Maurice Pons
PANNA B
Była niedziela i podobnie jak każdego rana obudziłem się o siódmej dwadzieścia. Nie o siódmej piętnaście ani
o siódmej trzydzieści; o siódmęj dwadzieścia.
Gdzieś wewnątrz mojej osoby, w głowie, w sercu czy w oczach, umieszczony jest jakiś mechanizm, który każdego dnia wydobywa mnie na powierzchnię życia dokładnie o tej samej godzinie. Przypuszczam, że to godzina, w której się urodziłem. Wypytywałem często o to matkę, uzyskałem jednak tylko odpowiedzi bardzo niedokładne.
Mama wydała na świat dużo dzieci, z których większość, na szczęście, nie przeżyła, i myślę, że wspomnienia związane | porodami mieszają jej się trochę. Odnoszę wrażenie, na podstawie obliczeń astrologicznych, że myli moje narodziny z narodzinami nie donoszonej dziewczynki, która miała się nazywać Blanka czy Blandyna, a mnie nieustannie nękało uczucie, że zająłem jej miejsce w słońcu.
Myślę często o tej siostrze, której nie miałem. Wzgardziwszy życiem, wzgardziwszy ziemią, dokąd się udała, martwa już, zanim się urodziła? Wydaje mi się, że wiele jej zawdzięczam i że jestem do niej podobny, jakby przed odejściem zostawiła dla mnie w skrytce macierzyńskiej, gdzie zostałem po niej ukształtowany, ziarnko szaleństwa czy mądrości. Jakieś tajemne, niezrozumiałe, ale jakże ważne zlecenie, którego nie przestaję rozpamiętywać. Dokąd ona się udała? Czy kiedyś ją odnajdę? Gdy sam stanę się ponownie małym ziarenkiem i odlecę daleko, bardzo daleko, gdzie indziej, lekki jak gwiezdny pył.
Tego rana długo leżałem wrożku nieruchomy, na plecach, z szeroko rozwartymi oczyma, pogrążony w marzeniach, wpatrując się w grube ciosane belki na suficie. W świetle wstającego dnia, który zaczyna się przesączać przez czerwone płócienne zasłony, wśród ciszy uśpionego domu studiuję w. nieskończoność krajobrazy, które rysują rozpęknięte sęki w rdzeniu dębowym, szczeliny, rysy, ślady przemarzlin zaznaczające granice bieli. Odkrywam nieznane archipelagi, dziwne muszle, niepokojące nocne motyle. Jeden z sęków ma krotochwilny kształt młodzieńczego wzgórka łonowego zaledwie dojrzałej dziewczyny, kontur drugiego przypomina śmieszne ucho.
Ogień zagasł w nocy, ale zapach spalonych polan wypełniał jeszcze pokój.
Niemal od piętnastu lat mieszkam oto na wsi w starym odosobnionym domostwie ukrytym wśród drzew na brzegu rzeki Flanne, jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów od Paryża.
Dom nie jest ani duży, ani ładny, ale to prawdziwy dom, i czuję się tu dobrze. Położony w głębi rozległej posiadłości musiał być chyba pomieszczeniem dla stróżów. W parku, obecnie zapuszczonym, ale zarośniętym wspaniałymi drzewami, wznosiła się w ostatnim stuleciu budowla, tak łatwo nazywana na wsiach pałacem, która była w istocie wiejską rezydencją jakiegoś polskiego bankiera. Nigdy tu nie przyjeżdżał. Uważając, że okolica jest zbyt wietrzna i zbyt wilgotna, polecił — jak chodzą słuchy — zburzyć pałac, a następnie przenieść go kamień po kamieniu pod łagodniejsze niebo. Nie zainteresował się domkiem stróżów, który od pięćdziesięciu lat nie służył już do niczego ani nikomu.
Po śmierci któregoś z teściów matka mojego syna odziedziczyła ten domek nie widząc go nigdy. Przyjechaliśmy tu pewnej niedzieli jesienią zabawić się w Robinsonów i zebrać jabłka. Upiekliśmy je na miedzianej patelni z do-
datkiem rumu i cukru, rozpaliwszy drzewem w kominku, gdy zapadał zmierzch. Zapach gorących owoców wypełnił cały dom.
Podziałał jakiś urok. Zrozumiałem natychmiast, że moje życie się odmieni i że nie opuszczę już tego miejsca.
„Pracowałem” w tym czasie, jeżeli można tak powiedzieć, u pewnego paryskiego wydawcy. Miałem do rozporządzenia obszerny gabinet, młode sekretarki, kilka aparatów telefonicznych. Trawiłem czas na daremnych zaję-
# ciach za miesięczne wynagrodzenie kosztujące mnie majątek. Miałem świadomość, że moje życie się rozcieńcza.
— Bądź tak miła — powiedziałem nagle do Krystiany — i zadzwoń jutro rano do mojego biura. Powiedz, że wyjechałem, że jestem chory, byle co. Chcę tu zostać, żyć tutaj.
Krystiana wróciła do Paryża sama. Już od pewnego czasu umówiliśmy się, że położymy kres temu, co ona nazywała zabawnie „naszym interesującym związkiem”. Był to szczególnie korzystny zbieg okoliczności. Krystiana zostawiła mi jako prezent z okazji zerwania duży klucz od swojego domku. Od czternastu lat każdego rana składam jej dzięki za ten gest.
Ją wchłonął ponownie wir światowy. Ja zostałem zbędnym stróżem zapuszczonego parku i pałacu, który zniknął. Bardzo mi to odpowiada. W wolnych chwilach, zależnie od pór roku, piszę nawet książki.
Ustawione są dzisiaj na kominku przed moimi oczami. Po jednym egzemplarzu każdego tytułu i każdego wydania z przekładami na różne obce języki. Stanowi to przyzwoicie długi rząd.
Gdy byłem młodym człowiekiem i dużo podróżowałem, nie wyjeżdżałem nigdy nie zabrawszy do walizki pełnego wydania moich dzieł: broszurki studwudziestojednostroni- cowej, ważącej sto czterdzieści pięć gramów. Dziś potrze
bowałbym .kufra, żeby zabrać wszystkie te książki! Dlatego też nie podróżuję.
W dnie, gdy gnębi mnie chandra, biorę centymetr i wymierzam długość półki. Gdy pogrążam się w rozpacz, liczę i dodaję wszystkie strony, dzielę przez liczbę lat, poszukuję sztucznych mnożników. Porównuję z dziełem Tołstoja. Otrzymuję rozpaczliwe wyniki.
Nad stołem, na głównej belce podtrzymującej ścianę, przypiąłem obrazek białego clowna wycięty z „Le Nouvel Observateur”, z następującym podpisem: „Czterdziestoletni ludzie, którzy jeszcze piszą, to potworność.”
Nie piszę więcej.
Świergot porannych ptaków wypełniał drzewa. Z ich powodu te miejsca staną się w końcu niemożliwe do zamieszkiwania. Przeważnie zaczynają rudziki, potem gile, sójki i sikory. A również słowiki, które odwrotnie, niż sądzi Szekspir, śpiewają zwłaszcza w dzień, a nie tyle w nocy. Jednak nie na drzewach, ale w krzakach, w trawie, niemal tuż nad ziemią.
Nad moim łóżkiem, między spadzistością dachu a przepierzeniem mansardy, ciągnie się maleńki niby-stryszek, w którym pozornie nie ma żadnego otworu. Niektóre przebiegłe zwierzęta znalazły jednak sposób, żeby tam się zagnieździć. Długie przyzwyczajenie pozwala mi odróżnić pospieszne drapanie polnej myszy, jedwabisty szelest nietoperzy.
Lubię również, obudziwszy się wczesnym rankiem, wyobrażać sobie niedzielnych, jeszcze śpiących w swoich pokojach przyjaciół, Jean-Pierre’ą i Cecylię czy Mourada i Dżanię, na piętrze, akurat nade mną, wiernych i braterskich gości; i w mansardzie mojego syna Fabiana, który co jakiś czas wymyka się z paryskiego kolegium, żeby pooddychać parę dni wiejskim powietrzem, odnaleźć ponownie drzewa i łodzie z czasów dzieciństwa.
-m w1
f
win
^ fil •W» •
i^p. WM* K4&4* *5
"; ^ W WĘpim0t jlly waW? 4%ydfc %***► JJ**
| * & br*Ą Wv^
4 m
m& Mi^A j *#1 *•
|^ wMiil j| w« t i|i
XV >«4 ^^'0 Hal fiyW| ^i/)v i V* *• V1? J m
«Jim 1*# *'!'•'•'»•
^ % *A if A‘Jk* (i U j§^* fc**
f II »S. i d biify *
i« t }I^?{fi'■
' # V "* * S fj*
I1«! #i*t
iŁ tJ** 9%'%*V% Wt^lł . % » ^ ililmMni
Lubię zwłaszcza wyczuwać, przejęty wzruszeniem i czułością, obecność mojej przyjaciółki Michśle, zwiniętej w kłębek obok mnie w ogromnym czerwonym łóżku.
Od kilkunastu lat, niemal każdego tygodnia, przyjeżdża tu w piątek wieczorem. Wsiada dzielnie do pociągu o siódmej piętnaście na Montparnasse, jadę po nią na stację w Viormes. Przez trzy dni swoim śmieęhem, kaprysami, zuchwałością rozwesela moją samotność. I jest oczarowaniem moich nocy.
Rozumiemy się dobrze. Zdołaliśmy nawiązać między sobą więzy dość subtelne, ale dość silne, na które składa się tajemna czułość, szczerość i poczucie humoru. Jakiś małżeński tryb życia, bez zobowiązań i ustępstw, przyjęty dobrowolnie, który podejmujemy na nowo każdego dnia.
Nic mnie tak nie wzrusza jak to szczególne uciszenie jej twarzy pogrążającej się raptownie w sen. Michele namiętnie lubi spać. Całymi godzinami mogę patrzeć na jej pyszczek mongolskiej dziewczynki, wodzić zgiętym palcem po kościach policzkowych i skroni, czujnie rejestrując nieuchwytne ocieranie się jej ostrych ząbków, nieoczekiwane drżenie powiek, powolne poruszenia pływaczki, która chwilami pogrąża się i przerzuca od brzegu do brzegu. Michele wchodzi w skład mojego codziennego krajobrazu. Lubię recytować jej po cichu luźne wiersze cantus piani, jakbym przemawiał do niej wewnątrz jej snów.
Ja umrę, ty żyć będziesz, kto ten lęk uciszy W bezsennej rozterce?
Pewnego dnia me ucho więcej nie usłyszy,
Jak bije twe serce. *)
Byłem w tym momencie poetyckiej modlitwy i porannych rozmyślań, gdy usłyszałem warkot silnika i zgrzyt żwiru pod naporem kół samochodowych.
— Samochód o tej porze roku! — pomyślałem.
Wstałem natychmiast, wciągnąłem na siebie pospiesznie ubranie i podszedłem do okna. Po stukaniu zaworów, które „hamowały” w czasie zjazdu, poznałem, że to fregata
J>PffMichał Mrozińskl.
lub stara 403. O tfej godzinie i tego dnia to nie mógł być samochód przyjaciół. Uniósłszy nieco zasłony zobaczyłem przez szybą mojego pokoju czarną furgonetkę peugeot. Wychodząc natknąłem się przed drzwiami na mojego syna Fabiana, który mnie już wyprzedził.
— To żandarmi — powiedział. — Chcą się z tobą zobaczyć.
— Już wstałeś? Nie spałeś dobrze?
— Uhum — mruknął niedbale Fabian.
Podoficer policji Clairout i żandarm Dauphin z brygady w Viormes nie są mi nie znani. Ilekroć pożyczam samochód którejś z przyjaciółek, właśnie oni przynoszą mi do mieszkania protokół dotyczący różnych przekroczeń, jakie one popełniły na terenie Francji. Wpadam zawsze w ogromne zdziwienie dowiadując się, że ja, który nie opuszczam nigdy mojej okolicy, parkowałem samochód na zabronionym miejscu pewnej soboty w czerwcu na rynku w Mon- telimar albo że osiągnąłem nadmierną szybkość jakiejś nocy listopadowej przejeżdżając Arras! Korzystając z wyrozumiałości żandarmów z Viormes biorę radośnie odpowiedzialność na swoje barki i reguluję ryczałtowe kary, mały podatek związany z wakacjami pięknych przyjaciółek.
Tego rana stwierdziłem, że żandarmi mają poważną minę, co nie zapowiadało nic dobrego.
—■ Proszę wybaczyć, że zakłócamy panu spokój, panie Pons — powiedzieli unosząc nonszalancko rękę do kepi. — Pozwoliliśmy sobie wejść. Chcielibyśmy... Ale raczej niech pan przeczyta. Dziś rano dostaliśmy anonimowy list.
— Anonimowy! — zawołałem odpychając już gestem wyrażającym starannie wystudiowane oburzenie kartkę papieru, którą mi podawali. — I przeczytaliście go?
]— Tak, tak. Niech pan sam przeczyta. Zaciekawi to pana. Przyjaciele moi wiedzą dobrze, że jestem bardzo stanowczy co do zasad, ale bardzo giętki, jeżeli chodzi o ich zastosowanie. Pohamowałem bez wielkiego trudu oburzenie i zabrałem się do odczytania paru linijek skreślonych przez niezdarną rękę długopisem na kratkowanym papie-
rze złożonym we czworo. Pismo, ortografia, składnia, wszystko potwierdzało moją teorię o chronicznym analfabetyzmie francuskiej ludności. Utrzymuję, że 94,2 procent Francuzów i Francuzek w wieku powyżej czternastu lat nie umie w praktyce ani czytać, ani pisać.
Treść kartki była niepokojąca. Ranny przyjazd żandarmów wydał mi się nagle usprawiedliwiony.
„Idźcie zobaczyć, co znajduje się w wodzie napszeciw Wyspy Zborzowej, w stronie Jouff, to wasz interes."
Polecenie to było podpisane — jeżeli można tak rzec — następująco: „Ktoś, kto nie lubi reklamiarstfa.”
Rzeka Flanne, poniżej Viormes, żłobi w piaszczystych gruntach archipelag zadrzewionych dzikich wysp. Niektóre z tych wysp, wykarczowane i obsiane, zamieniły się na początku tego stulecia w pastwiska. Z nadejściem wiosny przewożą tam bydło z nadbrzeżnych wiosek na szerokich promach, które aż do końca jesieni są zakotwiczone u brzegu rzeki. Wyspa Zbożowa wzięła swoją nazwę od zbudowanego tam niegdyś młyna; dziś młyn zwalił się piiędzy dwie wyspy, a na jego ruinach rozpleniły się krzewy. Z błota wyłaniają się jeszcze nieliczne białe kamienie i prawie przegniłe belki. Każdej zimy przybór podmywa brzegi i wyrwane z korzeniami drzewa kładą się na powierzchni wody.
Właśnie ku tej plątaninie gałęzi prąd znosi plamy ma- zutu i wszelkie nieczystości, które od śluz spływają z biegiem rzeki. Kolonie nutrii prosperują w tych stronach.
— Gdyby tak można skorzystać z pańskiej łofizi, żeby pojechać i rzucić okiem! — zaproponował brygadier Clai- rout wkładając kartkę dę> notesu z kopiałem, a zaciskana gumka wydała suchy odgłos.
Fabian pobiegł już do pomostu. Odwiązał białą łódź
o płaskim dnie i przytrzymywał ją mocno za łańcuch, tuż przy stopniach małych schodków. Polecił nam wsiąść, żandarmów umieścił w tyle, mnie z przodu, z kolei wskoczył sam i ujął wiosła. Obciążona łódź zachybotała ciężko, a woda niesiona podskórnym prądem zachlupotała o nadbrzeżne paliki.
— Co się stało? — zapytał Fabian po cichu, gdy przechodziłem koło niego.
— Wkrótce się dowiemy — odrzekłem enigmatycznie zmarszczywszy brwi. Prawdę mówiąc, nic nie wiedziałem.
Płynęliśmy w milczeniu.-Niebo było bezchmurne, na rzece leciutka mgła. Rozproszone poranne światło oświetlało czubki wysokich topoli, a złote ich listki chwiały się na wietrze. Prąd poruszał łagodnie gałężmi wierzb. W miarę jak podpływaliśmy, kurki wodne skrywały się god powierzchnią wody.
Wyruszyliśmy w kierunku biegu rzeki. Okrążyliśmy pierwszą okrągłą wyspę, potem płynąc pod prąd zapuściliśmy się w głąb archipelagu.
Przed sobą widziałem plecy Fabiana, który silnie uderzał wiosłem. Długie pasma jasnych włosów opadały mu w lokach aż na ramiona. Za każdym pociągnięciem wyrzucał łokcie do tyłu, bicepsy nabrzmiewały mu kulisto pod krótkimi rękawami koszulki, pod wpływem wysiłku wyciągał i naprężał nogi. Wspaniały dziewiętnastoletni mechanizm. Bezsprzecznie najbardziej udane, najbardziej zadowalające z moich dzieł.
Za Fabianem widziałem żandarmów. Zdjęli kepi. Siedzieli w milczeniu, rozstawiwszy nogi, położywszy dłonie na kolanach, jak grzeczne dzieci na niedzielnej przejażdżce. Podoficer Clairout wyciągnął potem z kieszeni bluzy woreczek na tytoń i zabrał się do skręcania papierosa.
Poniżej Wyspy Zbożowej, otarłszy się z bliska w trzcinach o jakiś pogrążony w wodzie pień, spłoszyliśmy nagle stado kaczek, które wzleciały z głośnym łopotem. Na wprost nas jeden za drugim, jeden, dwa, trzy, cztery wspaniałe ptaki i kilka kacząt poderwały się znad lustra wody w idealnym szeregu bijąc mocno skrzydłami. Głowę wyciągnęły, a zwarte łapy trzymały do tyłu. Bardzo szybko znikły w stronie sąsiedniego brzegu, pozostawiając na gładkiej powierzchni rzeki długie trójkątne rysy.
— Cholera! — zawołał żandarm Dauphin, który zerwał się nagle, co spowodowało chwianie się łodzi. — Gdybym miał dubeltówkę! Pac, pac, pac!
Przymykając oko i udając, że składa się z fuzji, bombardował ptactwo obelgami. Jego ruchy nie ułatwiały wiosłowania i Fabian poprosił go bardzo stanowczo, żeby usiadł z powrotem.
Obróciłem się ku przodowi łodzi. W miarę jak płynęliśmy w górę rzeki, wzdłuż Wyspy Zbożowej, badałem brzegi z pewnym lękiem. Usiłowałem wyobrazić sobie, jakiego rodzaju odkrycia dokonamy o tej porannej porze w odnodze niemal stojącej wody, gdzie rzadko zapuszczają się wędkarze, a ryby, zatrute, pływają najczęściej brzuchem do góry.
Skoro tylko opłynęliśmy kraniec wyspy, zobaczyłem naprzeciw ruin dawnego młyna nieruchomą łódź i dwóch siedzących w niej mężczyzn. Warstwa nieczystości była tak gęsta, tak zbita, że można było sądzić, iż łódź stoi przy ujściu miejskiego kolektora.
— Acha! przyjechał Querolles — powiedział sam do siebie brygadier.
A pod moim adresem dorzucił:
— Tak, zawiadomiłem Querolles’a. Żeby nam pomógł-
Querolles, którego na wsi zwą również panem Maksem,
jest właścicielem sklepu tytoniowego wraz z barem kawowym oraz telefonicznej kabiny w Jouff. Zna mnie dobrze, gdyż to on właśnie przywozi mi rowerem zlecenia telefoniczne, jakie przekazują mi przyjaciele, kiedy stracą już nadzieję, że zdołają porozumieć się ze mną przez telefon w przeddzień wyświetlania filmu czy jakiejś zaimpro...
BronekBe