Generacja Nic.doc

(122 KB) Pobierz
GENERACJA NIC

Generacja NIC -  artykuły z Gazety Wyborczej (www.gazeta.pl)

 

GENERACJA NIC

 

KUBA WANDACHOWICZ (COOL KIDS OF DEATH) 04-09-2002

Myśleliśmy, że rzeczywistość nowej Polski pozwoli nam 20-latkom jakoś spektakularnie zaistnieć. Myliliśmy się bardzo. Ci, którzy powinni dbać o intelektualne i duchowe zaplecze, jawnie uczestniczą w nachalnym urabianiu najniższych społecznych gustów, bo tylko w ten sposób mogą zarobić na życie

Słowo "generacja" zawsze kojarzyło mi się z pewnym w miarę przejrzyście zdefiniowanym rezerwuarem wymagań światopoglądowych, z pewnym katechizmem wartości oraz z przekonaniem o powinności dokonania czegoś, co można nazwać próbą przekroczenia samego siebie, dokonania pewnego rodzaju skoku w przyszłość, odbicia się od miernoty rzeczywistości w imię rozmaicie pojmowanej utopii. Jeśli przyjmiemy, że utopia jest snem, który obiecuje nam więcej i mobilizuje do działania zaraz po przebudzeniu, to, niestety, należy stwierdzić, że my, generacja ludzi urodzonych w połowie lat 70., cierpimy na niezwykle zaawansowaną bezsenność.

To nie moje pokolenie

Mam 27 lat i nie mogę uwierzyć w swój wiek. Nie istnieje żaden społeczny kontekst usprawiedliwiający moje istnienie i - co za tym idzie - ja sam nie jestem w stanie usprawiedliwić żadnego społecznego kontekstu, który pełniłby rolę mojego "matecznika". Nie chodzi tu tylko o problem szeroko pojętego bezrobocia, problem warunków i możliwości samorealizacji (choć te czynniki pełnią tu z pewnością rolę fundamentalną), ale również o zagadnienie wymagań i zadań, jakie my sami przed sobą stawiamy, o problem języka, jaki stworzyliśmy w celu opisania samych siebie i tego, co dookoła nas. Chodzi tu o kwestię naszej (trudno jest mi używać w tym kontekście słowa "nasz" we wszystkich przypadkach i odmianach) twarzy, która często jest twarzą zmęczonego życiem defetysty, bezideowca, hiphopowca, pracownika agencji reklamowej (jako symbolu nowocześnie pojmowanego awansu społecznego), palacza marihuany, pseudokibica, alkoholika (który upija się piwem w pubach - taka teraz moda...), dziennikarza, dresiarza, pracownika banku, działacza prawicowych młodzieżówek, który wiarę w sprawczą siłę polityki czerpie z przedwojennych publikacji... Trudno jest się odnaleźć w tym wariackim tyglu. A co dopiero stworzyć generację!

Poniższe dywagacje nie mają na celu socjologicznej analizy zjawiska pokolenia urodzonego w latach 70. (i później), lecz raczej zupełnie nienaukowy, subiektywny opis stanu ducha, którym owo pokolenie próbuje mnie uwieść. Nie jestem socjologiem. Jestem jednym z przedstawicieli owego "pokolenia", który nie czuje z nim żadnego duchowego związku.

Nurtuje mnie problem pokolenia moich rówieśników - aspiracji i wymagań składających się na intelektualny mainstream kształtowanego przez nich świata. Zjawisko intelektualnego marginesu, jakże potrzebnego w każdej kulturze, nie może być przecież wyłączną receptą na przerażającą pustkę kultury oficjalnej (która, działając ponoć na zasadach wolnorynkowych, jest przecież wynikiem społecznego zapotrzebowania, koniunktury świadczącej w tym wypadku o żenująco niskich wymaganiach społecznych). Problem ten ma jeszcze parę innych aspektów, które powinny być kiedyś zbadane: jak możliwa jest kultura alternatywna w sytuacji, kiedy praktycznie nie istnieje jakikolwiek żywotny mainstream, oraz jak możliwe jest istnienie kultury w ogóle, skoro odbiorcy śpią snem zimowym.

Artyści za pieniądze

Ograniczmy się jednak do mojego pokolenia; pokolenia ludzi młodych, których wiek wskazywać powinien na największe możliwości zmiany obrazu rzeczywistości. Wydaje się, że wraz z wolnością, jaką otrzymaliśmy w wieku podstawówkowo-licealnym, dużo zmieniło się w naszych oczekiwaniach i wymaganiach. Starsi chcieli pieniędzy i wolności, nas interesowała przede wszystkim wolność (ot, taka natura wieku, z właściwym sobie młodzieńczym romantyzmem), podczas gdy współcześnie nas i młodszych od nas interesują już tylko pieniądze. To banał, jednak dużo w nim prawdy. Ile osób porzuciło lub ograniczyło swoje ideały na rzecz pracy w agencjach reklamowych, zgadzając się na schlebianie najniższym gustom klientów i zleceniodawców? Pech polega też na tym, że elity finansowe w tym kraju kształtowały się na bardzo dziwnych zasadach (wiadomo, że większość interesów po 1989 roku odbywała się na wariackich papierach, wykorzystując rozmaite luki prawne i organizacyjne, do tego dochodzi zagadnienie majątków peerelowskich i postpezetpeerowskich). Decydenci w Polsce zawsze byli niezwykle oddaleni od elit kulturalnych i praca dla nich musiała (i nadal musi) być udręką dla kogokolwiek, kto do zasilenia grona owych intelektualnych i kulturalnych środowisk kiedykolwiek pretendował. Musiało to wiązać się z wyrzeczeniami, które z pewnością stawały się źródłem wielu frustracji. Ten pęd do kariery, który rozpoczął się na początku lat 90., kiedy jak grzyby po deszczu powstawały agencje reklamowe zdolne zatrudnić całkiem sporą liczbę absolwentów szkół artystycznych lub po prostu tych, których wrażliwość i inteligencja wyrastały ponad przeciętną, zaowocował niebezpiecznym deficytem pomysłów na świat.

Wolność, którą nasz kraj zyskał po 1989 roku, stała się w pewnym momencie słowem kończącym wszelki dyskurs. Wyrażenie "jesteśmy wolni" zaczęło coraz częściej oznaczać, że mamy prawo nie mieć pomysłów na życie, mamy prawo żyć z dnia na dzień, ciesząc się tym, co możemy sobie kupić za ciężko zarobione pieniądze. Nie ma się co dziwić - to pokolenie zostało wychowane na braku, na kompleksach, na pewnej naturalnej zazdrości względem społeczeństw zachodnich, które miały wszystkiego pod dostatkiem. Sam doskonale pamiętam, jakim zachwytem przepełniały mnie wszystkie nowinki zza zachodniej granicy, wszystkie nowe mody, zespoły, filmy, komiksy, a także najzwyklejsze w świecie dziecięce zabawki, których urok działał również na ludzi o wiele starszych ode mnie. Powstaje jednak pytanie, czy owa wolność, którą szczycimy się dziś, była osiągana jedynie w imieniu tych doraźnych przyjemności? Nie ma się co łudzić - rewolucja w tym kraju powstała dzięki społecznej potrzebie lepszego życia, tak jak każda rewolucja na świecie. Jednak czy my, ludzie, których najważniejsze momenty w życiu przypadły na okres przełomu epok, możemy poprzestać na bezwiednej akceptacji tego, co nazywa się wolnymi mechanizmami rynkowymi, które nie stawiają przed nami żadnych wyzwań oprócz tych związanych z tzw. karierą zawodową? Czy to jedyna wolność, na jaką nas stać? Czy nam jest wszystko jedno? Czy mamy jakiś właściwy sobie język; język wyrażający nasze najgłębsze pragnienia i ambicje, mający stać się naszym osobistym pomostem w przyszłość? Czy cokolwiek odróżnia nas od innych pokoleń? Czy my czegoś oczekujemy od życia? Co to jest?!

Okopy św. Etatu

Problem bezrobocia, który stał się obecnie osią wszelkich niepokojów społecznych, w zestawieniu ze społeczno-ekonomicznym boomem wczesnych lat 90. jawi się jako dodatkowy, jeżeli nie główny katalizator ogólnego rozprzężenia charakteryzującego pokolenie dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków. Jeżeli bowiem sytuacja rynku pracy przypomina w istocie rzeczywistość postnuklearną, to niejako na mocy najpierwotniejszych praw "dżungli" oczywiste jest, że każdy z trudem zdobyty etat będzie broniony z ponoszeniem coraz to większych poświęceń, również w dziedzinie, którą nazwijmy po staroświecku "duchową". Dzisiejszy trzydziestokilkulatek będzie robił wszystko, żeby utrzymać zdobytą na początku lat 90. posadę, ponieważ wie, że strata etatu może się wiązać z ostatecznym wykluczeniem z rynku pracy, a na jego miejsce czeka już tabun zgłodniałych sukcesu młodych ludzi. Tworzy się niezdrowa sytuacja niewypowiedzianego szantażu, gdzie pracownik do tego stopnia jest uzależniony od swojego etatu, że będzie go bronił za wszelką niemal cenę. Intelektualne i duchowe wartości, których tak staroświecko staram się tutaj bronić, pójdą na pierwszy ogień, ponieważ w doraźnym rozrachunku ich strata boli najmniej. To szczególnie bolesne w przypadku tych, którzy niejako z racji "urodzenia" (czytaj: talentu i wykształcenia) powinni budować intelektualne pomosty w przyszłość. Ci, którzy już mają pracę, i ci, którzy jej jeszcze nie mają (i być może nigdy mieć nie będą, a przynajmniej nie taką, jaką sugerowałyby talent i wykształcenie) nie zrobią nic, by spróbować przeżyć swe życie w sposób świadomy, ponieważ nie będą mieli na to czasu, sił, pieniędzy...

Nowy idol - Klient

Kiedy zdawałem na studia (rok 1994) czuło się w powietrzu pewną obietnicę, pewną realną możliwość zmian, poczucie zdolności wpływania na intelektualne trajektorie nowo powstałej rzeczywistości. Wydaje się, że nie byłem w tym odczuciu osamotniony. Wiele się wówczas działo. Dzisiejsi trzydziestoparolatkowie właśnie "łapali się" swoich etatów, a my czuliśmy, że nie będzie źle. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że nikt nie pozwoli nam na realizację żadnych względnie górnolotnych zamierzeń, a my sami staniemy się na tyle słabi, że nie będziemy mieli siły niczego od życia wyegzekwować. Nie wiedziałem, że wszystkie intelektualne ambicje moich rówieśników zamkną się między stronicami publikacji typu: "Jak mówić »nie «", "Jak uwierzyć w siebie", "Jak w zgodzie ze sobą osiągnąć sukces", itp., a niezwykle modnym odruchem religijnym stanie się przaśny buddyzm kultywowany w oparach marihuany, która od tej pory będzie stanowiła nieodłączny element życia młodego człowieka, potęgując fizyczne i mentalne rozleniwienie.

Nie chodzi tu bynajmniej o jakieś natchnione potępienie wszelkich używek. Chodzi raczej o dezaprobatę wyrażoną wobec pewnego stylu życia, który zaowocował tak daleko posuniętym wyluzowaniem, że nagle wszystko przestało się liczyć. Markiz de Sade nie dlatego był tym Markizem de Sade, że wiódł życie hulaszcze, ale dlatego, że w trakcie swoich praktyk starał się jak najintensywniej myśleć.

Z jednej strony zachłysnęliśmy się wolnością, rozbudziliśmy w sobie (lub może rozbudzono w nas) optymizm, by za parę chwil stanąć przed ponurą perspektywą bezrobocia i konieczności hołdowania najniższym instynktom nowego idola - bezosobowego Klienta. Daliśmy się wpędzić w błędne koło, bo ulegając zachciankom tego dziwnego stwora, zaczęliśmy aktywnie uczestniczyć w tworzeniu go, umacnianiu jego atawistycznych pobudek i niewybrednych zachcianek. Nie ma żadnej bezpiecznej enklawy, która pozwoliłaby na chwilę oddechu, refleksji, ponieważ ciągle jesteśmy zmuszani do kultywowania tej zalety nowoczesności, jaką jest "elastyczność". Czy nikt nie potrafi zauważyć różnicy pomiędzy marketingiem a sferą szeroko pojętej kultury? Kto powiedział, że wolnorynkowa logika musi zyskać rangę ostatecznej struktury wszelkiego twórczego myślenia? Dostrzegając plusy i minusy współczesnych zachodnich kulturalnych kombinatów, musimy pamiętać, że podstawowym żywiołem artysty, myśliciela, "inteligenta" jest pewna podstawowa niezależność, kontra, którą powinien w sobie pielęgnować...

Co z tego, skoro ponura rzeczywistość stawia przed nami inne, całkiem przyziemne zadania? Nie mamy czasu, sił, pieniędzy ani nawet ochoty martwić się o - znów użyję nieznośnie banalnej frazeologii czasów minionych - "duchowy wymiar naszych czasów". Ciemne strony zdobytej w trudach wolności frustrują, a jej przybytki rozleniwiają. Myśleliśmy, że rzeczywistość nowej Polski pozwoli nam jakoś, mniej lub bardziej spektakularnie, zaistnieć. Myliliśmy się bardzo. Dzisiaj ci, którzy teoretycznie powinni dbać o intelektualne i duchowe zaplecze, jawnie uczestniczą w nachalnym urabianiu najniższych społecznych gustów, bo tylko w ten sposób mogą jakoś zarobić na życie. A przy tym zarabianie pieniędzy to w naszych czasach niezwykle wielki przywilej! Wmawia się nam, że już sam fakt posiadania pracy powinien wystarczać za realizację największych życiowych aspiracji, i my się tak czujemy. Robiąc byle co, wmawiamy sobie, że właśnie uczestniczymy w realizacji nowego, wspaniałego świata i powinniśmy wszystkich całować po rękach, że dany nam był ten zaszczyt.

Rimbaud w agencji reklamowej

Co dzisiaj porabiają moi najbardziej obiecujący przyjaciele z czasów studiów?

Mateusz, jedna z najbardziej nietuzinkowych postaci, z którymi dane mi było przyjaźnić się, pracuje w dużej firmie. Jego stanowisko nazywa się prawdopodobnie jakoś po angielsku. Nie ma nic wspólnego z naszym kierunkiem studiów, czyli z filozofią. Nie chciał mi dokładnie powiedzieć, o co chodzi. Śmiał się tylko, że jako dyplomowany filozof może przecież robić wszystko. Mateusz w czasie studiów przepisywał Nowy Testament na modłę surrealistyczną, pisał opowiadania, a także coś, co wprawiało mnie i profesorów w zdumienie - zabierał z biblioteki całe sterty czystych rewersów i drobnym maczkiem w każdej wolnej chwili zapełniał je swoimi przemyśleniami. Tych zapisanych rewersów miał mnóstwo. Potem przepisywał je na specjalnie w tym celu kupionym komputerze. Jeden z wykładowców chciał pomóc mu w wydaniu dzieła. Było już bardzo blisko, ale w ostatnim momencie coś nie wypaliło. Fakt jest taki, że mój kolega przestał pisać. Rimbaud wyjechał na pustynię, Mateusz do agencji reklamowej...

Krzysiek, człowiek o wielkich ambicjach naukowych, który staraniom o przyjęcie na studia podyplomowe poświęcił naprawdę dużo uczciwej pracy, zarabia obecnie na życie, pisząc prace magisterskie, licencjackie, zaliczeniowe. Nie dostał się na dzienne studia doktoranckie, choć według wielu należało mu się to jak nikomu innemu. Cóż, kryteria oceny studenta nie są w tej materii jasne i powinno to stać się tematem osobnych dociekań. Krzysiek robi doktorat zaocznie, choć już wie, że nie może pisać pracy z dziedziny, która interesuje go najbardziej. Musiał wybrać taki temat i takiego promotora, który zagwarantuje mu w przyszłości pracę na uczelni. W środowiskach akademickich, tak jak wszędzie, panuje tajemniczy system personalnych zależności i większość rzeczy należy sobie po prostu "załatwić". Krzysiek wyliczył mi swoją średnią miesięczną "pensję", jaką uzyskuje dzięki pisaniu na zamówienie: 1370 zł. Prawie średnia krajowa. Zamówień jest wiele, szczególnie w okresie sesji. Dużo zamówień przychodzi od studentów nowych prywatnych uczelni. Tematy prac, które pisał ostatnio, to "Kompetencje kierownika małej firmy" i "Mycie i dezynfekcja w zakładzie gastronomicznym". Najmniej za napisanie pracy wziął 450 złotych, górna granica to 4200 zł. Pisze po kilka prac naraz i zawsze dostaje najlepsze oceny. Co by było, gdyby mógł tą energię i czas poświęcić na uczciwą pracę naukową...

Marcin pisał artykuły do dwóch pism, w których miał jakiekolwiek znajomości. Była to bodajże "Moda Męska" i jakieś pismo o damskiej bieliźnie. W żadnym innym periodyku nie udawało mu się zaistnieć. Redaktorzy naczelni takich pism branżowych wymagają prostego i przejrzystego stylu pisania. Nic dziwnego, artykuły muszą docierać do umysłów jak największej liczby klientów. Smutne jest tylko to, jak taka praca może zmienić wykształconego człowieka, jakich kompleksów może go nabawić. Przez pięć lat edukacji Marcin wyrobił sobie znakomity, niemalże literacki styl pisania, teraz zaczęto mu wmawiać, że wszystko, czego się nauczył, to nie tylko niepotrzebny balast, ale nawet przeszkoda znacznie utrudniająca zarabianie pieniędzy. Marcin na studiach pisał o współczesnej filozofii francuskiej. Kusząc się o żart, można powiedzieć, że nie skończył aż tak daleko od swoich zainteresowań. Kiedyś zajmował się écriture [pisaniem], dzisiaj lingerie [bieliźniarstwem]...
 

Michał, który napisał znakomitą pracę magisterską o obecności śmierci w myśli zachodnioeuropejskiej, jest dealerem sprzętu fotograficznego.

Andrzejowi po wielkich trudach udało się pozostać na uniwersytecie. Temat pracy doktorskiej wybierał również w oparciu o ocenę szans dalszej pracy na uczelni. Jako doktorant na początku dostawał 560 zł, teraz jest to 710 zł.

Marek pracuje w kasie jednego z multipleksów.

Ja jestem bezrobotny. Takich jak ja jest mnóstwo.

Chcesz być szczęśliwy - ogłup się sam

Każdy człowiek posiadający ambicje twórcze jest skazany na konieczność wkomponowywania tych ambicji w zastane realia. Musi przyjąć warunki artykulacji, które stawia przed nim rzeczywistość (w tym przypadku młoda rzeczywistość wolnorynkowa). Wiadomo - chcąc być zrozumianym, należy mówić językiem zrozumiałym, a więc w pewien sposób wymuszonym przez odbiorcę. Problem pojawia się wtedy, kiedy odbiorcą jest znudzony, leniwy człowiek bez ideałów czy intelektualnych ambicji. Taki odbiorca niejako wymusza stosowanie poniżających "praktyk marketingowych", a więc konstruowanie wszystkiego na zasadzie lekko strawnego hamburgera, którego konsumpcja nie wymaga zbyt wiele wysiłku. Wydaje się, że to właśnie jest żywioł określający współczesną mentalność ludzi młodych, wyznaczający drogi realizacji wszelkich mniej lub bardziej ambitnych projektów, jeśli nie chcą one skończyć gdzieś na marginesie oficjalnego obiegu. Wolnorynkowa rzeczywistość oddaje ster w ręce bezosobowego Klienta, nie dbając o to, kim jest i jakie stawia przed sobą cele. Nic dziwnego, że to budzi w niektórych wściekłość. Z drugiej strony można oczywiście wybrać życie na marginesie zdarzeń i do końca swych dni szczycić się autentycznością i niezależnością, jednak taki "artystowski" model społecznej banicji nie jest wyzwaniem dla każdego. Nie sposób wymagać, aby stał się on jedynym rozwiązaniem dla wszystkich, którzy pragną realizować się w sposób szczery, autentyczny i przemyślany (cokolwiek miałoby to oznaczać).

W naszym świecie bunt jest o tyle trudny, że buntując się przeciwko ogłupiającym mechanizmom wolnorynkowej indoktrynacji, chcąc znaleźć wreszcie azyl pozwalający na względną autonomię, na czas na pomysły na świat, na ideały, musimy jednocześnie buntować się przeciwko nam samym, a przynajmniej przeciwko naszym żołądkom. Smutne jest to, że chcąc żyć w zgodzie ze swoimi przyziemnymi, zupełnie zrozumiałymi wymaganiami, musimy jawnie uczestniczyć w postępującym procesie ogłupiania siebie i innych. Owo ogłupianie ma przecież stworzyć koniunkturę na następne "ogłupiacze", ma stworzyć nowych "ogłupiających" i "ogłupianych". Mam tylko nadzieję, że ktoś to kiedyś skończy. Pokaże, że ten wychwalany przez tyle lat kapitalizm nie musi oznaczać intelektualnej i duchowej pustki. Nie zrobi tego z pewnością moja generacja. Już za późno.

To pokolenie, które nazywam "generacją nic", jest pokoleniem o tyle specyficznym, że podczas gdy represje towarzyszące życiu innych generacji miały związek z różnego rodzaju ograniczającym zniewoleniem (wojny, totalitaryzmy), to dziś młodość przegrywa z tą wolnością, o którą w przeszłości toczyła się walka. Wolność w naszych czasach zaczęła oznaczać intelektualną pustkę ludzi młodych, którzy nie chcą uczestniczyć w żadnym dyskursie - społecznym, politycznym czy jakimkolwiek innym. Ta niechęć nie ma przy tym żadnych cech manifestu pokoleniowego, nie jest wyrazem żadnego przemyślanego stanowiska - jest po prostu rezygnacją z intelektualnych aspiracji. Wszyscy bez wyjątku zaczęliśmy nagle uczestniczyć w tworzeniu takiego obrazu wymagań społecznych, który pokazuje nam i młodszym od nas, że wszelka refleksyjność to błąd, słabość, że liczy się tylko to, co zwierzęco doraźne. Propagowane są takie cechy, jak przebojowość, elastyczność, różnie umotywowana hipokryzja i życiowe cwaniactwo. Nawet pochwała pracowitości brzmi w dzisiejszych czasach jak redukcja dysonansu poznawczego dokonywana przez pracoholika.

Rozpłynęliśmy się w tej nowej rzeczywistości na dobre. Nie ma już wroga, któremu należy się przeciwstawić, więc nie ma już nas. Ale czy na pewno wroga już nie ma? Czy odpowiada nam taka wolność? Jeżeli nie, to dlaczego milczymy? W to, że czujemy się w nowej rzeczywistości dobrze, nie jestem w stanie uwierzyć. Niektórzy mogą twierdzić, że przyczyną owej "bezideowości" ludzi młodych jest duch postmodernizmu wypełniający nasze umysły przekonaniem, że "wszystko już było" i w związku z tym należy odrzucić jakikolwiek intelektualne wyzwania, które tylko sprowadzą nas na manowce. O ile bardziej jednak wolę takie "manowce" od tego, co proponują mi współcześni "inteligenci" próbujący sprowadzić świat do prostej, czytelnej etykiety, do prostackiego reklamowego hasła mającego zaspokoić moje wszelkie poznawcze ambicje! Nie dajmy sobie wmówić, że postmodernizm to hasło "wszystko już było" i nic więcej (jako magister filozofii gwarantuję, że tak nie jest), że wolność to wolny rynek i nic poza tym.

Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, że jeszcze nie wszyscy w to wierzą.

Kuba Wandachowicz (1975), skończył filozofię na Uniwersytecie Łódzkim, jest muzykiem i współautorem tekstów zespołu Cool Kids of Death

NIC PO NAS NIE ZOSTANIE
Mikołaj Lizut (16-09-2002)

Polska stoi na progu młodzieżowej rewolty i renesansu ruchów kontestacyjnych? Myślę, że tak. I choć na temat haseł, sztandarów i wrogów ewentualnego buntu można jedynie spekulować, warunki do jego powstania są wyśmienite - pisze Mikołaj Lizut. Kolejny głos o Generacji Nic.

Niemal dwa lata temu w tekście "Pamflet na młodszego brata" starałem się nakreślić portret nastolatka końca lat 90. na podstawie socjologicznych badań. Mój brat - beztroskie dziecię demograficznego wyżu, który ponoć wygenerowały braki w dostawie światła w latach 80. - jest już na studiach. Jeszcze dwa lata temu reprezentował pokolenie optymistów widzących swoją przyszłość w różowych barwach. Tak jak większość swych rówieśników bohater "Pamfletu" był przekonany, że znajdzie sobie wygodne miejsce w wolnym świecie, a jego przyszły los spoczywa wyłącznie w jego rękach. To przeświadczenie było chyba głównym powodem rzadkiego socjologicznego fenomenu - w latach 90. nie doszło do konfliktu pokoleń między nastolatkami a ich rodzicami. Wszystko bowiem, co mogłoby być obiektem kontestacji - rodzice, szkoła, państwo, wolny rynek - jawiło się młodym ludziom jako potencjalna szansa, pomoc w realizacji życiowych celów.

Postanowiłem powrócić do opowieści o moim bracie, choć tym razem nie będzie to raport z socjologicznych badań. W materii dowodowej jestem bezbronny, ale prześladuje mnie pewne przeczucie.

Mają przerąbane

Gdyby mój brat urodził się dziesięć lat wcześniej, miałby dziś słodkie życie.

Rok temu skończył renomowane liceum, zna trzy języki, dostał się na prestiżowe Międzywydziałowe Studia Humanistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. To zdolny chłopak. Choć przez ostatnie lata uczył się potwornie dużo, potrafił znaleźć czas na czytanie książek dla przyjemności, kurs nurkowania i odrobinę towarzyskiego życia. Wciąż ma precyzyjną wizję swojej przyszłości. Zawsze wiedział, po co tak ciężko pracuje. To była jego inwestycja, by za kilka lat dostać fajną pracę, kupić mieszkanie w apartamentowcu z garażem, a w nim parkować lśniącą, czarną gablotę. Jeździć na wakacje nad Zatokę Meksykańską ze swoją piękną kobietą, z czasem założyć rodzinę, słowem - żyć jak normalny, szczęśliwy człowiek na miarę swoich zdolności i aspiracji.

W październiku mój brat rozpocznie drugi rok studiów. Ciągnie studia jednocześnie na dwóch wydziałach - na prawie i psychologii. Choć nadal jest optymistą i wyznawcą wiary w swoją wymarzoną przyszłość, ostatnio zaczęły go nachodzić wątpliwości.

- Może jednak jestem za słaby - mówi, gdy spotkaliśmy się przy piwie. - Studia idą mi dobrze, ale to nie zawsze wystarcza. Takich jak ja są tysiące.

Żeby zapisać się na egzamin w terminie zerowym na Wydziale Prawa, mój brat musi wstać o trzeciej w nocy i stanąć w kolejce, choć dziekanat otwierają dopiero o dziesiątej. Tylu jest studentów. Na wykłady właściwie nie chodzi. Żeby dostać się do sali, trzeba być dwie godziny wcześniej. Szkoda mu czasu. Woli zapłacić któremuś z kolegów za skserowanie notatek.

- Czasem zastanawiam się, po co to wszystko - przyznaje w końcu. - Ilu prawników może liczyć na pracę? Myślę, że dam sobie jakoś radę, ale realnie rzecz biorąc, mamy przerąbane. Rynek pracy jest coraz mniejszy. W dodatku jest nas za dużo.

Co się stało z moim wiecznie zadowolonym bratem? Czy on i jego koledzy dochodzą do wniosku, że ich wysiłki mogą pójść na marne? Poczują się oszukani? A może się zbuntują, zaczną kontestować rzeczywistość, którą dotąd afirmowali? Na razie są ofiarami mitu lat 90., które skończyły się pod każdym względem. To była bardzo wyjątkowa dekada. Moja dekada.

Było tak pięknie

Dorosłe życie zaczęło się dla mnie podczas przełomu 1989 r. Byłem wtedy w liceum i bardzo emocjonalnie przeżyłem zbiorowy entuzjazm tamtego czasu. Świat, który wówczas wywrócił się do góry nogami, a raczej stanął wreszcie na nogach, bardziej czułem, niż rozumiałem. Dotąd cała rzeczywistość - szkoła, państwo, moja w nim przyszłość - miała charakter opresyjny i beznadziejny. Snuliśmy z kolegami marzenia o wyjeździe na Zachód, gdzie ciężką pracą człowiek osiąga sukces, może się w pełni realizować. Nagle Zachód przyszedł do nas. W dodatku nawet piękniejszy niż w marzeniach. Nowa Polska dała nam niemal nieograniczoną paletę życiowych szans. Z dnia na dzień, prosto z ulicy stawaliśmy się dziennikarzami, biznesmenami, maklerami, pracownikami reklamy. Cała przestrzeń, której w komunie w ogóle nie było, stanęła przed nami otwarta na oścież. W dodatku nie wymagała prawie żadnej wstępnej wiedzy ani doświadczenia. Wszystkiego można się było nauczyć "w praniu". Pierwsza połowa lat 90. była czasem błyskotliwych karier ludzi w młodym wieku. Gdy dziś patrzę na swoich kumpli - tych w moim wieku i nieco starszych - niemal wszyscy osiągnęli bardzo wiele. Nic więc dziwnego, że porzuciliśmy nasz anachroniczny młodzieńczy bunt rodem z lat 80. Kto chciałby się buntować, skoro jest tak pięknie?

- Po 1989 r. tak mi się spodobał ten kraj, że zacząłem nawet kasować bilety w tramwajach - powiedział mi kiedyś Krzysztof "Grabaż" Grabowski, lider legendarnej punkowej kapeli Pidżama Porno.

Lata 90. były niezwykłe. Zachłysnęliśmy się rynkiem i nie robiła na nas wrażenia powszechna degeneracja życia publicznego i kultury, o czym niedawno napisał w "Gazecie" Kuba Wandachowicz z kapeli Cool Kids of Death. Mało tego - to my byliśmy jedną z jej przyczyn.

Plecami do polityki

Do momentu polskiego przełomu polityka toczyła się niemal w każdym domu. Nie można było się nią nie interesować, bo dotykała właściwie każdej dziedziny życia. Przede wszystkim stawiała pytania moralne, wobec których niepodobna przejść obojętnie. Trzeba było sobie jasno powiedzieć - albo jesteś przyzwoitym człowiekiem, albo dupodajem w imię wygody czy PRL-owskiej pseudokariery. Rok 1989 oczyścił życiowe wybory z polityczno-moralnego kontekstu. Można było robić swoje, nie zważając na spory publiczne o religię w szkołach, lustrację, dekomunizację, aborcję, konkordat czy odwołanie do Boga w nowej konstytucji. Scena polityczna początku lat 90. podzieliła się wzdłuż osi "sentymentalnych" - stosunku do PRL i Kościoła. Stała się zainteresowaniem "hobbystycznym", bo przestała się przekładać na życie codzienne. Można ją było spokojnie olać. Ta postawa, którą na ogół wybierała młodzież lat 90., ma dziś swoje głębokie konsekwencje. Nam - obecnym 30-35-latkom - skutecznie udało się wyłączyć z życia obywatelskiego. Śledzenie sceny politycznej stało się nużące, bo w pewnym sensie jej działanie się "sprofesjonalizowało". Nie chcę przez to wcale powiedzieć, że jej uczestnicy stali się kompetentni. Po prostu wybór kariery politycznej stał się dla ludzi mojej generacji wyborem zawodowym, a nie ideowym. Do polityki szło się tak samo jak do pracy w kancelarii adwokackiej, domu maklerskim czy agencji reklamowej. A przecież trudno wyobrazić sobie sytuację, by codzienne życie prawników, maklerów czy copywriterów mogło być jakąś ważną składową życia społecznego.

Powszechne odwrócenie się ludzi w moim wieku od polityki wynikało też z jakże złudnego przeświadczenia, że polskie przemiany w pełni się dokonały. Wszystko wskazywało na to, że staliśmy się normalnym, demokratycznym, nudnym państwem w środku Europy, gdzie ulica żyje raczej losami bohaterów serialu "W labiryncie" czy teleturniejem "Koło fortuny" niż sporami między partiami tworzącymi rządy. Elity władzy oligarchizowały się, stawały się zawodowe i "samowybieralne".

Jest super, więc o co chodzi?

Nasze pokolenie kontestatorów wyrosłych w tyglu punk rocka, NZS, WiP rodem z lat 80. gładko przekształciło się w bezideowców nieskorych do kruszenia kopii o imponderabilia, robiących kariery w szklanych trzydziestopiętrowych domach.

W tym miejscu muszę zrobić jedno zastrzeżenie. Jedyną formacją ideową stworzoną przez ludzi mojej generacji było środowisko "pampersów". Choć głoszony przez nich pomysł "konserwatywnej rewolucji" był mi obcy, nie zgadzałem się z nimi w wielu sprawach, takich jak lustracja czy dekomunizacja, zaś ich romans z polityką i medialnym biznesem wydaje mi się niejasny i mocno kontrowersyjny, to muszę przyznać, że była to formacja ważna. Ważna, bo właśnie jedyna.

Wstyd przyznać, ale to właśnie my jesteśmy pokoleniem, które dotąd nie przemówiło własnym głosem. Jak mówił kiedyś Tomek Lipiński, twórca Tiltu i Brygady Kryzys, w 1989 r. runął mur, a w jego miejsce pojawił się jarmark. To my go stworzyliśmy. Choćby w muzyce. To przygnębiające, że symbolem naszego pokolenia będą postacie z plastiku w stylu Piaska, Natalii Kukulskiej czy Kasi Kowalskiej. Scenę muzyczną też dotknęła nasza "profesjonalizacja". Prężni młodzi dyrektorzy wielkich wytwórni płytowych promowali sztuczne gwiazdy, schlebiając masowym, prymitywnym gustom. Ich twórczy proces do złudzenia przypominał produkcję reklam proszków do prania. Wszystko podporządkowano jednemu celowi - sprzedać i zarobić. Nie było zapotrzebowania na powstanie czegoś ważnego w muzyce ani warunków do tego. Bo o czym tu śpiewać, skoro jest super?

Na marginesie komercyjnego mainstreamu powstała w tym czasie nasza rodzima odmiana hip hopu, muzyczny manifest ludzi z bloków, którzy nie wsiedli do pociągu "nasza świetlana przyszłość". W przeciwieństwie do komercyjnej papki, którą firmy fonograficzne tworzyły za pomocą castingów, kolorowych pism, fryzjerów i zabiegów dentystycznych, hip hop lat 90. był prawdziwy. Tym bardziej warto się wsłuchać w to, co głosił. Ten, kto szuka w hip hopie idei, zawiedzie się mocno. Również tu królowała żądza posiadania, marzenia o samochodach, domach z basenem i złotych łańcuchach. Różnica tylko taka, że autorzy hiphopowych rymów nie załapali się na trzydzieste piętra szklanych wieżowców. Molesta w 1997 r. rymowała: "W autobusie na kolanie historię zrodzę./ Zamknij mordę, otwórz uszy, projekt jest w drodze./ Bo co mam robić w takim kraju jak ten, gdzie pieniądz i blant [skręt z marihuany - ML] potrzebny jest jak tlen./ A wspaniałe życie może być tylko snem".

Jest w tym coś znamiennego, że ważne piosenki w latach 90. pisali ludzie o dekadę od nas starsi, jak Kazik Staszewski czy Muniek Staszczyk. My po prostu nie mieliśmy nic do powiedzenia.

Politycy zbiorą cięgi

Pisząc o generacji, nietrudno o krzywdzące uproszczenia, ale odnoszę wrażenie, że na ostatnie dziesięć lat XX wieku schowaliśmy do pawlaczy kulturę młodzieżową. Nasza dekada nie wygenerowała żadnego ważnego literackiego pisma, pisarza (może poza fantastyką), poety czy muzyka. Ci wszyscy, którzy nadawali ton w minionych latach - Stasiuk, Świetlicki, Podsiadło, Tokarczuk, Staszewski - są od nas sporo starsi.

Czy to znaczy, że byliśmy mniej zdolni? Nie. Byliśmy zajęci czymś innym.

Co się zmieniło w nowym dziesięcioleciu? Zacznijmy od polityki. Dotychczasową scenę polityczną opisał Kazik w piosence "Cztery pokoje": "Biurokracja od czasów upadku komuny rozrosła się trzykrotnie, z tą różnicą, że zamiast jednej, stanowiska obsadzają cztery partie, dzielące zasadniczo to samo w ramach jednego modelu. Tak! Władza, korupcja i kłamstwa prowadzą najlepiej do celu. A różnica, że jedni mówią, że PRL była cool, a drudzy, że nie, i że jedni mówią, że pewno Boga nie ma, a drudzy mówią, że jest. Ale zasadniczo to jest jedna formacja nad wyraz pasożytnicza. Takie dwie strony jednej chorągiewki tak tutaj zazwyczaj naliczam".

Widać powszechne postrzeganie polityki było podobne, bo dziś ta piosenka już nie jest aktualna. Wybory w 2001 r. pokazały, że "samowybieralność", oligarchizacja i "profesjonalizacja" władzy nie mogą trwać wiecznie. Do Sejmu weszły ugrupowania populistyczne i antyestablishmentowe (Samoobrona i LPR), których popularność wyrosła na niezadowoleniu wyborców z dotychczasowego stanu rzeczy. Sukces Leppera i polityków spod znaku ojca Rydzyka jest także efektem totalnego odwrócenia się młodzieży od postaw obywatelskich. Nieraz słyszałem argument: "Nie chodzę na wybory, bo polityka mnie nie interesuje". Jest to postawa dobra dopóty, dopóki polityka nie zaczyna się interesować nami. A zacznie! Jeśli według tego schematu zachowamy się podczas przyszłorocznego referendum w sprawie integracji z Unią Europejską, to wszyscy je przerżniemy! Jest wówczas wysoce prawdopodobne, że skończą się na dobre marzenia o spokojnym życiu w wolnym świecie, a do naszej szczęśliwej przyszłości wezmą się ludzie pokroju Wrzodaka czy Leppera.

W drugim dziesięcioleciu III RP zmieniło się coś jeszcze. Nastąpiła dekoniunktura gospodarcza, a bezrobocie przybrało niespotykany dotąd wymiar. Najbardziej dotyka ludzi młodych, kończących szkoły i studia. Peleton w wyścigu szczurów znacznie się rozrósł i wydłużył. Wyrośli na entuzjazmie lat 90. absolwenci obleganych kierunków, którzy w imię słodkiego życia włożyli ogromną pracę w swoje wykształcenie, mogą się poczuć rozczarowani. Kuba Wandachowicz napisał: "Zachłysnęliśmy się wolnością, rozbudziliśmy w sobie optymizm, by za parę chwil stanąć przed ponurą perspektywą bezrobocia (...)".

To prawda - mój brat też będzie się czuł oszukany. Już za parę lat skończy studia i może się okazać, że nie ma dla niego atrakcyjnych ofert. Większość dobrych miejsc pracy zajmują ludzie niewiele od niego starsi, którzy nieprędko pójdą na emeryturę. W dodatku takich jak on jest znacznie więcej. Wszyscy mieli to nieszczęście, że urodzili się w wielkim demograficznym wyżu. Niezależnie od tego, jak później poradzą sobie w życiu, ta sytuacja musi jakoś wpłynąć na ich postawy.

Poczucie braku perspektyw i zmarnowanego wysiłku rodzi pytanie o przyczyny takiego stanu rzeczy. Mój brat pewnie niedługo też zacznie sobie zadawać to pytanie. Dotąd bowiem miał poczucie, że jego los spoczywa wyłącznie w jego rękach. Czerpał je zresztą z mitu lat 90. Jeśli więc zrobił wszystko, by zrealizować swoje marzenia, a mimo to nabiera świadomości, że może się nie udać, szybko znajdzie winnych. Na kogo padnie? To oczywiste! W pierwszej kolejności na polityków.

Przez całe lata 90. młodzież obywała się bez ludzi władzy. W tym czasie znacznie zmniejszyła się jakże popularna w PRL postawa roszczeniowa. Panowało raczej przeświadczenie, że do wszystkiego można dojść samemu. Od polityków oczekiwano najwyżej, żeby nie przeszkadzali. Teraz politycy zbiorą od młodych cięgi za to, że raj z lat 90. się skończył.

Tutaj będzie rewolucja

Sądzę, że obecne dziesięciolecie będzie wielkim powrotem młodzieży do idei i ideologii. Jakich? Można tylko spekulować. Nie tak dawno prof. Hanna Świda-Ziemba mówiła o pojawiającym się u młodzieży powrocie do "konserwatywnej rewolucji". Dowodem na to mają być badania, z których wynika, że coraz więcej licealistów i studentów ma mocno prawicowe poglądy. Czyżby jakaś powtórka z "pampersów"?

Możliwe jest także, choć nie ma jeszcze żadnych ku temu przesłanek, że nowe pokolenie młodych kontestatorów przeszczepi na nasz grunt zachodni antyglobalizm. Mimo mody dotąd w Polsce nie było do tego sprzyjających warunków. Po pierwsze dlatego, że antyglobalistyczna rewolta w Europie Zachodniej ma kontekst mocno lewicowy, a to w naszym kraju źle się kojarzyło. Po drugie, jeszcze niedawno trudno było sobie wyobrazić młodych Polaków krytykujących neoliberalizm, świat rządzący się wyłącznie regułami rynkowymi, ekspansję wielkich korporacji, skoro tak znaczna część nas była beneficjantami tych zjawisk. Nawet nasza rodzima postkomunistyczna "lewica" nigdy nie posunęła się do krytyki reguł wolnego rynku, a w praktyce była jego oddaną wyznawczynią.

Teraz jednak rosnące bezrobocie, wyż demograficzny, recesja, majątkowe przepaści i coraz odleglejsze wspomnienia z komuny stwarzają pole do narodzenia się nowej, antyestablishmentowej lewicy.

Muszę przyznać, że nowego młodzieżowego buntu wypatruję z obawą, ale i pewną nadzieją. Właśnie on może być filarem, który na nowo wesprze kulturę. Było tak już przecież nieraz, w roku 1968 czy w czasie punkowej rewolucji 1977 r. Choć to cyniczne, to sporo racji ma Kazik w twierdzeniu, że "najbardziej płodny jest artysta głodny". Ja i moi rówieśnicy mieliśmy przez dziesięć lat zbyt dobrze, za bardzo pochłonęły nas nasze zawodowe kariery i mieszczańskie marzenia, by z tego czasu zostało po nas coś więcej niż pisane za ogromne pieniądze kretyńskie slogany reklamowe.

Wspomniałem też o obawie... Nie zdziwiłbym się, gdyby na liście wrogów obecnych dwudziestolatków znaleźli się ich starsi o dziesięć lat bracia. Przecież to my nakarmiliśmy ich złudzeniami, to my zabieramy im pracę, to my byliśmy utrwalaczmi wolnorynkowych doktryn, którymi rządzi się obecna denna i ogłupiająca kultura masowa.

Ostatnio w stacjach radiowych pojawiła się piosenka: "Hej, człowieku w pierwszym rzędzie, panie decydencie z agencji reklamowej!/ Hej, panie menedżerze, z MTV prezenterze, słynna dziennikarko!/ Hej, panie redaktorze, modny aktorze, na żywo i w kolorze!/ Mamy butelki z benzyną i kamienie wymierzone w ciebie!".

To piosenka zespołu Cool Kids of Death, którego muzykiem i współautorem tekstów jest Kuba Wandachowicz - ten, który w opublikowanym w "Gazecie" tekście opisał beznadzieję swojej generacji. Niestety, butelki z benzyną i kamienie są wymierzone także we mnie

 

POKOLENIE W ZAWIESZENIU
Mikołaj Iwański (10-09-2002)

Następny głos w dyskusji na temat "Generacji Nic"

Po przeczytaniu tekstu "Generacja Nic" Kuby Wandachowicza pozostało mi uczucie pewnego niedosytu. Skąd ten niedosyt? W pierwszym odruchu pomyślałem, że z pewnego minięcia się autora z rzeczywistością. Rzeczywistością, jaką ja postrzegam.

W artykule wyraźnie widać żal, jaki autor żywi do realiów wolnego rynku. A dokładniej konsekwencji rynku, które uderzają w ludzi jego pokolenia. Zwłaszcza tych, którzy mają głębszą niż ogół wrażliwość i większe niż przeciętne ambicje. Pisze o duchowym rozleniwieniu powodowanym przez korzystanie z wygodnych przybytków wolności. Wolności, która do niczego istotnego nie zobowiązuje - czyli jest faktycznie zaprzeczeniem wolności.

Autor posługuje się stereotypami w opisie sytuacji swoich rówieśników. Mam tu na myśli np. ikonę nadwrażliwca sprzedającego się maszynie reklamowej czy choćby artysty poddanego druzgoczącej ocenie rynku.

Z perspektywy moich 23 lat widzę, jak nie do końca przystające są te figury. Nie znam nikogo, kto miałby rzeczywiście takie dylematy. Widzę natomiast coś innego w pokoleniu moich rówieśników, ludzi urodzonych w drugiej połowie lat 70. i na początku 80. Jest to wciąż narastająca sytuacja, którą można by określić jako społeczne zawieszenie.

Zawieszenie dotyczy realizacji podstawowych aspiracji, które wciąż żywią wchodzący dopiero teraz w samodzielne życie ludzie. Oczekiwania te są całkowicie zrozumiałe, gdyż dotyczą one jedynie przestrzeni, w której mogliby to dojrzałe życie rozpocząć, np. możliwości takiego zatrudnienia, które będzie w jakimś stopniu skorelowane z ich aspiracjami i wykształceniem. Na tę przestrzeń składają się też w miarę przejrzyste reguły życia publicznego oraz warunki kształcenia, które byłoby sensowną przepustką do samorealizacji.

Tymczasem w obecnym stanie rzeczy państwo, klasa polityczna, czuje się zupełnie zwolnione ze spełnienia tych oczekiwań, na dłuższą metę korzystnych dla całego społeczeństwa.

Politycy w oczach młodych ludzi są postaciami coraz bardziej skompromitowanymi. Kompromitują się na wiele sposobów, z których najważniejszy to uleganie wirusowi populizmu. Można to łatwo zaobserwować, patrząc na kilka ostatnich kampanii wyborczych, gdzie większość treści była kierowana do najbardziej roszczeniowych i najdroższych w utrzymaniu grup społecznych - emerytów, rolników, nisko wykwalifikowanych pracowników dużych firm, którym obiecywano, wprost czy poprzez upolitycznione związki zawodowe, realizację ich roszczeń.

Do tego politycy oferowali ludziom możliwość odreagowania w wyborach własnych kompleksów. Skutkiem tego jest chociażby skład obecnego parlamentu, gdzie zasiadają reprezentanci różnych kompleksów i fobii, które są udziałem polskiego społeczeństwa.

Politycy w dużej części niewiele mieli młodym ludzi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin