Alexander McCall Smith
Moralność dla pięknych dziewcząt
Morality for Beautiful Girls
Przełożył: Tomasz Biedroń
Wydanie oryginalne: 2001
Wydanie polskie: 2005
Rozdział pierwszy
Świat widziany oczyma innej osoby
Mma Ramotswe, córka świętej pamięci Obeda Ramotswe z Mochudi pod Gaborone, stolicą Botswany, była oficjalną narzeczoną pana J.L.B. Matekoniego, syna świętej pamięci Pumphamilitsego Matekoniego z Tlokweng, rolnika, a później wysokiego urzędnika kolejowego. Wszyscy uważali, że to znakomicie dobrana para - ona, założycielka i właścicielka Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, jedynej w Botswanie agencji detektywistycznej zajmującej się sprawami także kobiet, on, właściciel Tlokweng Road Speedy Motors i w powszechnej opinii jeden z najlepszych mechaników samochodowych w Botswanie. Zawsze jest dobrze, mówili ludzie, jak każde z małżonków prowadzi osobną działalność. Tradycyjne małżeństwa, w których mężczyzna podejmuje wszystkie decyzje i zarządza większością majątku, przeznaczone sadła kobiet, które pragną poświęcić się w życiu gotowaniu i wychowywaniu dzieci. Czasy się jednak zmieniły i dla wykształconych kobiet, które chcą coś w życiu osiągnąć, lepszym wyjściem jest mieć jakieś zajęcie.
Istniało wiele przykładów takich małżeństw, między innymi mmy Maketetse, która otworzyła fabryczkę specjalizującą się w produkcji szortów khaki dla chłopców. Zaczynała od ciasnej i dusznej izdebki na tyłach swojego domu, potem jednak zatrudniła do krojenia i szycia swoje kuzynki i stworzyła jedno z najlepiej funkcjonujących przedsiębiorstw w Botswanie, eksportujące swoje wyroby do Namibii mimo ostrej konkurencji ze strony dużych firm odzieżowych z Przylądka. Wyszła za pana Cedrica Maketetse, który miał dwa sklepy z napojami w Gaborone, a ostatnio zakupił trzeci we Francistown. W stołecznej gazecie ukazał się trochę krępujący artykuł na ich temat, zatytułowany Producentce szortów życzymy wszelkiej pomyślności na nowej drodze szycia z lokalnym potentatem od napojów. Oboje należeli do Izby Handlowej i dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że pan Maketetse jest niezmiernie dumny z sukcesów biznesowych swojej żony.
Oczywiście kobieta, której powiodło się w interesach, musi uważać na mężczyzn, którzy szukają wygodnego życia u boku bogatej małżonki. Było wiele takich przypadków i mma Ramotswe zauważyła, że tego rodzaju związki prawie zawsze kończą się fatalnie: mężczyzna albo przepija czy przegrywa dochody swojej żony, albo próbuje zarządzać firmą, doprowadzając ją do ruiny. Mężczyźni są dobrzy w interesach, uważała mma Ramotswe, ale kobiety nie ustępują im pod tym względem. Są z natury oszczędniejsze. Jakże inaczej, skoro dysponując skąpymi środkami finansowymi, muszą czymś napchać wiecznie głodne brzuchy dzieci. Dzieci jedzą tak dużo, że ile by się nagotowało dyni czy owsianki, ich brzuchy nigdy się nie zapełnią. Mężczyźni zaś najszczęśliwsi są wtedy, kiedy pochłaniają całe góry drogiego mięsa. Można się zniechęcić do życia.
- To będzie dobre małżeństwo - mówili ludzie, usłyszawszy o jej zaręczynach z panem J.L.B. Matekonim. - On jest odpowiedzialnym mężczyzną, a ona bardzo dobrą kobietą. Czeka ich szczęśliwa przyszłość - każde prowadzi swoją firmę i razem piją herbatę.
Mma Ramotswe znała tę powszechną opinię i podzielała ją. Po katastrofalnym małżeństwie z Note Mokotim, trębaczem jazzowym i nieuleczalnym babiarzem, postanowiła już nigdy nie wychodzić za mąż, chociaż składano jej liczne propozycje. Odrzuciła zresztą pierwsze oświadczyny pana J.L.B. Matekoniego, lecz pół roku później zmieniła zdanie. Zrozumiała, że w odniesieniu do kandydata na męża należy sobie postawić bardzo proste pytanie. Pytanie, które może sobie zadać każda kobieta - a w każdym razie taka, która miała dobrego ojca - i na które każda kobieta instynktownie zna odpowiedź. Mma Ramotswe sformułowała je i nie miała żadnych wątpliwości, jak należy na nie odpowiedzieć.
„Co pomyślałby o nim mój tata?”, powiedziała do siebie po przyjęciu oświadczyn pana J.L.B. Matekoniego - trochę tak, jak człowiek, który zastanawia się za skrzyżowaniem, czy dobrze skręcił. Dokładnie pamiętała, gdzie to było: pewnego wieczoru spacerowała w pobliżu zapory jedną z tych ścieżek, które błąkają się pośród akacji. Nagle przystanęła i spojrzała na niebo, na ten rozwodniony, sprany błękit, który krótko przed zachodem słońca zasnuły miedziane smugi. Wokół panowała cisza, mma Ramotswe była zupełnie sama. Mimo to wypowiedziała to pytanie na głos, jakby ktoś mógł ją usłyszeć.
Spojrzała na niebo, jakby oczekiwała, że tam znajdzie odpowiedź. Znała ją jednak bez patrzenia do góry. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Obed Ramotswe, który poznał w swoim życiu najróżniejszego sortu mężczyzn z wszystkimi ich słabościami, zaakceptowałby pana J.L.B. Matekoniego. A skoro tak, to czego się bać? Jej przyszły mąż będzie dla niej dobry.
Obecnie mma Ramotswe siedziała w biurze Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1 wraz ze swoją asystentką, mmą Makutsi, najlepszą absolwentką studium dla sekretarek ze swojego rocznika, i rozmyślała o decyzjach, których wymagał od niej zbliżający się ślub z panem J.L.B. Matekonim. Narzucało się, rzecz jasna, pytanie, gdzie będą mieszkali. To jednak szybko się rozstrzygnęło. Dom pana J.L.B. Matekoniego, choć atrakcyjnie położony w pobliżu starego lotniska i całkiem ładny, z werandą w stylu kolonialnym i błyszczącym blaszanym dachem, gorzej się nadawał na małżeńskie gniazdo niż jej dom przy Zebra Drive. Jego ogródek, a właściwie podwórko było maleńkie, ona zaś miała cały rząd papai, kilka cienistych akacji i dystyngowaną grządkę melonów. Co się natomiast tyczy wnętrza, to spartańskie korytarze i nieużywane pokoje u pana J.L.B. Matekoniego miały niewiele atutów, zwłaszcza w porównaniu z jej domem. Serce by jej pękło, gdyby musiała się rozstać ze swoim salonem, z puszystym dywanem na posadzce z polerowanego czerwonego betonu, z gzymsem kominka, na którym stała pamiątkowa plakietka na cześć sir Sereste Khamy, naczelnika ludu Bamgwato, męża opatrznościowego i pierwszego prezydenta Botswany, oraz ze stojącą w kącie maszyną do szycia na pedały, wciąż chodzącą jak złoto.
Nie musiała uciekać się do długich perswazji. Decyzja na rzecz Zebra Drive w ogóle nie została ujęta w słowa. Po tym, jak pan J.L.B. Matekoni dał się przekonać mmie Potokwani, kierowniczce farmy dla sierot, żeby wziął pod swoją opiekę osieroconego chłopca i jego kaleką siostrę, dzieci wprowadziły się do niej i natychmiast bardzo dobrze się tam poczuły. W naturalny sposób uznali zatem, że w stosownej porze cała rodzina zamieszka przy Zebra Drive. Na razie pan J.L.B. Matekoni mieszkał w swoim domu, ale przy Zebra Drive jadał wieczorny posiłek.
Z tym nie było problemów. Pozostała kwestia organizacji pracy. Siedząc za biurkiem i patrząc, jak mma Makutsi porządkuje dokumenty, mma Ramotswe uświadomiła sobie, jak trudne czeka ją zadanie. Decyzja nie była łatwa, ale podjęła ją i teraz musiała wcielić ją w czyn. W końcu na tym polega robienie interesów.
Do elementarnych zasad prowadzenia przedsiębiorstwa należy unikanie dublowania zasobów. Po ślubie z panem J.L.B. Matekonim mieliby dwie firmy z dwoma biurami. Chodziło oczywiście o zupełnie różne branże, ale Tlokweng Road Speedy Motors dysponowało sporą powierzchnią biurową i przeniesienie tam siedziby agencji detektywistycznej byłoby najzupełniej sensowne. Mma Ramotswe dokonała szczegółowej inspekcji zakładu pana J.L.B. Matekoniego i zasięgnęła porady lokalnego przedsiębiorcy budowlanego.
- Nie będzie problemu - powiedział, obejrzawszy warsztat i biuro. - Można wstawić nowe drzwi po tamtej stronie. Wtedy pani klienci nie będą się stykali z tą całą papraniną w warsztacie.
Po połączeniu biur mma Ramotswe mogłaby swoje wynająć i nareszcie wyjść na plus. Przykra prawda była taka, że Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1 generowała zbyt niskie przychody. Klientów nie brakowało - nie w tym rzecz. Działalność detektywistyczna jest ogromnie czasochłonna i gdyby mma Ramotswe żądała realistycznej stawki godzinowej, ludzi po prostu nie byłoby stać na jej usługi. Dwieście puli za rozwiązanie zagadki czy znalezienie zaginionej osoby - tyle mogli zapłacić i na ogół było to warte wysiłku, ale kilka tysięcy puli za tę samą pracę to zupełnie inna rozmowa - człowiek od razu nabiera większej chęci do życia.
Mma Ramotswe mniej więcej wychodziłaby na swoje, gdyby nie pensja mmy Makutsi. Pierwotnie zatrudniła ją jako sekretarkę, bo firma, która chce być traktowana poważnie, musi mieć sekretarkę, ale szybko odkryła schowany za tymi grubymi okularami talent. Mma Makutsi została awansowana na prestiżowe stanowisko asystentki detektywa. Mma Ramotswe czuła się jednak zobowiązana podnieść jej pensję, zwiększając ujemne saldo bieżące agencji.
Omówiła sprawę z panem J.L.B. Matekonim, który przyznał jej rację: nie miała większego wyboru.
- Jeśli nadal będziesz tak funkcjonowała, to splajtujesz - powiedział z powagą. - Widziałem firmy, którym to się zdarzyło. Przyślą ci człowieka, który nazywa się syndyk masy upadłościowej. On jest jak sęp - krąży i krąży. Bankructwo firmy to straszna rzecz.
Mma Ramotswe cmoknęła językiem.
- Chcę tego uniknąć. To byłby bardzo smutny koniec mojej działalności.
Wymienili ponure spojrzenia.
- Będziesz musiała ją zwolnić - zawyrokował pan J.L.B. Matekoni. - Mnie też się zdarzało, że musiałem zwolnić mechanika. Ciężka decyzja, ale tak to już w życiu bywa.
- Tak bardzo się ucieszyła, kiedy ją awansowałam. Nie mogę jej nagle powiedzieć, że nie jest już detektywem. Nie ma w Gaborone nikogo. Jej rodzina mieszka w Bobonong. Z tego, co wiem, są bardzo biedni.
Pan J.L.B. Matekoni pokręcił głową.
- Biednych ludzi jest mnóstwo. Wielu bardzo cierpi. Ale żaden interes nie działa na powietrze. Każdy o tym wie. Musisz zsumować przychody i odjąć od nich wydatki. Różnica to jest twój zysk. W twoim wypadku tę liczbę poprzedza znak minus. Nie możesz...
- Nie mogę... - przerwała mu mma Ramotswe - ...nie mogę jej teraz zwolnić. Jest dla mnie jak córka. Bardzo chce być detektywem i ciężko pracuje.
Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na swoje stopy. Podejrzewał, że mma Ramotswe oczekuje od niego jakiejś propozycji, ale jakiej? Że da jej pieniądze? Że będzie regulował rachunki Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, chociaż jednoznacznie mu zakomunikowała, że on ma nadal prowadzić warsztat, podczas gdy ona będzie się zajmowała swoimi klientami i ich problemami?
- Nie chcę, żebyś płacił moje rachunki - powiedziała mma Ramotswe ze stanowczością, która budziła w nim zarazem strach i podziw.
- Naturalnie, że nie - pospieszył z odpowiedzią. - Nawet nie przeszło mi to przez myśl.
- Z drugiej strony - podjęła mma Ramotswe - potrzebna ci w warsztacie sekretarka. Ciągle masz bałagan w papierach, prawda? Nie zapisujesz, ile płacisz tym swoim darmozjadom. Podejrzewam, że udzielasz im też pożyczek. Notujesz to?
Pan J.L.B. Matekoni nie wiedział, gdzie się podziać ze spojrzeniem. Skąd się dowiedziała, że terminatorzy są mu winni sześćset puli każdy i nie zanosi się na to, żeby kiedykolwiek mieli możliwość spłacić dług?
- Chcesz, żeby pracowała dla mnie? - spytał zaskoczony. - A co z jej stanowiskiem detektywa?
Mma Ramotswe nie odpowiedziała od razu. Nie przemyślała wcześniej sprawy, ale teraz zaczął się wykluwać pewien plan. Gdyby przenieśli biuro agencji do warsztatu, mma Makutsi mogłaby zachować posadę asystentki detektywa, a jednocześnie wziąć na siebie obowiązki biurowe w warsztacie. Pan J.L.B. Matekoni płaciłby jej pensję, co oznaczałoby znaczne zmniejszenie obciążeń agencji. W połączeniu z czynszem za zwolniony budynek ogromnie poprawiłoby to sytuację finansową firmy.
Wyłuszczyła swój plan panu J.L.B. Matekoniemu. Chociaż często kwestionował przydatność mmy Makutsi, dostrzegał zalety propozycji mmy Ramotswe - zwłaszcza tę, że uszczęśliwiłoby to jego przyszłą żonę. A w końcu na tym najbardziej mu zależało.
Mma Ramotswe przełknęła ślinę.
- Mma Makutsi - zagaiła. - Rozmyślałam o przyszłości.
Mma Makutsi, która skończyła robić porządek w dokumentach, zaparzyła im obu herbatę z czerwonokrzewu i zasiadła wygodnie do półgodzinnej przerwy, którą zwyczajowo sobie robiła około jedenastej. Zaczęła czytać czasopismo - stary egzemplarz „National Geographic” - pożyczone od kuzyna nauczyciela.
- O przyszłości? Tak, to zawsze ciekawe. Ale moim zdaniem nie tak ciekawe jak przeszłość. Jest tutaj bardzo dobry artykuł, mma Ramotswe. Pożyczę pani, jak przeczytam. O naszych przodkach ze wschodniej Afryki. Piszą tutaj o doktorze Leakeyu. To bardzo znany spec od kości.
- Spec od kości? - zdziwiła się mma Ramotswe.
Mma Makutsi z reguły doskonale się wysławiała - zarówno po angielsku, jak w setswana - ale zdarzało jej się posługiwać osobliwymi wyrażeniami. Co to jest spec od kości? Kojarzy się to z czarownikiem, ale chyba doktor Leakey nie jest czarownikiem?
- Tak - odparła mma Makutsi - wie wszystko na temat starych kości. Wykopuje je z ziemi i opowiada nam o naszej przeszłości. Niech pani spojrzy.
Obróciła w stronę mmy Ramotswe zdjęcie na rozkładówce. Mma Ramotswe zmrużyła oczy. Jej wzrok nie był już taki jak dawniej i miała obawy, że prędzej czy później będzie musiała pójść w ślady mmy Makutsi i założyć okulary z grubymi szkłami.
- Czy to jest doktor Leakey?
Mma Makutsi skinęła głową.
- Tak, mma, to on. Czaszka, którą trzyma w dłoni, należała do jednego z pierwszych ludzi. Ten człowiek żył bardzo dawno temu i jest bardzo stary.
W mmie Ramotswe rozbudziła się ciekawość.
- Kim był ten bardzo stary człowiek?
- Piszą tutaj, że to człowiek, który żył, kiedy na świecie było jeszcze bardzo mało ludzi. Wszyscy mieszkaliśmy wtedy we wschodniej Afryce.
- Wszyscy?
- Tak, wszyscy. Mój lud. Pani lud. Wszyscy. Wszyscy wywodzimy się od tej samej małej grupy przodków. Doktor Leakey to udowodnił.
Mma Ramotswe zamyśliła się.
- Czyli w jakimś sensie wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami?
- Tak. Jesteśmy wszyscy takimi samymi ludźmi. Eskimosi, Rosjanie, Nigeryjczycy. Ta sama krew. To samo DNA.
- DNA? Co to takiego?
- To jest coś, czego użył Bóg, jak stwarzał ludzi - wyjaśniła mma Makutsi. - Wszyscy jesteśmy zrobieni z DNA i wody.
Mma Ramotswe zastanowiła się nad tym, co wynikało z tych rewelacji. Nie miała zdania na temat Eskimosów i Rosjan, ale Nigeryjczycy to zupełnie inna historia. Mma Makutsi miała jednak rację: jeśli powszechne braterstwo - i „siostrzaństwo” - nie ma być pustym dźwiękiem, musi obejmować również Nigeryjczyków.
- Gdyby ludzie wiedzieli, że wszyscy jesteśmy jedną rodziną, to byliby dla siebie lepsi, nie sądzi pani?
Mma Makutsi odłożyła czasopismo.
- Na pewno. Gdyby o tym wiedzieli, to byłoby im bardzo trudno krzywdzić innych. Może nawet chętniej by im pomagali.
Mma Ramotswe milczała. Teraz jeszcze trudniej było jej przedstawić mmie Makutsi swój plan, ale podjęli wraz z panem J.L.B. Matekonim decyzję i nie pozostawało nic innego, jak przekazać złą wiadomość.
- To wszystko bardzo ciekawe - stwierdziła, siląc się na stanowczy ton. - Muszę poczytać o doktorze Leakeyu w wolnej chwili. Teraz jestem za bardzo zajęta rozmyślaniami o tym, jak nie dopuścić do upadku firmy. Bilans nie przedstawia się najkorzystniej. Wydatki przewyższają wpływy.
Urwała i obserwowała reakcję mmy Makutsi. Trudno było zgadnąć, co ona myśli za tymi okularami.
- Muszę więc przedsięwziąć jakieś kroki - ciągnęła. - Jeśli nic nie zrobię, to nałożą na nas zarząd komisaryczny albo bank zajmie nam biuro. Tak się dzieje z firmami, które nie przynoszą zysków. To bardzo niedobra sytuacja.
Mma Makutsi wpatrywała się w biurko. Potem podniosła wzrok na mmę Ramotswe i w jej okularach odbiły się gałęzie akacji za oknem. Mmę Ramotswe mocno to zdeprymowało - poczuła się tak, jakby patrzyła na świat oczyma innej osoby. Kiedy to sobie pomyślała, mma Makutsi poruszyła głową i jej pracodawczyni zobaczyła odbicie swojej czerwonej sukienki.
- Staram się, jak mogę - powiedziała cicho mma Makutsi. - Mam nadzieję, że da mi pani szansę. Bardzo się cieszę, że pracuję jako asystentka detektywa. Nie chcę do końca życia być sekretarką.
Umilkła i spojrzała na mmę Ramotswe. Jak to jest, pomyślała mma Ramotswe, być mmą Makutsi, absolwentką studium sekretarskiego z najlepszym wynikiem na roku, która nie ma jednak nikogo oprócz rodziny w dalekim Bobonong? Wiedziała, że mma Makutsi posyła im pieniądze, bo podpatrzyła kiedyś na poczcie, jak wypełnia przekaz pocztowy na sto puli. Na pewno napisała im o swoim awansie i byli dumni, że ich krewna tak doskonale sobie radzi w Gaborone. Tymczasem prawda była taka, że mma Ramotswe trzymała ją na tym stanowisku z pobudek charytatywnych i w gruncie rzeczy to ona wspierała finansowo tę rodzinę z Bobonong.
Przeniosła spojrzenie na biurko mmy Makutsi i na wciąż rozłożone zdjęcie doktora Leakeya z czaszką w dłoni. Doktor Leakey patrzył prosto na nią. Co będzie z tą pani asystentką, mma Ramotswe?, zdawał się mówić.
Przełknęła ślinę.
- Niech się pani nie martwi, dalej będzie pani asystentką detektywa. Dołożymy pani jednak trochę obowiązków, kiedy przeniesiemy się do Tlokweng Road Speedy Motors. Pan J.L.B. Matekoni potrzebuje pomocy przy papierkowej robocie. Będzie pani w połowie sekretarką, a w połowie asystentką detektywa. - Urwała, po czym dodała pospiesznie: - Ale może się pani przedstawiać jako asystentka detektywa. Taki będzie pani oficjalny tytuł.
Przez resztę dnia mma Makutsi była bardziej milcząca niż zazwyczaj. Bez słowa zaparzyła mmie Ramotswe popołudniową herbatę, ale pod koniec dnia sprawiała wrażenie pogodzonej z losem.
- Podejrzewam, że w biurze pana J.L.B. Matekoniego panuje spory bałagan - powiedziała. - Nie wyobrażam sobie, żeby porządnie prowadził papiery. Mężczyźni nie lubią się tym zajmować.
Mmie Ramotswe spadł kamień z serca, kiedy usłyszała tę zmianę tonu.
- Tak, ma tam straszny bajzel. Będzie pani bardzo wdzięczny, jeśli zrobi pani porządek.
- Nauczyli nas tego w studium. Któregoś dnia zostałyśmy wysłane do potwornie zapuszczonego biura i musiałyśmy to wszystko odgruzować. Było nas cztery - ja i trzy ładne dziewczyny. Ja wykonałam całą robotę, a te ładne flirtowały z mężczyznami z biura.
- Ach! - westchnęła mma Ramotswe. - Mogę to sobie wyobrazić.
- Pracowałam do ósmej wieczorem. Te ładne o piątej poszły z mężczyznami do knajpy i zostawiły mnie samą. Następnego dnia szef studium powiedział, że doskonale się spisałyśmy i wszystkie dostaniemy najwyższą ocenę. Pozostałe dziewczyny były bardzo zadowolone. Powiedziały, że chociaż porządkowaniem papierów zajmowałam się głównie ja, one wzięły na siebie trudniejszą część zadania, czyli odciągnięcie mężczyzn, żeby nie przeszkadzali. Szczerze tak uważały.
Mma Ramotswe pokręciła głową.
- Próżniaki z tych dziewcząt. Dzisiaj w Botswanie jest takich mnóstwo. Ale przynajmniej wie pani, że odniosła pani sukces. Jest pani asystentką detektywa, a one? Dam sobie głowę uciąć, że nikim.
Mma Makutsi zdjęła swoje duże okulary i zaczęła starannie czyścić chusteczką soczewki.
- Dwie z nich wyszły za bardzo bogatych ludzi - powiedziała. - Mają duże domy w pobliżu Sun Hotel. Widziałam, jak paradują w drogich okularach przeciwsłonecznych. Trzecia wyjechała do Afryki Południowej i została modelką. Widziałam jej zdjęcie w kolorowym magazynie, dla którego pracuje jej mąż fotograf. On też zarabia kupę pieniędzy i jest z nim bardzo szczęśliwa. Nazywają go Polaroid Khumalo. Bardzo przystojny i bardzo znany.
Założyła okulary z powrotem na nos i spojrzała na mmę Ramotswe.
- Któregoś dnia pani też znajdzie sobie męża - odrzekła mma Ramotswe. - I ten człowiek będzie mógł o sobie powiedzieć, że wygrał los na loterii.
Mma Makutsi pokręciła głową.
- Nie sądzę, żebym wyszła za mąż. W Botswanie brakuje mężczyzn. To znany fakt. Wszyscy mężczyźni są już żonaci, nie ostał się ani jeden wolny.
- Nie musi pani wychodzić za mąż - pocieszała ją mma Ramotswe. - Niezamężnym kobietom bardzo dobrze się teraz żyje. Ja jestem niezamężna.
- Ale niedługo pani poślubi pana J.L.B. Matekoniego. I przestanie pani być niezamężna. Mogłaby pani...
- Nie musiałam się na to decydować. Byłam zadowolona ze swojego życia. Świat by się nie zawalił, gdyby tak pozostało.
Urwała. Zauważyła, że mma Makutsi znowu zdjęła okulary i zabrała się do ich czyszczenia, bo zaparowały.
Mma Ramotswe zamyśliła się. Nigdy nie umiała siedzieć z założonymi rękami, patrząc na czyjeś nieszczęście. To niewygodna cecha charakteru u prywatnego detektywa, bo z pracą mmy Ramotswe wiązało się wiele nieszczęścia, ale nie umiała zakuć serca w pancerz, chociaż bardzo się starała.
- Aha, jeszcze jedna rzecz. Zapomniałam pani powiedzieć, że pani nowe stanowisko nazywa się kierownik administracyjny Tlokweng Road Speedy Motors. Nie będzie pani zwykłą sekretarką.
Mma Makutsi podniosła z uśmiechem głowę.
- Cudownie - powiedziała. - Jest pani dla mnie bardzo dobra, mma.
- I pensja wzrośnie - dodała mma Ramotswe, odrzucając precz rozsądek. - Niewiele, ale zawsze. Będzie pani mogła więcej posyłać rodzinie w Bobonong.
Mma Makutsi sprawiała wrażenie niemało ucieszonej tą informacją i ze wzmożonym zapałem wykonywała ostatnie tego dnia obowiązki, czyli przepisanie na maszynie kilku listów ręcznie przygotowanych przez szefową. To mma Ramotswe miała teraz ponurą minę. To wszystko wina doktora Leakeya, pomyślała. Gdyby nie pojawił się w rozmowie, mma Ramotswe pewnie byłaby bardziej stanowcza. A tak nie dość, że ponownie awansowała mmę Makutsi, to jeszcze bez konsultacji z panem J.L.B. Matekonim dała jej podwyżkę. Naturalnie trzeba mu będzie o tym powiedzieć, ale może jeszcze nie teraz... Należy zawsze wybrać odpowiedni moment na przekazanie niepomyślnej wiadomości. Mężczyźni od czasu do czasu obnażają swoje słabe strony i kobieta, która umie poczekać na tę chwilę, pokona facetów w ich własnej grze. Kiedy nadejdzie ten moment, dziecinnie łatwo się nimi manipuluje. Ale trzeba umieć czekać.
Rozdział drugi
Chłopiec, który przyszedł w nocy
Obozowali pośród bagien Okawango, w pobliżu Maun, osłonięci wysokimi drzewami mopane. Na północy, zaledwie pół mili dalej, ciągnęło się jezioro, wstęga błękitu otoczona brązami i zieleniami buszu. Trawa sawanny była gęsta i bujna, zwierzęta miały gdzie się ukryć. Jeśli ktoś chciał zobaczyć słonia, musiał być czujny, bo obfita roślinność utrudniała rozpoznanie nawet ich zwalistych szarych kształtów, które poruszały się powoli przez żerowisko.
Obóz, zgrupowanie pięciu czy sześciu dużych namiotów ustawionych w półkole, należał do mężczyzny o przydomku rra Pula, pan deszcz. Wiązało się to z przekonaniem, wielokrotnie potwierdzonym empirycznie, że jego obecność ściąga pilnie potrzebne opady. Rra Pula nie miał nic przeciwko upowszechnianiu się tego przekonania. Deszcz oznacza uśmiech losu, stąd okrzyk „Pula! Pula! Pula!”, kiedy ludzie radują się z pomyślności losu lub pragną ją sprowadzić. Rra Pula był człowiekiem o pociągłej twarzy i skórzastej, cętkowanej cerze białej osoby, która spędziła całe swoje życie pod afrykańskim słońcem. Piegi i plamy słońca zlały się w jedno, był zatem cały brązowy - jak białe ciasto włożone do piekarnika.
- Powoli się do nas upodabnia - powiedział jeden z jego podwładnych, kiedy siedzieli którejś nocy przy ognisku. - Kiedyś się zbudzi i będzie z niego Motswana - z takim samym kolorem skóry jak my.
- Nie wystarczy zmienić kolor skóry, żeby stać się Motswana - zaoponował inny. - Motswana jest się w środku. Zulus od zewnątrz jest taki jak my, ale w środku pozostaje Zulusem. Z Zulusa Motswana też nie można zrobić. Są po prostu inni.
Wokół ogniska zapadła cisza, bo wszyscy rozmyślali nad tą kwestią.
- Mnóstwo różnych rzeczy robi człowieka tym, kim jest - powiedział w końcu jeden z tropicieli. - Ale najważniejsze jest łono matki. To, skąd bierzesz mleko, czyni cię Motswana albo Zulusem. Mleko Motswana, dziecko Motswana. Mleko zuluskie, dziecko zuluskie.
- Mleka nie bierze się z łona - oznajmił jeden z młodszych. - To tak nie działa.
Starszy człowiek zmiażdżył go wzrokiem.
- To co się je przez pierwsze dziewięć miesięcy, panie Mądralo? Panie Akademiku? Chcesz powiedzieć, że pije się krew matki? Tak?
Młodszy pokręcił głową.
- Nie jestem pewien, co się je, ale mleka nie ma, dopóki człowiek się nie urodzi. Tego jestem całkiem pewien.
Starszy zrobił wzgardliwą minę.
- Guzik wiesz. Nie masz dzieci, prawda? Co ty się na tym znasz? Człowiek bez dzieci mówi o dzieciach tak, jakby miał ich całą kupę. Ja mam piątkę dzieci. Piątkę. - Rozpostarł palce jednej dłoni. - Piątkę - powtórzył. - Wszystkie pięć z mleka matki.
Umilkli. Przy innym ognisku, na krzesłach, a nie na kłodach, siedzieli rra Pula i jego dwoje klientów. Niezrozumiały pomnik ich głosów docierał do tropicieli, ale teraz ucichł. Nagle rra Pula wstał.
- Coś tam jest - powiedział. - Może szakal. Czasem podchodzą całkiem blisko ognia. Inne zwierzęta trzymają się na dystans.
Jeden z klientów, mężczyzna w średnim wieku, który miał na głowie miękki kapelusz ze spuszczonym rondem, również wstał i wbił wzrok w ciemności.
- Czy lampart podszedłby tak blisko? - spytał.
- Nigdy - odparł rra Pula. - To bardzo płochliwe stworzenia.
Kobieta siedząca na składanym płóciennym stołku gwałtownie przekręciła głowę.
- Na pewno coś tam jest - powiedziała. - Posłuchajcie.
Rra Pula postawił na ziemi kubek, który trzymał w dłoni, i zawołał do swoich ludzi:
- Simon! Motopi! Niech któryś przyniesie mi latarkę! Migiem!
Młodszy z mężczyzn wstał i szybkim krokiem poszedł do namiotu z ekwipunkiem. Idąc w stronę pracodawcy, również usłyszał hałas i włączył silną latarkę, by omieść snopem jej światła krąg ciemności wokół obozu. Ujrzeli kontury krzewów i drzewek, dziwnie płaskie w sondującym świetle latarki.
- Czy to nie spłoszy zwierząt? - spytała kobieta.
- Całkiem możliwe - odparł rra Pula - ale nie życzymy sobie żadnych niespodzianek, prawda?
Światło zatoczyło koło i na krótko powędrowało do góry, by oświetlić listowie karłowatej akacji. Potem osunęło się ku korzeniom drzewa i wtedy zobaczyli.
- To jest dziecko - powiedział zdumiony mężczyzna w miękkim kapeluszu. - Dziecko? Tutaj?
Chłopczyk był na czworakach. Złapany przez latarkę zachowywał się jak zwierzę w świetle reflektorów samochodu - sparaliżowany niezdecydowaniem.
- Motopi! - zawołał rra Pula. - Przyprowadź tu chłopca!
Mężczyzna z latarką szybko ruszył po trawie, kierując snop światła na małą postać. Kiedy był już blisko, dziecko nagle pobiegło do tyłu, ale potknęło się o coś i upadło. Motopi wyciągnął ramiona, upuszczając przy tym latarkę, która uderzyła z łoskotem o kamień i zgasła. Motopi trzymał już jednak chłopca, który wyrywał się i wierzgał nogami.
...
noczesc