Gustave Le Rouge - Więzień na Marsie 01 - Więzień na Marsie.odt

(358 KB) Pobierz



 

Gustaw Le Rouge

 

 

 

Więzień na Marsie

Powieść fantastyczna

 

Le prisonier de la planète Mars

Tlomaczyla z francuskiego K. W.

Tajemniczy dom

 

– Więc nie zostajesz z nami stanowczo? – pytał Ralf swego przyjaciela, Roberta Darvela.

– Nie mogę! Sam przyznasz, iż nie godzi się opuszczać tak doskonałej okazji. Ten pan Ardavena, który mnie wzywa na schadzkę w tak dziwny sposób, musi być jakimś bogatym fabrykantem lub przemysłowcem, który chce pozyskać mnie a raczej moją pomysłowość dla swych interesów. Wobec tego, że kasa moja zupełnie pusta, propozycja taka uśmiecha mi się bardzo!

– Bodaj byś się nie omylił! – odparł Ralf Pitcher, nieco niedowierzająco. – Ton listu nie jest wyraźny! Robert wyciągnął z kieszeni arkusz papieru, zapisany pismem powikłanym i tajemniczym i odczytał głośno.

 

„Panie! Miałem sposobność zapoznać się z pańskiemi pracami oraz podróżami i chcę panu zaproponować rzecz ważną a zajmującą. Proszę o zobaczenie się ze mną w piątek o godzinie dziesiątej wieczorem w mieszkaniu przy ulicy Yarmouth Nr, 15. Proszę o nieodzowne przybycie, gdyż chodzi tu o rzecz ważną dla nas obu.

Ardavena.”

 

– Hm! List ten nie wygląda na to, by go pisał fabrykant lub przemysłowiec! – mruknął Pitcher niedowierzająco.

– Może jakiś dziwak! A no, zobaczymy! Jutro po obiedzie opowiem ci wszystko! A teraz muszę śpieszyć! Żegnaj! – zawołał wesoło Robert i pożegnawszy przyjaciela, raźnym krokiem pośpieszył naprzód. Noc już była od dawna zapadła, kiedy Robert wchodził na ul. Yarmouth, skąpo oświetloną, cichą i zamarłą. Minął uliczkę Pitter, na której panowała tak głucha cisza, że szczury przebiegały środkiem ulicy. Robert doznał mimowolnego ściśnienia serca: nigdy jeszcze nie czuł się tak samotnym. Ulica wydawała mu się jakiemś cmentarzyskiem minionego życia; dachy spiczaste i wysokie spoglądały okienkami okrągłych dymników, a chorągiewki poruszane wiatrem, jęczały żałośnie.

– Nie, – rzekł Robert do siebie – to musi być coś więcej, aniżeli schadzka dla porozumienia się w interesach!

Przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, lecz w podróżach swoich przeżył tyle, tyle widział, i tyle razy wyszedł zwycięsko z różnych przygód, że i obecnie nie poddał się melancholji starego zakątka Londynu, a czując w kieszeni doskonały rewolwer, szepnął:

– Doprawdy, że mi się ta dzielnica podoba – można by tu w spokoju prowadzić różne doświadczenia! To też, jak tylko zrobię jaki dobry interes, nabędę natychmiast jeden z tych pałaców.

Dziesiąta biła właśnie na zegarze wieżowym, kiedy Robert uderzył młotkiem[1] w bramę wskazanego Połowa bramy uchyliła się i zamknęła za nim natychmiast, a Darvel znalazł się na obszernym dziedzińcu, zarosłym wysoką trawą, ze studnią pośrodku, otoczoną balustradą z kutego żelaza.

– Czy tu mieszka pan Ardavena? – spytał.

– Proszę iść za mną – odezwał się głos cichy i bezbarwny.

Robert odwrócił się i spostrzegł człowieka w czarnem ubraniu, zapalającego małą latarenkę. Przy jej czerwonawem świetle dojrzał, iż jest to starzec, który wyglądał na zakrystjana, lub szwajcara: długie białe włosy i takiż zarost okalały twarz wyschłą i zawiędłą. Ręką, ozdobioną licznemi pierścieniami, podał Robertowi latarenkę, a sam zgarbiony, poszedł naprzód po ścieżce wydeptanej w trawie.

Po chwiejących się stopniach weszli na taras, ozdobiony bronzowemi sfinksami, drzemiącemi wśród szarozielonych kałuży.

Starzec otworzył drzwi, przeszedł sień zawieszoną portretami i podniósł skórzaną zasłonę.

Robert znalazł się w sali, szczególnie umeblowanej. W rogach jej stały na marmurowych podstawach dziwaczne, wielorakie bóstwa o głowach potwornych, a kadzielnice wyziewały wonne, odurzające dymy. Dokoła ścian stały nizkie, miękkie otomany, kryte aksamitem czarnym w złote wzory. Pełno tam było najrozmaitszych cacek, przyrządów do palenia tytoniu i opium, a wspaniały kredens był obciążony butelkami szampana i różnych napojów wyskokowych. Wielkie szafy z hebanu inkrustowanego zapełnione były rękopisami, – niektóre z nich składały się z liści palmowych lub deseczek z drzewa sandałowego.

– Zapewne to jest mieszkanie jakiegoś przemysłowca angielskiego, który bawił długo w Indjach – pomyślał Robert, zasiadając wygodnie na miękkiej otomanie.

Zaledwie jednak usiadł, usłyszał jakiś groźny pomruk; zerwał się przerażony i odskoczył o kilka kroków. Zimny pot wystąpił mu na czoło, gdy z pod sofy wyszedł, przeciągając się, ogromny tygrys i cichym, kołyszącym się chodem wysunął się na środek sali.

Tam przypadł do ziemi przedniemi łapami, próbując ostrości pazurów na dywanie, a potem zaczął iść wolno, wężowym ruchem w stronę gościa… Oczy zwierza gorzały, grzbiet się wyprężył: gotów był do skoku. Robert pochwycił rewolwer i położył palec na cynglu, przygotowany do strzału w razie skoku tygrysa. Był bardzo blady; serce biło mu silnie, lecz zachował spokój zupełny i czekał z zimną krwią.

Upłynęły trzy sekundy – czy trzy wieki, tego Robert nie wiedział! Człowiek i zwierzę badali się wzrokiem: gdyby Robert był spuścił oczy, choć na jedną sekundę, byłby zgubionym! Nagle zasłona u drzwi, czarna w złote wzory, uchyliła się i głos stłumiony jakby dochodzący z dali, zawołał:

– Mowdi! Mowdi!

Tygrys poznał snąć głos swego pana, gdyż szybko wpełznął znów pod sofę; Robert zaś zwrócił się gniewnie do wchodzącego:

– Mój panie! Żarty pańskie są co najmniej niestosowne! Nie wiem, w jakim celu zostałem wciągnięty do tej odludnej dzielnicy. Uprzedzam jednak tego, kto by miał zamiar mię ograbić, że się źle wybrał; mam przy sobie tylko dziesięć szylingów, ale za to – wyborny rewolwer!…

Tu urwał nagle, zmuszony do milczenia jakąś wyższą siłą i głęboko zmieszany wyrazem twarzy stojącego przed nim człowieka. Był on małego wzrostu i tak nadzwyczajnej chudości, iż pod okrywającą go cienką szatą z czarnego jedwabiu znać było każdą kostkę. Muskuły jego tak zanikły, że pozostały z nich tylko cienkie sznurki; ręce wyschłe, koloru ziemi – miały wygląd rąk mumji.

Najbardziej jednak zastanawiającą była jego twarz. Wyobraźcie sobie trupią głowę o czole nadzwyczaj wysokim, pod którym gorzały oczy lazurowo – błękitne, czyste i jaśniejące młodością: były to jakby dwa świeże bławatki na nagiej czaszce.

A jednak postać ta nie miała w sobie nic posępnego lub odstraszającego. Ze szlachetnych rysów widniała powaga i energja olbrzymia; oczy wprost promieniowały nadmiarem żywotności.

Postawę miał prostą, ruchy swobodne a uśmiech pełen dobroci.

– Usiądź pan, proszę – rzekł łagodnie.

Robert usiadł, czując niejaki zawrót głowy: tysiące różnorodnych myśli, bezładnych podejrzeń, kłębiło się w jego mózgu i uczuł nagle, z nieopisanym przerażeniem, iż jest pod zupełną władzą tego szczególnego człowieka.

Ten zaś próbował go uspokoić, głosem cichym i jak gdyby dochodzącym z oddali.

– Przede wszystkiem, pozbądź się pan wszelkich obaw. Pojmuję pańskie rozdrażnienie i zapewniam pana iż przykro mi jest bardzo, że zapomniałem o moim biednym Mowdi, który tu odbywa zwykle swoją sjestę. Jest on jednak zupełnie nieszkodliwym – zabrałem go z dżungli małym kociakiem i nie zrobił nigdy krzywdy moim przyjaciołom.

– A nieprzyjaciołom?

– Nie mam ich – odrzekł starzec.

– Ale czegóż właściwie chce pan ode mnie? – spytał z niecierpliwością Robert – i kim pan jesteś?

– Czy nie słyszałeś nigdy o braminie Ardavena?

– Nie – rzekł Robert – tem nazwiskiem był podpisanym list… ale nie przypominam sobie…

– To zresztą drobnostka – rzekł starzec. – Jestem przełożonym klasztoru w Kalambrum, mieście świątyń i pałaców, które mieści w swoich murach 10,000 braminów.

– Nie widzę dotąd, w czem mógłbym panu być użytecznym? – niecierpliwie przerwał Robert.

– Trochę cierpliwości. Zapewne wiadomo panu, iż my, bramini indyjscy, bywamy niekiedy zdolni do rzeczy nadprzyrodzonych, których cała wiedza Europejczyków nie potrafi ani powtórzyć, ani wytłumaczyć. Pan zaś, ze swej strony, posiadasz umiejętność innego rodzaju – siłę materjalną, praktyczniejszą, niż nasza.

– Chciałbym zobaczyć choć jeden z tych cudów, o których pan wspominałeś… – rzekł z lekką ironją Robert.

– Nic łatwiejszego – odrzekł Ardavena, z pobłażliwym uśmiechem. – Spróbuj pan wstać!

To mówiąc, wyciągnął rękę w stronę młodego człowieka i utkwił w nim swe jasne oczy, świecące blaskiem drogich kamieni.

Robert nadaremnie się wysilał, aby opuścić swe miejsce: zdawało mu się, iż ciało jego jest ciężkiem, jak bryła ołowiu, a próżne wysiłki sprawiały mu nieznośne cierpienie. Nie mógł nawet unieść ręki.

– Widzisz więc pan, – rzekł bramin, – że gdybym miał względem pana złe zamiary, broń pańska nie na wiele by się przydała. Teraz wracam panu swobodę.

Robert podniósł się i postąpił kilka kroków, coraz silniej ulegając potężnemu wrażeniu. Wszystkie jego pojęcia o rzeczywistości i możliwości – były rozwiane.

– Pan jesteś silniejszym ode mnie – zawołał, buntując się mimo woli, – ale cóż pan upatrzył sobie do mnie?

– Nie chcę w niczem wpływać na pańskie postanowienie. Jeśli na moje zamiary nie przystaniesz, wyjdziesz stąd tak samo, jak wszedłeś; a nawet, w razie odmowy ze strony pana, postaram się wynagrodzić mu poniesioną stratę.

– Nie żądam niczego!

– Porozumiejmy się: nie mam na myśli strat materjalnych, ale rozumiem, że zawód, jakiego byś pan doznał, zawiedzione nadzieje – mogłyby wyrządzić panu szkodę wielką. Proponuję więc następujący układ: posiadasz pan wyobraźnię twórczą, oraz znajomość swojej sztuki – w pojęciu tutejszem, naturalnie. Połączmy zatem swoje umiejętności: pan mię obeznasz z chemją, medycyną i mechaniką, a ja ci odsłonię tajemnice psychologji i filozofji. Nasza wspólna praca musi sprawić cuda! Będziemy tajemniczem ogniwem, które połączy zatraconą już sztukę świata starożytnego, ze sztuką silną, młodzieńczą, choć brutalną – nowego świata, nowych czasów.

Robert milczał, pogrążony w odmęcie myśli. Bramin mówił dalej, nieco zadumany:

– Kołatałem do wielu ludzi gienjalnych – wszędzie pozbywano się mnie jak szarlatana lub szaleńca. Szczęściem, moja sztuka pozwoliła mi wynaleźć pana w tłumie ludzi, jak się wynajduje djament w piaskach Golkondy… Jeśli miłujesz Prawdę i Sztukę dla nich samych, pójdź za mną!

– Ależ… – zauważył Robert, olśniony i przejęty urokiem i dziwną mocą słów tego człowieka.

– Wiem naprzód Twą myśl! Ale uspokój się – znam tę nędzną walkę, na którą jest wystawionym tu u was, na Zachodzie, człowiek ubogi. Otoczę cię zbytkiem, godnym indyjskiego radży; uczynię cię tak bogatym, że będziesz gardził bogactwem!

Tu Ardavena pociągnął za sobą Roberta do przyległego pokoju. Wśród ścian zszarzałych od wilgoci, leżała tam tylko wiązka słomy i stał dzbanek wody.

– Oto mój pokój – rzekł starzec – a przecież jestem miljarderem, jak się u was mówi. Wszystko jest możliwem dla tego, kto potrafi wyrzec się wszystkiego!

– Więc dobrze – rzekł nagle Robert – rzecz skończona! Oddaję moją słabą wiedzę na usługi pańskiej mądrości.

– Namyśl się jeszcze: gdy przyrzekniesz raz zgodę, będziesz musiał być mi posłusznym.

– Już postanowiłem: możemy się zobaczyć jutro!

– Dlaczego jutro? Nic cię przecież nie zatrzymuje w Londynie!

– A więc dobrze! Pojadę wtedy, kiedy pan zechcesz, – rzekł Robert, ujęty i zniewolony obejściem się tego człowieka, łagodnem a rozkazującem. – Ale czy nie potrzebujesz pan trochę czasu na przygotowania do podróży?

– Już wszystko załatwione: wiedziałem, że się zgodzisz!

Ardavena otworzył drzwi i poprzedzając swego gościa, przeszedł korytarz, wyłożony w kostkę czarnym i białym marmurem. Wyszli następnie na schody, a po przejściu ciemnej alei, znaleźli się na chodniku jakiejś ulicy, na środku której stał powóz. Zajęli w nim miejsca i po pięciu minutach jazdy, stanęli na dworcu Victoria; a gdy biła jedenasta, już Robert Darvel i jego tajemniczy towarzysz siedzieli w wagonie sypialnym, pędząc do Duwru z szybkością 120 kilometrów na godzinę.

Nazajutrz w południe, Robert palił cygaro na pokładzie Petchili, wielkiego parowca, płynącego do Indji i patrzył zamyślony na znikającą w oddali białą kolumnę latarni morskiej w Land’s End. Wkrótce ostatnie zarysy lądu rozpłynęły się i znikły w niebieskawej mgle oddalenia.

Robert płynął ku Indjom, tajemniczej krainie, jedynej, która wpośród naszej praktycznej cywilizacji pozostała królestwem czarów i uroków.

Źródło energji

 

Petchili odbywał swoją drogę w wybornych warunkach; po zwykłych przystankach na wyspie Malcie, w Port–Said i w Dżibuti, nasi podróżni wylądowali na wyspie Cejlon, w głównem mieście Kolombo. Stamtąd udali się do Karnaku, gdzie się znajduje sławna świątynia i klasztor Kelambrum.

Podczas podróży, Robert zawarł bliższą znajomość z Ardaveną i spostrzegł wkrótce, że człowiek ten posiadał zdumiewającą wiedzę i to w różnych kierunkach. Oprócz sanskrytu i innych narzeczy indostańskich, mówił z zadziwiająco czystym akcentem po angielsku, francusku i włosku. Znał również dobrze języki: arabski, perski, chiński, i w każdym z nich czytywał dzieła sławnych autorów w oryginale.

Ku wielkiemu zdziwieniu Roberta, był on także doskonale obeznanym z najważniejszemi odkryciami nowoczesnemi we wszelkich gałęziach nauk. Lecz najbardziej zdumiewającą była lotność jego umysłu, która mu pozwalała z drobnego nieraz szczegółu wysnuwać natychmiast wnioski uzasadnione i niezbite, rozwiązywać z niezwykłą jasnością najzawilsze zagadnienia.

Robert, pomimo swoich dyplomów i wynalazków, czuł się bardzo małym wobec tego szczególnego starca, który zdawał się być chodzącą encyklopedją ludzkiej wiedzy. Był jednak bardzo zadowolonym ze swej wyprawy, która, oprócz swej niezwykłości, zabezpieczyła go i pod względem materjalnym, gdyż w dniu wyjazdu z Londynu, Ardavena doręczył mu tytułem za15 datku, paczkę banknotów wartości około 2,000 funtów szterlingów[2].

Jedna rzecz go tylko martwiła: oto, że nie zawiadomił swego przyjaciela Ralfa ani o wyjeździe, ani o swem powodzeniu.

Nieraz już zabierał się do napisania do niego – lecz bramin, odgadując myśl jego, odradzał mu to stanowczo.

– Dla naszych przyszłych planów koniecznem jest, aby nikt nie wiedział, gdzie jesteś – mówił – i aby się Tobą wcale nie zajmowano. Każde przedsięwzięcie, o którem ludzie wiedzą, jest już przez pół chybionem! Później dostarczę Ci środków do porozumiewania się z przyjacielem – tymczasem, bądź o niego najzupełniej spokojnym: dobrze mu się dzieje!

Robert nie śmiał być nieposłusznym swemu szczególnemu współpracownikowi, ale przykrą mu była myśl, że Ralf może go mieć za obojętnego niewdzięcznika, lub opłakiwać może zgon jego.

W końcu podróży Ardavena namówił go, aby zamienił suknie europejskie na lekki ubiór indyjski, składający się z kawałka delikatnej tkaniny, długiego na 20 do 30 metrów, który się owija dokoła ciała – oraz lekkiego białego turbanu. Gdy jeszcze ogolił zarost i głowę, wyglądał jak prawdziwy indus.

Odpocząwszy parę dni po żegludze, podróżni nasi odbywali dalszą drogę na grzbiecie słoni. Urocza to była podróż! Przebywali lasy kwieciste i zacienione, pełne odurzającego zapachu cudnych kwiatów; były w tych puszczach jeziora, okolone świątyniami z różowego marmuru, pełne śnieżystych lotosów, – to znów droga wiodła przez pustynie kamieniste, spalone słońcem, bez śladu roślinności.

Robert w licznych swych podróżach widywał wiele pięknych okolic; nie mogły się one jednak porównać z temi, które obecnie podziwiał. Czuł się pośród tej wspaniałej, bajecznie bujnej przyrody, odmłodzonym i rzeźkim, i ze swawolą chłopięcą zbijał kamieniami z wyniosłych drzew kokosowe orzechy, których łupinami celował potem w małpy, bujające się na ogonach owiniętych wkoło gałęzi i wrzeszczące niemiłosiernie.

Zadziwiała go też podróż, szybka a tak wygodna, jakby od dawna już urządzono i przygotowano wszystko. Gdy przybyli z Kolombo do Karikal, tragarze odnieśli ich w lektyce do pałacu bogatego radży, gdzie znaleźli wszystko przygotowane na swoje przyjęcie. Uczta dla nich była przygotowana w ustronnej sali, lecz oprócz licznej służby, bacznej na każde skinienie, nie widzieli nikogo. To samo powtarzało się przez cały czas dalszej podróży, którą wygody, spokój, przygotowane zawczasu przyjęcia, czyniły jakąś baśnią czarowną.

Na koniec pewnego popołudnia przybyli do klasztoru w Kelambrum. Potężne jego kopuły wznosiły się ponad otaczające go palmy i magnolje a smukłe wieżyce minaretów odcinały się ostro na czystym lazurze nieba. Przebywszy galerję podziemną, Robert stanął olśniony. Dookoła wielkiego stawu, pokrytego wodnemi kwiatami, stały świątynie i pałace z białego marmuru i czarno–różowego granitu, a niektóre z nich mogły śmiało współzawodniczyć ze sławnemi pomnikami Egiptu. Były tam aleje z dwóch szeregów słoni kamiennych, dźwigających na grzbiecie różne bóstwa, całe lasy kolumn pięknych i delikatnie rzeźbionych.

Darvel zachwycał się temi cudami, a bramin, który mu służył za przewodnika, wprowadził go na olbrzymi dziedziniec, pośrodku którego bił pyszny wodotrysk. Wtem Robert wydał okrzyk zgrozy: na brzegu świętego stawu, w którym bramini myją się kilka razy dziennie, oraz obmywają posągi bożków, około setki ludzi stało lub siedziało w najdziwaczniejszych powykrzywianych postawach. Robert doznał dziwnego ściśnienia serca; sam ten widok był męczarnią dla niego, zdawało mu się, iż jest przeniesiony do piekieł.

– Co to jest? – szepnął – gdzie ja jestem?

– Jest to miejsce, gdzie przebywają fakirzy, skazujący się dobrowolnie na różne próby i męki, aby się przypodobać bóstwu. Patrz: ten, aby pozostać wiernym ślubowi milczenia, zeszył brzegi warg, pozostawiając tylko mały otwór, którym wciąga przez rurkę nieco polewki z rozgotowanego ryżu. Ten drugi, przed dawnemi laty kazał się przybić za uszy do drzewa. Od tego czasu pień zgrubiał, rozciągając uszy, które wyglądają teraz jak skrzydła nietoperza. Tamten trzymał tak długo ręce złożone w pięści i związane sznurem, aż paznokcie, wciąż rosnąc, przebiły ciało i wyszły wierzchnią stroną ręki. Teraz czołga się na czworakach, jak zwierzę, do swojej miseczki z ryżem!

Robert milczał. Zdawało mu się to wszystko złudzeniem, jakąś straszną zmorą.

Na wierzchu nizkiej kolumny siedział nieruchomo fakir, przerażającej chudości. Zdawał się być zupełnie pozbawionym życia; siwa broda spadała mu aż do pasa, a we włosach, skłębionych i splątanych, ptaki uwiły sobie gniazdo. Małe złociste jaszczurki przebiegały po jego udach, prześlizgując się między palcami nóg, wyschłemi jak u mumji.

Było tam jeszcze wielu innych pokaleczonych dobrowolnie i zadających sobie tak wymyślne męki, że Robert uczuł zawrót głowy.

– Wyjdźmy stąd, – szepnął – niepodobna patrzeć na to! Jakże możecie zezwalać na podobne okropności?

– Nie mogę temu przeszkodzić – odrzekł bramin. – Utraciłbym wszelką władzę nad tymi, którzy powinni być mi posłuszni, gdybym się sprzeciwił torturom, zadawanym sobie samym przez tych nieszczęśników. Przekonasz się, że i tak zrobiłem już wiele w tym względzie.

– Ależ to jest wprost oburzające!

– Pomówimy o tem później; teraz pokażę ci widok przyjemniejszy od tamtego.

Robert nic nie odpowiedział. Zaczynał trochę żałować, iż zbyt pośpiesznie przyjął propozycję bramina, wskutek czego był zdanym na jego łaskę i niełaskę.

– Kto wie? – mówił do siebie, przypominając sobie różne stare legendy o zaprzedawaniu duszy djablu – czy ten szczególny a błyskawicznie szybki sposób, w jaki on mię opanował, nie ma w sobie czegoś nadprzyrodzonego?

I na tę myśl uczuwał dreszcz przestrachu. Przy czem dręczyło go to, że nie był już panem swoich myśli: wiedział o tem, że ten starzec z jasnym, mądrym wzrokiem, czytał w nich jak w otwartej księdze. To przykre uczucie jednak rozproszyło się wkrótce i Robert powiedział sobie:

– Bez wątpienia Ardavena mówi prawdę, gdyż odczuwam jego niezmierną siłę moralną. Otóż muszę uczyć się od niego walczyć w swojej obronie i starać się wynaleźć przyczyny otaczających mię dziwów, na pozór niewytłumaczonych.

Przybyli do ogrodów, otaczających mieszkanie przełożonego braminów. Pałac, którego by pozazdrościł niejeden miljonowy radża, był okolony ogrodami, pełnemi kwiatów, wody i ciszy. Niezliczone posągi bóstw ożywiały jednostajność zieleni a Robert zauważył z przyjemnością, iż wieża, wyznaczona mu na mieszkanie, była zupełnie odosobniona od reszty budowli; płot z kolczastych kaktusów i akacji odgradzał tę część ogrodu.

– Tu będę zupełnie swobodnym – pomyślał.

Ardavena jednak sprawił mu jeszcze większą radość: po stopniach, wykutych wewnątrz skały, wprowadził go do wysokiej, sklepionej sali z górnem światłem. Było to prawdziwe laboratorjum uczonego, urządzone z nowoczesnym komfortem Nie brakło tam ani bibljoteki, ani szaf, zapełnionych chemikaljami; stosy elektryczne były całkiem gotowe, a przyległy pokój był urządzony dla dokonywania sekcji i wyłożony całkowicie białym marmurem.

– Tu będziesz mógł pracować, będąc zaopatrzonym we wszystko – rzekł bramin. – Jeśliby zaś czego brakło, to zażądaj tylko, a dostarczę wszystkiego w najkrótszym czasie.

– Czy tu nikt nie mieszkał? – spytał Robert.

– Nie, jesteś pierwszym mieszkańcem tego ustronia. Wszystkie narzędzia są prosto ze składu, żadna butelka lub słój nie był odkorkowany, a książki mają kartki nierozcięte.

Robert cieszył się, jak dziecko, tem urządzeniem bogatem a wykwintnie czystem, zaś radość jego dosięgła szczytu, gdy znalazł cały ładunek książek i fotografji, odnoszących się do Marsa.

– Widzisz, że myślałem o twoich upodobaniach – rzekł Ardavena, – możesz się zajmować czem tylko sam zechcesz i prowadzić swoje doświadczenia w sposób, jaki sam uznasz za najstosowniejszy. Co więcej, nie potrzebujesz się w pracach swoich liczyć ani z czasem, ani z wydatkami. Niewielu uczonych znajduje się w tych warunkach!

Robert odzyskał swój dawny zapał do pracy i marzyć zaczął o wynalazkach, mających zmienić postać świata. Pogrążył się teraz w czytaniu dzieł naukowych, tak bardzo, iż podczas wielu dni następnych nie widywał wcale bramina.

Jak gdyby dla zdobycia jego zaufania ten ostatni zostawiał mu zupełną swobodę. Pozwolił mu wydalać się po za obręb klasztoru, a pyszny słoń wraz z kornakiem był zawsze w pogotowiu do wycieczek w lasy sąsiednie.

Darvel urządził sobie życie nader przyjemnie: miał na swoje rozkazy dwóch służących, Malajczyk, który służył poprzednio w aptece w Singapore, pomagał mu w laboratorjum.

Każdego rana wychodził na przechadzkę po ogrodach, pełnych woni i śpiewu ptaków, a gdy upał się wzmagał, wracał do laboratorjum, skąd wychodził dopiero nad wieczorem, na obiad. Dzień kończył zwykle marzeniami przy świetle księżyca, przeświecającego rzeź aleje olbrzymich baobabów i tamarynd. Ardavenę odwiedzał bardzo rzadko, zastając go zwykle przy pisaniu, lub czytaniu w izdebce małej, chłodnej, w której nie było nic więcej oprócz siennika i dzbanka wody. Tam też odnalazł tygrysa Mowdi, z którym był teraz w najlepszej zgodzie. Gdy tylko zwierz ujrzał Roberta, podchodził ku niemu, mrucząc przyjaźnie, a Darvel głaskał jego puszyste, czarno–żółte futro.

Inżynier czuł się tak dobrze w tem spokojnem ustroniu, iż nie żałował wcale świata, którego się wyrzekł dla samotni indyjskiej. Trzeba dodać, iż bramin nie myślał wcale gościowi swemu narzucać praktykowanych przez siebie i swoje otoczenie umartwień. Pożywienie było delikatne i wytworne, łącząc w sobie wykwint europejskiej i miejscowej kuchni. Brakło mu tylko wiadomości o Ralfie, którego, nie mając bliższej rodziny, pokochał jak brata, aby się czuć całkiem szczęśliwym. Użalał się na to przed braminem, przechadzając się z nim pewnego dnia w olbrzymiej galerji podziemnej, oświetlonej pochodniami, a ten zapytał:

– Czy tak wiele ci zależy na tym, aby dowiedzieć się czegoś o Ralfie? Aby mu przesłać wiadomości o sobie?

– O tak! Bardzo bym tego pragnął!

Ardavena pomyślał przez chwilę, potem rzekł:

– A więc dobrze! Zaspokoję to pragnienie: nie tylko uspokoimy twojego przyjaciela, lecz zobaczysz go własnemi oczami. Nie wolno ci jednak odezwać się do niego ani słowem!

Robert bardzo wzruszony, choć trochę niedowierzający, szedł za braminem aż do wysokiej, sklepionej krypty, wspartej na grubych kolumnach.

Zdawało mu się, że jest w nawie jakiejś gotyckiej kaplicy; lecz w miejscu ołtarza było tam tylko ogromne zwierciadło. Dwaj fakirzy zapalili przed niem pochodnie z wonnego wosku i oddalili się cicho.

– Ujrzysz, co widzieć pragniesz – rzekł wówczas bramin – lecz cokolwiek bądź zobaczysz, musisz zachować najgłębsze milczenie, pod karą natychmiastowej i strasznej śmierci; gdyż wprowadzam tu w ruch siły potężne, któremi trudniej kierować, aniżeli parą lub elektrycznością.

Robert zobowiązał się milczeć. Ardavena zaś, ustawiwszy w trójkąt trzy złote trójnogi, napełnione żarzącemi węglami, brał z małej puszki, którą nosił u pasa, szczypty kadzidła i rzucał na węgle. Wkrótce dym gęsty zaciemnił wnętrze krypty.

Płomienne pochodnie przybladły, zwierciadło przysłoniło się mgłą, z której z wolna zaczęły się uwydatniać wyraźniejsze zarysy. Stopniowo zjawisko zrobiło się coraz jaśniejszem i wyrazistszem, podczas kiedy reszta krypty pogrążoną była w ciemności.

Robert zaledwie powstrzymał okrzyk zdumienia. O kilka kroków przed sobą ujrzał Ralfa, robiącego sekcję zwłok jakiegoś ptaka, przy świetle lampy, przepuszczonem przez szklaną banię, pełną wody.

Widział każdy ruch swego przyjaciela, słyszał go mówiącego do siebie, jak miał w zwyczaju. Po jakiejś chwili do pokoju naturalisty weszła jego matka i przypomniała mu, że już czas na spoczynek. Ralf usłuchał wezwania z kwaśną miną, podniósł się powoli i zaczął się przygotowywać do spania; wreszcie położył się na łóżku i usnął.

Ardavena dotknął ręką czoła Roberta, a młody człowiek, poddając się tajemniczej woli, której nie próbował nawet oprzeć się, znalazł się w mieszkaniu Ralfa, którego rozkład znał dobrze.

Bezwiednie, posłuszny kierującej nim sile wyższej, wszedł do pracowni, znalazł pióro i atrament, i nakreśliwszy kilka wierszy na kawałku papieru, położył go na stoliczku, przy łóżku Ralfa. Chciał coś powiedzieć, lecz Ardavena ruchem ręki nakazał mu milczenie i znów rzucił na węgle nieco kadzidła. Zwierciadło przysłonił, jak za pierwszym razem, dym wonny i gęsty, a gdy się rozwiał, Robert ujrzał piękne i szlachetne rysy Alberty de Téramond, swej dawnej narzeczonej.

Zanim zdołał się opamiętać, uczuł na czole dotknięcie ręki bramina, a za chwilę ujrzał się przed tem samem zwierciadłem. Teraz jednak odbijało ono tylko blade światła pochodni i kolumny sklepienia.

Uroki i czary

 

Robert Darvel oswoił się wkrótce z nowem życiem i ani przez myśl mu nie przeszło, aby miał kiedy rzucić przepyszne ogrody Kelambrumu i swoje zaciszne, bogato zaopatrzone laboratorjum. Myślał teraz wyłącznie o zgłębieniu tajemnic woli ludzkiej, tej cudownej siły twórczej, której dowody miał przed sobą co chwila. Na drodze tej nowej nauki uczynił już kilka kroków, lecz to było drobnostką w porównaniu z tym, co go zdumiewało w Ardavenie.

Oswoił się jednak z czarami i cudami fakirów, które go wprowadzały w podziw w początkach, a nawet próbował z powodzeniem powtarzać łatwiejsze doświadczenia. Wielokrotnie bywał świadkiem rzeczy nadzwyczajnych: widział, jak na rozkaz fakira, wydany w myśli, zapalały się lub gasły pochodnie, kiełkowały i wzrastały rośliny, a owoce dojrzewały w przeciągu niewielu minut. Widywał węże, zamagnetyzowane wzrokiem tych ludzi, sztywne i twarde jak kawałki drzewa; patrzył nieraz na fakirów, zadających sobie straszne rany i gojących je w jednej chwili, bez śladu blizny.

Są to fakty znane i stwierdzone przez tysiące podróżników, ludzi poważnych, a nawet niejednokrotnie wciągane do protokółów, podpisywanych przez wysokich urzędników oraz oficerów angielskich.

Jednym z nadzwyczajnych objawów, którym zajmował się Robert z zapałem, było prawo lewitacyi, rozpowszechnione i tłumaczone w wielu poważnych wydawnictwach. W przytomności Ardaveny i Roberta, pewien fakir, nazwiskiem Fara–Szib, zażądał laski – a gdy mu ją dano, siedząc na ziemi ze skrzyżowanemi nogami, oparłszy się na lasce lewą ręką, zaczął powoli podnosić się w powietrze. Wzniósłszy się na dwie stopy nad ziemię, zatrzymał się, siedząc ciągle na skrzyżowanych nogach, bez innej podpory, prócz laski. Wkrótce i ją odrzucił, wzniósł się jeszcze na jedną stopę i pozostał tak, zawieszony w powietrzu, około dziesięciu minut. Potem zaczął się opuszczać na ziemię, aż się znalazł na macie, na której poprzednio siedział.

Tenże sam fakir, nie mając na sobie żadnego ubrania, dokonywał rzeczy, na widok których europejscy sztukmistrze, posługujący się rozmaitemi maszynerjami, pomarliby ze wstydu. Wyciągnął z ust swych tyle kamieni, że starczyło ich na wyładowanie wozu; następnie co najmniej sto metrów ljan ostrych i kolczastych, któremi trzech ludzi owinęło pień drzewa, z czego się utworzył jakby wzgórek sporych rozmiarów. Wypowiadał ustępy znacznej długości z dzieł starożytnych i współczesnych autorów, których z pewnością nie czytał nigdy, w języku takim, jakim były pisane. Na jego słowo, sprzęty poruszały się z miejsca, posuwając się we wskazanym kierunku – drzwi otwierały się i zamykały same, a widzowie tracili zdolność ruchu i siedzieli jak martwi, niezdolni do najmniejszego poruszenia.

Największem jednak zdumieniem przejęło Roberta pochowanie żywego fakira, czego dokonał na sobie ten sam Fara–Szib.

W dniu oznaczonym, w obecności oficerów pobliskiej załogi angielskiej, którzy byli obecnymi przy tem doświadczeniu – zjawił się Fara–Szib odziany tylko przepaską i w turbanie szpiczastym na głowie.

Poprzedzające trzy dni spędził na rozmyślaniu, wraz z drugim fakirem. Teraz, w o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin