Bolesław Prus- pan-wesolowski-i-jego-kij.pdf

(468 KB) Pobierz
1286183233.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
BOLESŁAW PRUS
Pan Wesołowski i jego kij
Pewnego dnia otrzymałem duży pakiet w szarej kopercie, zaadresowany: „Do rąk wła-
snych…, od L. Wesołowskiego”. Z rozpaczą pomyślałem, że znajdę rękopis noweli albo
komedyjki; okazało się jednak, że jest to tylko list na kilkunastu arkusikach.
Oto co pisał jego autor:
„Mam do pana wielką prośbę; a że w zeszły piątek zwichnąłem sobie nogę, muszę
więc skomunikować się z panem listownie. Nudzę się, bodaj czy nie pierwszy raz w ży-
ciu, ale strach! Jak się nudzę; mógłbym więc napisać list długi jak bandaż, którym mnie
obezwładniono. Szanując jednak pański czas, postaram się być treściwym.
Przeczytawszy zdanie, że: ja mam do pana wielką prośbę — z pewnością zapytasz się:
kimże jest ów petent? na czym polega jego prośba? I z jakiej racji nazywa ją wielką? Mam
więc obowiązek odpowiedzieć na każdy taki punkt, a zarazem przytoczyć kilka szczegółów
z mego życia, które objaśnią: dlaczego w wypadku na pozór drobnym muszę odwoływać
się aż do pomocy dzienników?
— Kto więc jestem? — Powszechnie mówią, że jestem dobrym człowiekiem, i co prawda,
ja sam nigdy nie doświadczam wyrzutów sumienia. Zresztą, jeżeli nawet budzi się kiedy
w moim sercu jakiś łagodny niepokój, to nie dotyczy on, broń Boże, występków, ale…
raczej… może — nie dość subtelnego pojmowania zobowiązań małżeńskich.
Pośpieszam dodać, że skrupuły te nie są owocem mojej własnej natury: według mnie
bowiem człowiek nawet powinien trochę grzeszyć, ażeby łaskawe niebo miało mu co prze-
baczyć. Na niesz… to jest na szczęście, jestem mężem kobiety doskonałej, pełnej taktu
i surowości zasad; nie dziw więc, że musiałem trochę zarazić się rozmaitymi skrupułami,
noa ene ¹ — po trzydziestopięcioletnim pożyciu.
Czy jestem szczęśliwy? Nie i tak. Nadludzkich rozkoszy, o jakich pisują poeci, nie
doświadczyłem w życiu; bo nawet miłość, jedyna rzecz, którą znam fachowo, piękniej mi
dziś wygląda w pragnieniach, aniżeli w urzeczywistnieniu.
Ale też i nie znałem ciężkich zmartwień. Nigdy nie bankrutowałem, nigdy nie straci-
łem wielkiego stanowiska, a jeżeli na przykład umarł kto z bliskich, to zwykle zostawiał
mi taki zapis w testamencie, że smutek z mojej strony byłby hipokryzją.
Żyję więc bez trosk i zbyt wielkich wymagań. Lubię zjeść nie dużo, ale smacznie,
wypić jeden kieliszek wina — ale dobrego; w dodatku zaś nie robi mi przykrości prze-
chodzenie od cygar do papierosów i odwrotnie. Lubię też w dobranym towarzystwie
pogadać o polityce, albo zagrać preferansa²; z rana czytam „Figaro”, do poduszki jaki
świeży romans — i w trakcie tego zasypiam.
Zwykle nie śni mi się nic, a czasem — że mam lat dwadzieścia pięć. Niekiedy jednak
(zwykle po rautach³, gdzie późno dają kolację) marzę — iż spadam z niezmiernej wy-
sokości. Sny te zaliczam do największych przykrości w życiu i rzucam się wtedy, wołam
i naturalnie budzę żonę, która, obawiając się zdenerwowania mnie, zapytuje słodko:
— Czy chciałeś czego, Ludwiku?
¹ noa ene (łac.) — zauważ dobrze (zwrot wprowadzający ważną wtrąconą informację).
² eeans — rosyjska gra karciana.
³ a — przyjęcie.
1286183233.002.png 1286183233.003.png
 
Przecieram oczy, skupiam uwagę i powiadam:
— Nie, duszko… Niczego…
— Boś tak krzyczał…
— Krzyczałem?… To pewnie przez sen. Śpij, duszko.
— Tak, mam spać, kiedyś mnie wybił ze snu… Pewnie nie zamknę oczu do rana…
Ach! Te późne kolacje. Zawsze je musisz jeść. Nic nie dbasz o zdrowie…
I przez cały następny dzień słyszę wymówki (ale spokojne wymówki), że nie dbam
o swoje zdrowie…
Tak na przemian śpiąc i czuwając, myślę nieraz, że naprawdę: „życie jest snem”. Bo
i czymże jest moje dzieciństwo, kiedym od bony⁴ dostawał klapsy w Saskim Ogrodzie?
Czym pierwsza miłość, którą powziąłem właśnie dla tej samej bony, ale już wówczas, kie-
dym był w szkołach, a ona została guwernantką? Czym wreszcie wiek młodzieńczy, gdym
był najlepszym tancerzem i — na cześć mojej sąsiadki, córki intendenta⁵ wojskowego,
uczyłem się grać na flecie?
Ta ostatnia umiejętność nawet dziś uprzyjemnia mi życie, a niegdyś omal że nie stała
się dla mnie źródłem sławy. Wyobraź pan sobie, że miałem grać na flecie w koncercie
amatorskim na cel dobroczynny. Zaangażowano mnie, zapowiedziano występ, nauczyłem
się kilku arii. Ale — kiedym wszedł na estradę i spojrzałem na natłoczoną salę, opanował
mnie taki strach, że zgrabiały mi palce i żadną miarą nie mogłem dmuchnąć we flet.
Przyniesiono mi szklankę wina (zamiast wody), kilka życzliwych osób uderzyło brawo —
wszystko na nic… Wino wypiłem, ukłoniłem się za oklaski, ale zadąć we flet nie mogłem.
Schowałem nawet na pamiątkę ówczesny „Kurier”, opisujący ten wypadek.
Pomimo melancholijnej zasady, że „życie jest snem,” nie mogę powiedzieć, ażebym
nie posiadał wyższego celu. Jest nim — jakiekolwiek, bodaj honorowe, stanowisko, co
znowu łączy się z wymaganiami mojej żony.
Trzeba wiedzieć, że żona moja jest ściśle spokrewnioną z książętami X, i pochodzi
z ambitnej rodziny, której członkowie zawsze piastowali jakieś urzędy kościelne, cywilne,
albo wojskowe. Gdym się więc o nią oświadczył, zarzucono mi, że wprawdzie mam dobre
ułożenie, talenta i ładny majątek, ale — nie posiadam stanowiska.
Naturalnie, że po takim i ⁶, natychmiast podałem się na aplikanta w komi-
sji spraw wewnętrznych i w następstwie połączyłem się z najdroższą Ewcią. Gdy jednak
wkrótce po weselu trafiła mi się owa przygoda z koncertem, byłem tak złamany na duchu,
że rodzina moja i Ewci (ażeby ochronić mnie od możliwego samobójstwa) namówiły nas
do wyjazdu zagranicę.
Bawiliśmy⁷ tam parę lat, wróciliśmy, wyjechaliśmy znowu; potem spadły na mnie
troski ojcostwa, potem edukacja syna, wydanie za mąż starszej córki, i — tak jakoś czas
zeszedł.
Dopiero po upływie trzydziestu lat żona moja przypomniała sobie, że ja koniecznie
powinienem zajmować jakieś stanowisko.
Rozmowa nasza o tym przedmiocie odbyła się w szczególnych warunkach. Słońce
zachodziło i w gabinecie mojej żony był już pomrok⁸. Ewcia siedziała na amarantowym
fotelu, w czarnej sukni, mając z jednej strony palmę, z drugiej tamburek⁹, na którym
haowała mi pantofle. Zazwyczaj posągowo piękna, twarz żony wyglądała w tej chwili
prawie surowo.
Spostrzegłszy ten wyraz, szybko przypomniałem sobie historię kilku dni ostatnich.
Ponieważ jednak nie znalazłem nic w tych czasach, co bym sobie mógł wyrzucać, więc
ogarnął mnie taki niepokój, że, usiadłszy na taburecie¹⁰, nie śmiałem ust otworzyć.
„Czy nie narobił kto jakich plotek?…” — myślałem, czując chłód na plecach, gdy
tymczasem żona utopiła we mnie spokojne, lecz przenikliwe spojrzenie. Prawie nie mo-
głem oddychać.
ona — opiekunka do dzieci.
inenen — pracownik zajmujący się zaopatrzeniem.
i (łac.) — dobitna wypowiedź.
awi (daw.) — przebywać.
ook (daw.) — półmrok.
aek — okrągły przedmiot, na którym rozpina się tkaninę przeznaczoną do haowania.
¹⁰ ae — dziś popr.: taboret.
Pan Wesołowski i jego kij
— Mój Ludwiku — zaczęła Ewcia — mamy około ,  rubli rocznie…
— Jeżeli nie więcej… — wtrąciłem.
— Trochę nawet mniej.
— Z pewnością więcej — dodałem, czując, że budzi się we mnie duch sprzeczki.
— Wierz mi, że mniej — przerwała, gromiąc mnie oczyma. — Ja lepiej wiem.
— Może być.
— Otóż — ciągnęła Ewcia — mamy trochę mniej niż ,  rubli rocznie, jedną
córkę zamężną, drugą na wydaniu, a nade wszystko — syna, który już ukończył trzydzieści
i trzy lata. Na pozór niczego nam nie brak, lecz mimo to nie jesteśmy ani szczęśliwi, ani
spokojni.
— Ależ duszko…
— Nie zapieraj się — mówiła żona — bo nieraz widzę, jak ziewasz.
— Ja?…
— Ty, i ziewasz z nudów, z braku zajęcia — dodała, akcentując ostatnie wyrazy.
— I kiedy ty ziewasz, ja wzdycham, myśląc, że przez tyle lat nie postarałeś się o jakie
stanowisko, i że nasz syn, Mieczysław, całkowicie wstępuje w twoje ślady. Proszę cię, Lu-
dwiku, zachęć Mieczysława własnym przykładem i o cokolwiek się postaraj. Tylu przecie
znamy prezesów, a choćby wiceprezesów, dyrektorów i członków rozmaitych zarządów,
iż doprawdy jest mi wstyd, że nie należysz do ich grona. Proszę cię, postaraj się o coś,
a w takim razie troskę o Mieczysława sama wezmę na siebie.
W gabinecie zrobiło się jeszcze ciemniej. A kiedy podniosłem oczy na Ewcię i na
amarantowym tle aksamitu spostrzegłem, że ma siwe włosy, nagle przypomniałem sobie
moją matkę — i pierwszy raz w życiu pomyślałem, że Ewcia robi na mnie wrażenie ś.p.
matki.
— Spełnię, co każesz, Ewciu — odpowiedziałem, całując ją w rękę.
Znalazłszy się w swoim pokoju, rzuciłem się na szezlong, aby podumać.
„Naturalnie, że Ewcia ma rację — mówiłem sobie. — Choćby dla dania przykładu
Mieczysławowi (który w ostatnich czasach zaczął coraz częściej pożyczać ode mnie pie-
niędzy), muszę zająć jakieś stanowisko i pozyskać tytuł. Tym bardziej, że od wielu lat
jakiekolwiek stanowisko jest moim marzeniem…”
Tu przerwał się potok myśli. Zasnąłem. A gdym się obudził, byłem już tak zdecydo-
wany na zajęcie stanowiska, że postanowiłem — kazać zrobić swój portret.
Niepodobna¹¹, ażebyś pan przed pięciu laty nie zauważył na wystawie sztuk pięknych
portretu mężczyzny w sile wieku, z białą, krótko ostrzyżoną brodą, a cerą dwudziestolatka.
Tłumy, szczególnie kobiet, zatrzymywały się przed nim, i nieraz słyszałem uwagi:
— Patrz, jaka to czerstwa¹² cera…
— Jakie żywe oko…
— Prześliczny starzec!
To, panie, był mój portret, ukończony w miesiąc po stanowczej rozmowie z Ewcią.
Muszę jednak dodać, że — starcem nazywają mnie kobiety tylko dla przekomarzania się.
Czują bowiem i one we mnie, i ja sam w sobie — młodość od stóp do głowy; przedwczesna
siwizna niczego nie dowodzi, ponieważ jest w naszej rodzinie dziedziczną. Mój ojciec
już w pięćdziesiątym siódmym roku życia był siwy, syn (młokos!) znalazł kilka białych
włosów, a nawet Ewcia, jak to nadmieniłem, osiwiała również przedwcześnie.
Może za wiele piszę o sobie; wybacz pan, ale to tak miło rozpamiętywać swoje, choćby
skromne zasługi, szczególnie wówczas, gdy człowiek ma obandażowaną nogę.
Nim zakomunikuję panu właściwą prośbę, muszę choć pokrótce wspomnieć o tym,
jak pracowałem nad zdobyciem stanowiska w społeczeństwie, a także o tajemniczych
wypadkach, które wplątały się do moich usiłowań.
Ostrzegam, że nie jestem przesądny i w cuda nie wierzę; owszem — jestem raczej
sceptykiem. Mimo to historia mego kija, którą zaraz opowiem, przekonała mnie, a może
przekona i pana, że — są rzeczy na ziemi, o jakich nie śniło się filozofom.
¹¹ nieoona (daw.) — nieprawdopodobne, niemożliwe.
¹² esw — tu: zdrowy.
Pan Wesołowski i jego kij
Przede wszystkim zobacz pan, jak zrobiłem znajomość ze swoim kijem.
Chodząc ulicami, mam zwyczaj spoglądać w okna sklepów. W ten sposób można
zapoznać się z jakąś przystojną sklepową, upatrzyć tani prezent dla jakiejś cnotliwej i nie-
wymagającej dziewczyny, a w najgorszym razie — można przejrzeć się w szybie, jak w lu-
strze. Nie jestem pyszałkiem, wyznam jednak, że lubię swoją fizjognomię¹³, a nie znoszę
nieporządku w ubraniu. Podwinięty kołnierz, źle zapięty krawat, albo, broń Boże! plamka
na klapie surduta, na cały dzień mogą mi zepsuć humor.
Podczas jednej wędrówki zauważyłem w oknie sklepu tokarza — bardzo ładną twa-
rzyczkę. Zatrzymałem się, zacząłem udawać, że przypatruję się laskom, fajkom, szachom
i dominom, rzucając jednak słodkie spojrzenie na piękną sklepową.
Nieznajoma dostrzegła oznaki mojej życzliwości, a nawet uśmiechnęła się znacząco.
I właśnie, gdy podnosiłem rękę do kapelusza, aby złożyć jej ukłon, osłupiałem…
Między laskami w oknie była jedna czarna, posiadająca zamiast gałki — rzeźbioną
główkę Murzyna. Prawdziwego Murzyna z czarną cerą, białymi zębami, ciemno-wiśnio-
wymi wargami, a nade wszystko — ze szklanymi oczyma, które, lubo¹⁴ trochę rozbiegłe,
zdawały się mieć pozór życia i myśli.
Otóż w chwili, gdy podniosłem rękę do kapelusza, aby ukłonić się pięknej sklepowej,
spostrzegłem ze zdumieniem, iż rzeźbiony na lasce Murzyn patrzy mi w oczy i — śmieje
się na całe gardło. Przechylił się w tył, jakby miał upaść, szeroko otworzył grube usta
i śmiał się ze mnie, no, ale tak, że gdyby był żywym człowiekiem, choćby Murzynem,
musiałbym zażądać od niego wyjaśnień.
Nim otrząsnąłem się z przykrego wrażenia i przypomniałem sobie, że bądź co bądź
jest to tylko rzeźbiona laska, sklepowa znikła.
Od tej pory często przechodziłem obok sklepu. Nieznajomej już w nim nie było, ale
za to kij z gałką w formie Murzyna nabierał coraz więcej życia i wyrazu. Niekiedy zdawało
się, że pochylony na prawo, rozmawia z laską, mającą na wierzchołku głowę starca. Innym
razem, pochylony na lewo, zdawał się drwić z kija zakończonego końskim kopytkiem.
Czasami zwracał grube wargi do zawieszonej obok cygarnicy, jakby chciał zaciągnąć się
dymem papierosa. A innym razem znowu zdawało się, że — mnie poznaje.
Wówczas albo pochylał się do mnie, jakby kłaniając się, albo przykładał usta do szyby
(może chciał mnie pocałować?), albo obrażony moją dla niego obojętnością, stał sztyw-
nie¹⁵ i patrzał gdzieś, na drugą stronę ulicy.
Nigdy nie używałem laski; idąc, trzymałem zwykle w prawej ręce rękawiczkę, i to mi
wystarczało. Jednakże około sześćdziesiątego roku życia przyszła mi chęć sprawienia sobie
kija. Nie dlatego bynajmniej, ażeby się podpierać, bo tego nawet dziś nie potrzebuję, ale
— uważałem, że z kijem w ręku będę wyglądał poważniej. Doszedłem nawet do wniosku,
że trzymanie złożonej rękawiczki stosowne jest dla mężczyzny tylko między dwudziestym
a trzydziestym rokiem.
Pomimo tych uwag, nie wiem jak długo jeszcze decydowałbym się na kupno laski,
gdyby nie okoliczność, że — zostałem członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
„Jużci — pomyślałem — zwierząt nie można protegować bez kija.”
I postanowiłem kupić sobie ów kij z główką Murzyna.
Nie wiem dlaczego, wchodząc do sklepu tokarza, uczułem nieco przyśpieszoną pul-
sację. Spoglądam za kontuar — nie ma pięknej sklepowej; miejsce jej zajmuje jakiś zata-
baczony jegomość w okrągłych okularach. Patrzę na okno… Nie ma mego Murzynka!…
— Gdzie pan ma tę laskę z głową Murzyna? — spytałem tokarza. — Chcę ją kupić.
— Murzyna? — spytał. — A to dziwny traf! Nie ma kwadransa, jak kupił go jakiś
pan. Ale znajdę dla pana dobrodzieja coś stosowniejszego: kij z dużą, gładką gałką…
— Dziękuję panu — odparłem i opuściłem sklep prawie z żalem.
Już mi nawet laski zaczynają porywać z przed nosa!
Co pan jednak powiesz?… Przechodzę obok sklepu na drugi dzień i — w oknie widzę
znowu mego Murzynka. Pochylił się tak, że o mało nie rozbił szyby głową, i zdawał się
szeptać do mnie z najwyższym niepokojem:
— Chodźże tu prędko, bo mnie jeszcze kto złapie…
¹³ jognoia — wygląd twarzy, ciała.
¹⁴ o (daw.) — chociaż.
¹⁵ swnie — dziś popr.: sztywno.
Pan Wesołowski i jego kij
Zgłoś jeśli naruszono regulamin