Skorpion - Rozdział 1. Eskorta -fragment.doc

(64 KB) Pobierz

– Gdzie nas przeniosłeś?! – wrzasnął Skorpion, ściskając gardło mężczyzny, którego twarz przybrała purpurowy kolor. Człowiek o brązowych włosach próbował się uwolnić, łapiąc renegata za ręce, jednak bezskutecznie. W końcu łowca rozluźnił uchwyt, pozwalając ofierze upaść na kolana, po czym powtórzył pytanie:

– Gdzie nas przeniosłeś, czarci pomiocie?!

– Nie wiem! – odwrzasnął mag. – Coś zachwiało strukturę czaru. Nie mam na to wpływu!

– To po jaką cholerę nas teleportowałeś w nieznane sobie miejsce?!

– Wszyscy byśmy zginęli! – wysapał podduszony mężczyzna, podnosząc się powoli.

– Przynajmniej w miejscu, które doskonale znam i wiem, czego się po nim spodziewać! Mówiłem, by nie ufać czarodziejom! – zwrócił się do pozostałych towarzyszy tej wymuszonej podróży. – Są przeklętymi partaczami!

– Nie jestem czarodziejem, tylko magiem – zaoponował wzburzony Greg. – Czarodzieje występują w opowiadaniach bardów.

– A pies ci mordę lizał, przeklęty partaczu! Nie interesuje mnie, jak siebie tytułujecie, tylko co żeś zrobił. Wpieprzyłeś się nieproszony tam, gdzie nie było potrzeby interweniować!

– Gdybym nie interweniował, byłbyś już prawdopodobnie martwy! Powinieneś być mi wdzięczny!

– No właśnie! Prawdopodobnie! Skąd możesz wiedzieć, jak by to się potoczyło dalej?!

– Durny łowco potworów, zrozum to wreszcie i wbij sobie do tego pustego łba: uratowałem ci życie! Zagrożeniem dla nas były nie tylko wampiry!

– Nie tylko wampiry?! A co jeszcze? Twoje przeklęte kule ognia?! A może jakieś potwory z innych Planów Istnień?!

– Było ich za dużo – odezwał się ktoś pojednawczym tonem. – Dobrze się stało, że zostaliśmy teleportowani.

Skorpion spojrzał na mężczyznę o siwych włosach spiętych w kitkę. Był już grubo po czterdziestce, miał miecz przypięty do pasa i to on wynajął łowcę do tego zadania. Dlatego renegat nic nie odpowiedział, tylko znów wyładował swój gniew na magu.

– Wylądowaliśmy na śmierdzących bagnach, w nieznanej dziurze, otoczeni mgłą. I coś mi mówi, że nie jesteśmy tu sami! – Spojrzał wściekle na Grega i powtórzył: – Nie jesteśmy tu sami! Słyszysz?! Przenieś nas z powrotem!

– Nie mogę.

– Jak to nie możesz?

– Mówiłem już, coś zakłóca strukturę czaru. Teraz nie jestem w stanie tego zrobić.

– Jak to nie jesteś w stanie?! Udało ci się nas tu sprowadzić, a teraz nie możesz nas odesłać?!

– Przecież słyszysz! Ile razy mam ci powtarzać to samo?!

Skorpion chwycił mężczyznę za ubranie i nim ten zdążył zareagować, przyciągnął maga do sobie, wrzeszcząc mu prosto w twarz:

– Idioto! Zrób coś albo ja coś zrobię tobie!

– Przestań się unosić, zacznij działać. Musimy opuścić to miejsce.

– O tak! – mruknął złośliwie Skorpion. – Nie wiem, jak to zrobisz, ale przeniesiesz nas stąd w bezpieczniejsze miejsce, bo inaczej...

– Nie mogę! – krzyknął zdenerwowany mężczyzna.

– Zrobisz, co ci każę!

– A jak nie, to co? Zabijesz mnie?! Spróbuj tylko, nieszczęsna imitacjo wojownika!

– Jesteś śmieciem! – ryknął Skorpion, odpychając od siebie maga. – Jesteś plewą na mym bucie, którą usunę bez żalu i problemu!

– A więc spróbuj!

Czuło się, że walka wisi w powietrzu – i nim ktokolwiek zdążył zareagować, łowca i czarodziej skoczyli sobie do gardeł, sięgając po swój najcięższy arsenał środków. Skorpion zacisnął pięść, żeby z całej siły uderzyć przeciwnika w twarz. Jednak ten zareagował szybciej, uaktywniając czar mentalnej energii i posyłając ją w stronę renegata. Łowca przyjął cios na klatkę piersiową, cofnął się, ale ustał – ku zaskoczeniu czarodzieja, przekonanego, że rywal się przewróci. Nie wziął pod uwagę, iż Skorpion znajduje się pod wpływem silnych mikstur, które w dużym stopniu ograniczają działanie zaklęć.

Łowca w odpowiedzi wyciągnął miecz i skoczył na pozornie bezbronnego przeciwnika, tnąc z ukosa, od lewej strony. Mag był przygotowany na taki manewr. W jego dłoni zmaterializowało się ostrze, którym odbił cios, a drugą ręką posłał małą błyskawicę – renegat uniknął jej, odchylając się w bok. Błyskawica pomknęła w gęstą mgłę, rozświetlając ją, po czym zbladła, aż w końcu zniknęła.

Gdzieś w oddali rozległo się głośne plaśnięcie, a po chwili ryk. Ryk, który niósł się echem po całym mglistym lesie.

Skorpion zerknął na maga, po czym odstąpił do tyłu, obracając się do niedawnego rywala plecami, i wyciągnął drugi miecz. Greg stanął obok niego, obserwując mgłę, w której zniknął świetlisty pocisk. Grupka najemników, do tej pory biernie przyglądająca się zajściu, odruchowo dobyła broni, wiedząc, że tej walki, zapowiedzianej przez ryk bestii, nie da się uniknąć.

Zleceniodawca Skorpiona popatrzył na renegata i jego skórzany pancerz, spod którego wystawała zabrudzona biała koszula. Przyjrzał się znoszonym spodniom, wpuszczonym w wysokie skórzane buty, też nadgryzione zębem czasu. Zmierzył wzrokiem przerzucony przez tors pas – z przodu mieściło się etui na kilka fiolek z miksturami, z tyłu przytwierdzono pochwę na broń. Pasek podtrzymujący spodnie pełnił też inne funkcje. Posiadał pętelkę na mieszek ze złotem oraz trzy metalowe oczka, przydatne do troczenia drobnych przedmiotów i trofeów. Dalej znajdował się pusty teraz schowek na mapę, stosowną do podjętej misji; pergamin wsuwało się za odstający nieznacznie fragment pasa. Obok wisiała niewielka torba na rzadkie składniki alchemiczne, pozyskiwane z ubitych potworów, w towarzystwie sztyletu, który służył do ich wydobywania z truchła maszkary.

Wojownik – choć przed chwilą wdał się w głupią kłótnię z magiem – teraz uspokoił się i spoważniał. Jego ściągnięte zmarszczkami czoło oraz harde spojrzenie czarnych oczu współgrało z ciemnymi, krótko przystrzyżonymi włosami.

Pytające spojrzenie Grega skłoniło renegata do odpowiedzi na niezadane pytanie. Zrobił to beznamiętnie, choć wewnętrznie gotował się do walki.

– Żywiołak. Nie wiem jaki, bo wszystkie ryczą tak samo, ale nic wielkiego. Pokonamy go bez problemu. Obawiałbym się czegoś innego. – Na chwilę przerwał i powiódł spojrzeniem po towarzyszach, jakby sprawdzał, czy go słuchają. Potem dokończył: – Mieszkańcy bagien z pewnością już wiedzą o naszej obecności, a na tych plugawych trzęsawiskach mieszkają zdecydowanie gorsze paskudy niż żywiołaki.

Nikt nie pokusił się o skomentowanie tej rewelacji; czekali w milczeniu na to, co wyłoni się z nieprzeniknionej mgły. I choć trwało to ledwie kilka chwil – nim do coraz głośniejszych dźwięków, dobywających się z mlecznych oparów, dołączył zarys kształtów potwora – dla tych, którym strach ściskał serce, chwile te ciągnęły się w nieskończoność.

Kiedy tylko żywiołak się pokazał, mag wymówił jakąś inkantację i rzucił w stronę stwora czar, który pomknął czerwoną smugą.

Błotnista bestia, przerastająca o głowę rosłego mężczyznę, zdawała się nie przejmować nadlatującym pociskiem. Jedyny nieruchomy element jej ciała stanowiły czarne oczy. Reszta była płynna i wciąż falowała, jakimś cudem zachowując mniej więcej ten sam kształt. Raz po raz z owej płynnej sylwetki wysuwały się różne rzeczy – poczynając od małych gałązek, a na kościach zwierząt kończąc. Wyglądało to tak, jakby przezroczystą formę potwora wypełniono cieczą, a następnie wprawiono ją w ruch. Bestia nie miała nóg, ale nie przeszkadzało jej to w szybkim przemieszczaniu się. Sunęła, zanurzona w płytkich bagiennych wodach. Ręce raz przypominały ludzkie kończyny z palcami, raz bloki nieociosanego kamienia.

Gdy czar dosięgnął potwora, ten nie tyle zmienił kolor, co stracił połysk. Żywiołak zaryczał, po czym zwolnił, by wreszcie całkowicie się zatrzymać. Jego falujące ciało zaczęło się uspakajać, aż nic już się nie przelewało ani nie poruszało, tylko oczy patrzyły z furią istoty chcącej niszczyć. Wtem kula ognia poleciała wprost na zastygłą istotę, wyglądającą teraz jak zasuszony torf. Jej ciało zajęło się trzaskającym ogniem. Stali, patrząc, jak potwór spala się i rozpada na drobne kawałki. Gdy płonące strzępy dotykały wody, ta syczała i parowała, ale nie była w stanie ugasić magicznego ognia, który w kilka chwil strawił całego żywiołaka.

Na twarzy maga rozkwitł uśmiech. Gdy wszyscy schowali miecze, pochwalił sam siebie, patrząc przy tym znacząco w stronę łowcy:

– I co? Jednak ciężko nie docenić mej obecności.

– Wielkie mi rzeczy – skomentował sucho Skorpion. – Osuszyłeś go, a potem spaliłeś.

– Ale przynajmniej nie musiałeś się fatygować osobiście. No chyba że lubisz taplać się w błocie, to przepraszam. Drugim razem puszczę cię przodem – odgryzł się mag.

– Wtedy byś zobaczył, czym jest prawdziwy kunszt w swoim fachu. Zanim zdążyłbyś rzucić swój czar, mój osuszyłby cielsko tej głupiej istoty. Nim zdążyłbyś go podpalić, moje miecze zrobiłyby z niego sieczkę. Nie masz się czym chwalić.

Napięcie między mężczyznami znów zaczęło rosnąć. Niewiele brakowało, aby kolejny raz doszło do starcia – mag już chciał rzucić ripostą, ale wtrącił się Bromir, mężczyzna, który wynajął ich wszystkich:

– Nie mamy czasu na pierdoły, więc swoje urazy zachowajcie dla siebie. Wokół nas tylko bagna, mgła i woda do kostek. Nie wiadomo, co się tu czai i osobiście wolałbym się o tym nie przekonywać, skupcie się zatem na zadaniu. Musimy dotrzeć na suchy teren, nim zapadnie zmierzch, a już jest południe.

– Więc nic tu po nas – odpowiedział Skorpion.

– Którędy prowadzi nasza droga? – spytał mag.

– Użyj czarodziejskich zdolności i zerknij w kryształową kulę – parsknął łowca. – Niech ona nam wskaże kierunek.

Mag udał, że nie usłyszał. Głos zabrał Bromir:

– Będziemy szli na północ tak długo, aż trafimy na jakiś suchy kawałek ziemi. Wtedy rozbijemy obóz, a zwiadowcy udadzą się na zwiad. Sprawdzą otoczenie, poszukają drogi i wrócą, gdy tylko coś znajdą. My do tego czasu będziemy siedzieć cicho, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów.

Nie musiał nikomu tłumaczyć ani wskazywać palcem, że ostatnie zdanie kierował głównie do łowcy i maga. Ci spojrzeli na siebie, nie kryjąc wrogości, po czym starali się ignorować nawzajem, choć nie przychodziło im to z łatwością. Szczególnie Skorpionowi, który pałał szczerą nienawiścią do magów za doprowadzenie lata temu do koniunkcji sfer, w wyniku której setki potworów dostały się do świata ludzi, siejąc strach, śmierć i zamęt.

Jednak rozkaz był prosty. Mieli iść.

A więc szli. Powoli i ostrożnie stawiając każdy krok, rozglądając się na boki, reagując nerwowo na najlżejszy szelest. Pochód prowadził renegat, za nim szli zbici w grupę zwiadowcy z łucznikami i Bromirem pośrodku. Pochód zamykał mag, mający cały czas pod ręką swój ulubiony czar-pochodnię. Podpalał wszystko, czego tknął, nie czyniąc przy tym żadnej krzywdy rzucającemu zaklęcie.

Szli, brodząc w wodzie, czasem sięgającej aż do kolan, grzęznąc w brudnym szlamie. Nie od razu łowca zdał sobie sprawę z narastającego w nim niepokoju. Nie chciał siać paniki, więc milczał, jednak był na bagnach nie po raz pierwszy i czegoś mu tu brakowało. Gdzie insekty, drobne gryzonie? Czemu nie słyszeli głosów bagiennych ptaków? Robili spory hałas i nic na niego nie reagowało. Jedyne co im odpowiadało, to nienaturalna w takim miejscu cisza. Nie natknęli się na nic. Żadnych oznak życia. Było za cicho, za spokojnie. W końcu wszyscy to zauważyli. Już nie tylko renegat czuł, że coś jest nie tak, reszta grupy również, co odbiło się na ich zachowaniu. Nerwowo rozglądali się wokół, trzymając dłonie blisko broni, aby być gotowym na niespodziewany atak. Jednak nic się nie działo. Było pozornie bezpiecznie

Wędrowali dwie godziny, a może godzinę albo trzy. Nikt nie potrafił dokładnie określić, jak długo już idą, ale każdy podejrzewał, że noc spędzą na tych zatrważająco cichych bagnach. Wszechobecna mgła nie rozrzedzała się; na szczęście również nie gęstniała. Odległość, na jaką dało się cokolwiek zobaczyć, pozostawała niezmienna – trzydzieści, może trochę więcej kroków, a potem mgła tworzyła białą, nieprzeniknioną dla wzroku ścianę.

W końcu jednak woda zaczęła opadać, aż całkowicie znikła, ustępując miejsca suchemu, twardemu gruntowi. Wyszli na brzeg z wymalowaną na twarzach ulgą. Teraz mogli mieć nadzieję, że niedługo opuszczą moczary albo choć dotrą do bardziej życzliwej dla wędrowców części bagien, bez mgły i tego męczącego napięcia.

Szli stosunkowo krótko, kiedy Bromir postanowił rozbić obóz i wysłać zwiadowców. Najwięcej zastrzeżeń miał Skorpion. Próbował tłumaczyć, że rozbijanie obozu w miejscu, którego nie znają, i nie wiedzą, co ich otacza, nie jest dobrym pomysłem. Chciał maszerować dalej, nie zważając na zmęczenie. Popierał go nawet mag, acz w milczeniu, w przeciwieństwie do pozostałych najemników, którzy woleli odpocząć. W odróżnieniu od Grega i łowcy nie faszerowali się żadnymi magicznymi ani alchemicznymi specyfikami, więc odczuwali zmęczenie zdecydowanie bardziej niż oni. Tamci mogli maszerować jeszcze wiele godzin, zanim dopadłoby ich znużenie.

Gdy zwiadowcy zniknęli we mgle, reszta drużyny zajęła się rozbijaniem obozu. Łucznicy zaczęli rozkładać koce. Dwóch żołnierzy zebrało i przyniosło chrust na ognisko, co poirytowało łowcę, obawiającego się, że niepotrzebnie zwrócą na siebie uwagę. Niewzruszony tym Bromir kazał magowi podpalić kawałki gałązek i już po chwili płonął ogień.

Skorpion, nie kryjąc niezadowolenia, odszedł na skraj niewielkiego obozu. Skupił się na mgle, nasłuchując i wypatrując ewentualnych kłopotów. Jedzenie, które mu przyniesiono, odstawił na bok; nie chciał posiłkiem zakłócać działania mikstur. Poza tym jako dobrze wyszkolony łowca potworów umiał przeżyć w najtrudniejszych warunkach bez jedzenia i picia. Każde zaproszenie Bromira, by podszedł bliżej ognia, komentował krótkim: ,,Ktoś musi trzymać wartę”, po czym wracał do nasłuchiwania i wypatrywana, i czekania na powrót zwiadowców.

Jako pierwszy usłyszał więc szybko zbliżające się dźwięki. Ktoś biegł, mocno hałasując, co mogło oznaczać tylko jedno: problemy. Zwiadowcy musieli natknąć się na poważne zagrożenie i dlatego pędzili teraz na złamanie karku. Gdy z mgły wyłonił się jeden z nich, Skorpion miał już pewność: dojdzie do walki.

Mężczyzna był zakrwawiony i przerażony. Na jego widok wszyscy poderwali się na nogi, zapanował chaos. Bromir wyszedł na przód.

– Co się stało? Gdzie Żegost? – zapytał.

– Nie żyje – wydyszał zwiadowca. – Zostaliśmy zaatakowani przez dziwne potwory... – Przerwał na chwilę, by złapać oddech, po czym kontynuował: – Pojawiły się dosłownie znikąd. Wyłoniły się z mgły tak nagle...

– Człowieku! – ponaglił go Bromir. – Co to za potwory?!

– Miały paskudne cuchnące mordy. Kolor ich skóry przypominał ciemny mech porastający bagienne drzewa. Mierzyły ze dwa metry, jak nie więcej, i były przerażające! – wykrzyczał zwiadowca.

– Bagienne trolle – mruknął łowca. – Głupie, ale niezwykle giętkie. Potrafią unikać ciosów i nawet je parować prowizoryczną bronią. Zdaje się, że są nieczułe na ból. Ale ogień je zabija. Do czegoś się w końcu, magu, przydasz – powiedział sarkastycznie. – Spalisz je. Ile ich jest?

– Całe setki! – wrzasnął spanikowany zwiadowca. – Gdzie nie spojrzeć, wszędzie te bestie. Idą w naszym kierunku. Walczyliśmy z nimi, gdy nas okrążyły. Ale tylko ja zdołałem się jakoś wymknąć! Ścigają mnie!

– Więc będą tu lada chwila – skomentował łowca. – Nie ma na co czekać. Musimy się przygotować do walki i możliwie jak najszybciej wyrąbać sobie przejście, a potem niech każdy gna na łeb na szyję.

– Czy jest szansa, by się stąd teleportować? – spytał jeden z łuczników.

– Niestety nie – odparł mag.

– A chociaż parę kilometrów dalej? – spytał z nadzieją w głosie drugi z łuczników.

– Nie przeniosę nas chociażby o krok. Coś nadal zakłóca delikatną strukturę czaru.

– A więc szykujmy się do walki.

Nim Bromir skończył mówić, otoczyły ich sylwetki pokracznych stworów. Trolle ze zwisającym poniżej kolan rękoma, które kołysały się bezwładnie na różne strony, niezgrabnie zbliżały się do ofiar. Jednak zachowywały bezpieczny dystans, chcąc najpierw przyjrzeć się tym dziwnym istotom, których dotąd nigdy nie widziały. Łucznicy w tym czasie sięgnęli po swe łuki i do kołczanów, a renegat do pasa z miksturami. Odkorkował jedną z fiolek, zamierzając wypić zawarty w nim specyfik.

– Co ty robisz? – spytał z niedowierzaniem mag.

– Jak to co? Chcę się wzmocnić. Co w tym dziwnego?

– Tak nie wolno. To może prowadzić do groźnych konsekwencji. I dobrze o tym wiesz!

– Wiem – burknął z irytacją Skorpion. – Jestem łowcą i wiem, co mi wolno, a czego nie.

– I mimo to chcesz się wzmocnić kolejną miksturą, choć nie minęło jeszcze działanie poprzednich? Wiesz, że to może prowadzić...

– Przestań! – przerwał mu rozdrażniony renegat. – Od kiedy się o mnie tak martwisz?

– Od kiedy otacza nas banda trolli i potrzeba każdej ręki do walki. Padniesz u mych stóp, a potem ja cię będę musieć ochraniać. Nie uśmiecha mi się taka perspektywa.

Skorpion parsknął śmiechem.

– Ty się lepiej martw o siebie. Potrafię zadbać o własną skórę. I jeśli ktoś tu będzie kogoś bronił, to ja Bromira. Cała reszta mnie nie interesuje. Jak dla mnie możecie tu zgnić!

Takie bezceremonialne wyznanie zaskoczyło Grega.

Tymczasem zbrojni, z Bromirem na czele, byli bardziej zainteresowanymi wolno, lecz nieustępliwie zbliżającymi się trollami niż kłótnią renegata z czarodziejem. Szok, jaki wywołało pojawienie się tak licznego stada stworów, z wolna ustępował. Paraliż i odrętwienie mijały, a krew coraz szybciej krążyła w żyłach. Szykowali się do walki...

– Jesteś głupcem i skończonym egoistą – wycedził mag. – Ale wy, łowcy potworów, wszyscy tacy jesteście.

– Gwarantuję ci, kuglarzu, że nie jesteśmy tacy sami.

Grega poruszyła ta obelga, najgorsza, jaką mag mógł usłyszeć. Renegat zranił jego dumę, na co zareagował niemal odruchowo: w jego dłoni zapłonęła kula ognia.

– Dokładnie tak, kuglarzu. – Łowca powtórzył zniewagę. – Spal te potwory.

Mag z wściekłością rzucił w jego stronę świetlisty pocisk, którego Skorpion zgrabnie uniknął, uchylając się na bok. Czar wpadł we mgłę, podpalając jednego z trolli. Stwór, piszcząc przeraźliwie, zaczął biegać chaotycznie, obijając się o swoich braci i podpalając również ich. Łowca wyciągnął miecze i zlustrował maga, wyraźnie szykując się do ataku na niego.

– Dość! – krzyknął władczo Bromir, przerywając ten bezsensowny spór. – Żadnych kłótni, kiedy otacza nas banda wrogów! Macie współpracować, a nie wzajemnie się mordować! Zrozumiano?!

– Jeśli cię to interesuje, magu, to nic mi nie grozi – mruknął pojednawczo renegat. – Zażycie kolejnych mikstur, nim przestaną działać poprzednie, skutkuje tylko wpadnięciem w szał bojowy. I nic poza tym.

– Nie interesują mnie twoje problemy, psi pomiocie.

Renegat już nie skomentował. Czekał, aż potwory ruszą wreszcie do ataku, lecz trolle miały teraz większy problem niż grupka uzbrojonych w miecze i łuki ludzi. Płonące coraz liczniej sylwetki miotały się na boki, próbując ugasić morderczy ogień – bezskutecznie. Łucznicy naciągnęli cięciwy i czekali na rozkaz do oddania strzału. Mag zaczął czarować. Kreślił rękoma skomplikowane wzory, aż między dłońmi pojawił się błękitny płomień. Trwało to kilka chwil, akurat tyle, ile zajęło Skorpionowi opróżnienie kilku fiolek. Mag rzucił czar i nieopodal stanęły trzy drewniane wieże, nie wyższe niż cztery metry. Bromir spojrzał na niego z uznaniem i wydał rozkaz łucznikom:

– Na wieże! Natychmiast! Gdy któraś z tych pokrak ustawi się do czystego strzału, nie wahajcie się ani chwili!

Łowca nie słuchał. Mikstury zaczynały działać...

Ogarnęła go fala gorąca. Rozlała się, paląc przez chwilę niemiłosiernie, aż w końcu ustąpiła mrożącej całe ciało fali energii, której nie mógł się przeciwstawić. Upadł na kolana. Rozsadzało go od środka. Żyły mu zafalowały, wychodząc pod samą skórę, a z kącików ust pociekła krwawa ślina. W momencie kiedy trolle zaatakowały, on wciąż klęczał, powalony przez własne mikstury.

Mag patrzył na niego w milczeniu, manifestując miną i całym sobą: „a nie mówiłem?”, co renegat zignorował, wiedząc, iż lada moment nadejdzie uczucie, którego tak teraz pożądał.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin