam pewien kupiec, który handlował jedwabiem. Przypłynął na statku z zachodu i zamierzał dostać się na tak zwany jedwabny szlak, prowadzący na wschód. Jego statek wylądował u brzegów Cejlonu. Mieszkańcy pomogli mu w przygotowaniu dalszej wyprawy, przedtem zaś pozwolono mu obejrzeć skarby w królewskim mieście Anuradhapura. Spodziewali się, że zechce coś z tego kupić. Zobaczył mnie i natychmiast zapragnął nabyć, między innymi, oczywiście. Wiedział, czym jestem, dlatego koniecznie chciał mnie kupić za niższą cenę niż ta, którą kiedyś zapłacono. Rzecz jasna, nikt już tamtej ceny nie pamiętał, kupiec zaproponował więc, dla wszelkiej pewności, śmiesznie niską sumę, która natychmiast została zaakceptowana, albowiem władca kraju pojęcia nie miał o mojej wartości. Tak więc znowu znalazłem się w drodze. Z handlarzem jedwabiu dotarłem do Chin, a stamtąd do Silla...

– To znaczy do Korei – wyjaśnił Andre.

Rune uśmiechnął się tym swoim pośpiesznym, bolesnym uśmiechem.

– Teraz już wszyscy wiedzieli, co się ze mną łączy, co potrafię. Kupowali mnie, by zdobyć bogactwo, miłość lub sławę, a potem sprzedawali za znacznie niższą cenę, spiesząc się, żeby zdążyć przed śmiercią. Z Silla zostałem przeniesiony do Japonii...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin