CZY JEST TAM KTOŚ
„Jesteśmy tutaj”
Jest to historia o pewnym getcie, które już nie istnieje, i o pewnym człowieku, który pełnił służbę w synagodze. Każdego poranka, zanim jeszcze zaczął sprzątanie synagogi, wchodził na mównicę i wołał z dumą w głosie:
– Przyszedłem Ci oznajmić, Panie Wszechmocny, że jesteśmy tutaj!
W getcie miały miejsce okrutne prześladowania rasistowskie. Rozpoczęły się przesłuchania i znęcania się. Ale każdego dnia zakrystianin wdrapywał się na mównicę w synagodze i krzyczał, czasami z gniewem:
– Przyszedłem Ci oznajmić, że my jesteśmy tutaj! Odbyła się pierwsza masakra, po której nastąpiło wiele następnych. Zakrystianin wychodził z nich zawsze bez szkody. Przedzierał się do synagogi, by bijąc pięścią o mównicę krzyczeć aż do utraty tchu:
– Panie Wszechmocny, spójrz, my jesteśmy tutaj!
Po kolejnej masakrze on jeden pozostał przy życiu. Udało mu się dotrzeć do opuszczonej synagogi.
Ostatni żyjący Żyd wspiął się po raz ostatni na mównicę. Podniósł w górę przygaszone oczy i wyszeptał z niewypowiedzianą radością:
–Widzisz? Jestem wciąż tutaj!
Zastanowił się przez chwilkę, zanim dodał zachrypniętym i smutnym głosem:
– A Ty, Ty gdzie jesteś?
Modlimy się każdego dnia, by móc powiedzieć Bogu:
– Pamiętaj o tym, że jestem tutaj!
Pewnego dnia święty Franciszek, wychodząc z klasztoru, napotkał brata Ginepro. Był on bardzo prostym, dobrym człowiekiem i święty Franciszek bardzo go kochał.
Spotkawszy go, powiedział:
– Bracie Ginepro, pójdź ze mną, będziemy głosić kazania – poprosił.
– Ojcze mój, odpowiedział brat – wiesz przecież, że jestem za mało wykształcony. Czy mogę więc przemawiać do ludzi?
Święty Franciszek nalegał jednak i brat Ginepro wreszcie się zgodził. Wędrowali przez całe miasto modląc się w ciszy za wszystkich tych, którzy pracowali w warsztatach i ogrodach. Uśmiechali się do dzieci, szczególnie tych bardzo biednych. Zamieniali kilka słów z najstarszymi. Dotykali chorych. Pomogli pewnej kobiecie dźwigać ciężki dzban z wodą.
Kiedy przemierzyli już kilkakrotnie całe miasto, święty Franciszek powiedział:
– Bracie Ginepro, czas byśmy powrócili do klasztoru.
– A nasze kazanie?
– Wygłosiliśmy je już... Wygłosiliśmy – odpowiedział z uśmiechem Święty.
Jeśli twoje ubranie jest przesiąknięte zapachem mchu, nie ma potrzeby byś mówił o tym wszystkim. Zapach będzie mówił sam za siebie.
Najlepszym kazaniem jesteś ty sam.
Żył sobie kiedyś pewien starzec, który nigdy nie był młody. I dlatego nie nauczył się jak żyć. A nie umiejąc żyć nie wiedział też jak umrzeć.
Nie znał ani nadziei, ani niepokoju; nie wiedział jak płakać ani jak się śmiać.
Nie przejmował się, ani nie dziwił tym, co zdarzało się na świecie.
Spędzał dni nudząc się na progu swojego domu i patrząc w ziemię. Nie zaszczycił nawet jednym spojrzeniem nieba – tego lazurowego kryształu, który Pan Bóg także i dla niego czyścił codziennie delikatną watą chmur.
Jakiś wędrowiec czasem go o coś zapytał. Miał bowiem tyle lat, że ludziom zdawało się, że jest bardzo mądry i pragnęli uszczknąć coś z jego wiedzy.
– Co powinniśmy robić, by osiągnąć szczęście? – pytali go młodzi.
– Szczęście jest wynalazkiem głupich – odpowiadał starzec.
Przychodzili ludzie o szlachetnych duszach, którzy pragnęli stać się pożyteczni dla bliźnich.
– Co mamy czynić, by pomóc naszym braciom? – pytali go.
– Kto się poświęca dla ludzi, ten jest szaleńcem – odpowiadał starzec z ponurym uśmiechem.
– Jak mamy kierować nasze dzieci drogami dobra? – pytali go rodzice.
– Dzieci są jak węże – odpowiadał starzec. – Możecie się spodziewać po nich jedynie trujących ukąszeń.
Również artyści i poeci zwracali się o radę do starca, którego uważali za mędrca:
– Naucz nas jak wyrażać uczucia, które nosimy w duszy.
– Lepiej abyście milczeli – mamrotał pod nosem starzec.
Powoli jego zgorzknienie i złość zaczęły się rozprzestrzeniać, najbliższe otoczenie zmieniło się w ponury zakątek, gdzie nie rosły kwiaty, ani nie śpiewały ptaki, wiał chłodny wiatr Pesymizmu (tak bowiem nazywał się ten zły starzec). Miłość, dobroć i wielkoduszność zamrożone tym śmiertelnym podmuchem więdły i wysychały.
Wszystko to nie podobało się Panu Bogu, postanowił więc w jakiś sposób temu zaradzić.
Dobry Bóg zawołał dziecko i powiedział:
– Pójdź i ucałuj tego biednego staruszka.
Dziecko objęło swymi delikatnymi, pulchnymi rączkami szyję starca i wycisnęło wilgotny, głośny pocałunek na jego pomarszczonej twarzy.
Wówczas staruszek po raz pierwszy w życiu zdumiał się. Jego podejrzliwe oczy nagle zabłysły. Jeszcze nigdy w życiu nikt go nie pocałował.
W ten sposób otworzyły mu się oczy na świat, a potem umarł uśmiechając się.
Czasami rzeczywiście wystarcza jeden pocałunek. Jedno ,,Kocham cię”, nawet takie tylko wyszeptane. Jedno nieśmiałe „dziękuję”. Jedna szczera opinia. To tak bardzo łatwo uczynić kogoś szczęśliwym.
Dlaczego więc tego nie czynimy?
Tata pyta pięcioletniego Aleksandra:
– Co ci się najbardziej podoba u tatusia? Aleksander po chwili zastanowienia, odpowiada:
– Mama.
– Kiedy ci się wydaje, że twoja rodzina jest dobra? – zapytano pewną dziewczynkę.
– Kiedy mamusia i tatuś całują się – odpowiedziała. Rodzice wcale nie muszą się chować w szafie, kiedy chcą się pocałować. Za każdym razem, kiedy się całują, na dzieci spływa fala ciepłej i radosnej nadziei. Wiedzą bowiem dobrze, że wzajemna miłość i jedność rodziców jest jedną pewną skałą, na której mogą budować swoje życie.
W pewnej fabryce zaczęły zdarzać się codzienne kradzieże. Kierownictwo zmuszone było więc powierzyć pewnej firmie, specjalizującej się w tego rodzaju działalności, zadanie kontrolowania każdego pracownika opuszczającego zakład po skończeniu pracy.
Pracownicy zazwyczaj dobrowolnie otwierali torby i oddawali do kontroli pojemniki, w których przynosili pierwsze śniadanie. Kontrolerzy byli bardzo rzetelni i sprawdzali wszystkich pracowników od pierwszego do ostatniego włącznie. Ostatnim był pewien typ, który każdego dnia z wózkiem pełnym śmieci zamykał kolejkę pracowników. Podczas, gdy wszyscy pracownicy wracali spokojnie do domu, strażnicy przynajmniej przez pół godziny przetrząsali opakowania po produktach, niedopałki papierosów i plastikowe kubki, by upewnić się czy człowiek ten na pewno nie wynosi nic wartościowego. Nigdy jednak nie mogli niczego znaleźć.
Pewnego wieczoru jeden poirytowany strażnik zwrócił się do podejrzanego:
– Wiem, że coś kombinujesz, każdego dnia przeglądam każdy najmniejszy śmieć, który wieziesz na wózku i nie znajduję nigdy niczego, co można by ukraść. Nie rób ze mnie idioty. Powiedz mi, co wynosisz a przysięgam ci, że nie doniosę na ciebie.
Typek podniósł z politowaniem ręce i powiedział:
– Przecież to oczywiste, kradnę wózki.
Wypaczamy całkowicie sens naszego życia, kiedy myślimy, że jego czas służy nam do poszukiwania wygód i przyjemności. Z coraz to większą frustracją, rozpaczliwie poszukujemy wśród upływających dni i lat jakiegoś sukcesu, który mógłby nadać sens naszemu życiu. Podobnie czynili strażnicy. Poszukując wartościowych rzeczy pomiędzy śmieciami leżącymi na wózku, nie zwracali najmniejszej uwagi na to, co było oczywiste.
Kiedy nauczycie się żyć, samo życie stanie się waszą nagrodą. Życie jest wszystkim tym, co posiadamy.
Kiedyś, przed wieloma wiekami, było sobie pewne bardzo sławne miasto. Powstało ono w pięknej dolinie, a ponieważ jego mieszkańcy byli bardzo pracowici, nieprawdopodobnie się rozrosło w krótkim czasie.
Pielgrzymi dostrzegali je z daleka, urzeczeni i olśnieni pięknem marmurów i pozłacanych brązów. Było to, rzeczywiście, szczęśliwe miasto, którego wszyscy mieszkańcy żyli w zgodzie.
Ale pewnego brzydkiego dnia postanowili oni wybrać swojego króla.
Złote trąby heroldów zgromadziły wszystkich przed ratuszem miejskim. Nie brakowało nikogo. Biedni i bogaci, młodzi i starzy, wszyscy patrzyli sobie w twarze i szeptali coś przyciszonym głosem.
Srebrzysty dźwięk potężnej trąby zmusił całe zgromadzenie do ciszy. Wtedy dumnie wysunął się przed gromadę pewien niski i tęgi typ. Był on najbogatszym człowiekiem miasta.
Podniósł dłoń pełną błyszczących pierścieni i powiedział:
– Mieszkańcy! Staliśmy się nieprawdopodobnie bogaci. Nie brakuje nam pieniędzy. Nasz król musi być człowiekiem dostojnym. Najlepiej hrabią, markizem, księciem, tak, aby wszyscy szanowali go za szlacheckie pochodzenie.
Mniej bogaci natychmiast podnieśli na te słowa niemiłosierny wrzask:
– Nie! Co też ty wygadujesz! Zamknij się! Chcemy na króla człowieka bogatego i wspaniałomyślnego, który rozwiąże wszystkie nasze problemy!
W tym samym czasie żołnierze wznieśli na swoich ramionach barczystego olbrzyma i wygrażając złowrogo swoimi zbrojami wrzeszczeli:
– To on będzie naszym królem! Musi być najsilniejszy!
W tym strasznym rozgardiaszu nikt już nic nie rozumiał.
Ze wszystkich stron dobiegały krzyki, pogróżki, chrzęst ścierających się o siebie zbroi. Zamieszanie stawało się coraz gorsze i było już wielu rannych.
Znowu zabrzmiała trąba. Tłum powoli uspokajał się. Pewien dobroduszny i roztropny starzec wdrapał się na najwyższy stopień ratusza i przemówił:
– Przyjaciele, nie popadajmy w szaleństwo z powodu króla, który jeszcze nie istnieje. Wybierzmy spośród nas jakieś niewinne dziecko i niech ono wyznaczy kto ma być naszym królem.
Wzięli więc za rękę jakieś dziecko i wyprowadzili je przed wszystkich.
Starzec spytał go:
– Kogo chciałbyś uczynić królem tego wielkiego miasta? Chłopczyk spojrzał na nich wszystkich, włożył do buzi palec i odpowiedział:
– Królowie są źli. Nie chcę żadnego króla. Chcę żeby była królowa: niech zostanie nią moja mama.
Rząd składający się z mam... To wspaniała idea. Świat byłby wtedy na pewno mniej zepsuty, nie używałoby się tyłu brzydkich słów, każdy chętnie podałby rękę starcu pragnącemu przejść przez ulicę...
W ten sam sposób wymyślił to Bóg. Dał nam Maryję.
Żył sobie kiedyś wśród gór pewien człowiek, który był posiadaczem rzeźby wykonanej przez wielkiego artystę. Porzucił ją jednak dawno, w jakimś kącie, twarzą do ziemi i zupełnie o niej zapomniał.
Pewnego dnia pojawił się w tamtej okolicy mieszkaniec wielkiego miasta.
Był on człowiekiem o dużej wiedzy i kulturze. Gdy tylko zobaczył rzeźbę, zapytał właściciela czy przypadkiem nie chciałby jej sprzedać.
Właściciel roześmiał się i powiedział:
– Niech pan nie żartuje, kto chciałby kupić taki paskudny kamień bez żadnego kształtu?
Człowiek z miasta odrzekł:
– Dobrze, dam ci w zamian srebrną monetę. Człowiek ucieszył się bardzo i zdziwił jednocześnie. Posąg został przewieziony do miasta na grzbiecie słonia.
Od tego czasu minęło wiele dni i nocy, aż pewnego dnia człowiek z gór udał się do miasta i przechodząc jedną z ulic, spostrzegł mnóstwo ludzi tłoczących się przed pewnym budynkiem, gdzie jakiś mężczyzna wrzeszczał na całe gardło:
– Przyjdźcie tutaj, aby zobaczyć najsłynniejszy i najpiękniejszy posąg świata. Za dwie srebrne monety będziecie mogli podziwiać niezwykłe dzieło wielkiego mistrza!
Człowiek z gór zapłaciwszy dwie srebrne monety wszedł do muzeum, aby zobaczyć rzeźbę, którą sprzedał za jedną. (K. Gibran)
Żyłem w zapomnianym cieniu drogi wpatrując się w ogrody moich sąsiadów, którzy po przeciwnej stronie, biesiadowali w słońcu,
Czułem się jak żebrak, który przenosi od drzwi do drzwi swoją biedę.
A im więcej dostawałem z nadmiaru ich przepychu, tym bardziej mi ciążyła moja żebracza miska.
Aż pewnego poranka wyrwałeś mnie ze snu otwierając znienacka moje drzwi.
Stałeś w nich i prosiłeś o miłosierdzie.
Bez cienia nadziei otworzyłem moją puszkę i zdziwiony zobaczyłem jak bardzo jestem bogaty.
(R. Tagore)
Pewien mistrz murarski pracował wiele lat w wielkim zakładzie budowlanym. Aż kiedyś otrzymał zamówienie na wybudowanie wspaniałej willi według własnego projektu i uznania. Mógł wybrać najpiękniejsze miejsce i nie przejmować się żadnymi kosztami.
Prace rozpoczęły się natychmiast. Wykorzystując jednak pokładane w nim bezgraniczne zaufanie, jakim go obdarzono, najpierw pomyślał sobie, że może użyć starych surowców oraz zatrudnić mniej wykwalifikowanych robotników, aby w ten sposób zagarnąć dla siebie nieuczciwie zaoszczędzone pieniądze.
Kiedy dom został już ukończony, w czasie wydanego na tę okoliczność przyjęcia, wręczył swojemu Prezesowi klucze do posiadłości.
Prezes jednak zwrócił mu je natychmiast i uśmiechając się powiedział:
– Ten dom jest naszym podziękowaniem dla ciebie za rzetelną pracę. Niech będzie wyrazem naszego poważania i szacunku.
Twoje dni są cegłami, z których budujesz dom swojej przyszłości...
Pewien stary pustelnik Sebastian zwykł modlić się w maleńkim sanktuarium ukrytym w cieniu doliny. Czczono tam krucyfiks, który nosił nazwę „Chrystus miłosierny”. Przybywała tam ludność z całej okolicy, by wypraszać przez niego miłosierdzie i pomoc.
Pewnego dnia również stary Sebastian postanowił zwrócić się o pewną łaskę i uklęknąwszy, modlił się:
– Panie, pragnę cierpieć razem z Tobą. Pozwól mi zająć Twoje miejsce. Pragnę zawisnąć na krzyżu.
I trwał tak w ciszy, wpatrzony w krzyż, oczekując odpowiedzi. Aż nagle Chrystus poruszył ustami i powiedział:
– Przyjacielu, zgadzam się na twoją prośbę, ale pod jednym warunkiem: cokolwiek by się zdarzyło, cokolwiek byś zobaczył, musisz zachować ciszę.
– Obiecuję Ci, Panie. Nastąpiła zamiana.
Nikt nie poznał, że od tej chwili Sebastian był przytwierdzony do krzyża, podczas gdy Chrystus zajął jego miejsce. Wierni – jak zwykle – zanosili swe błagania, wyrażali dziękczynienia, a on dotrzymując swej obietnicy milczał. Aż pewnego dnia...
Przybył bogacz, modlił się długo, a zakończywszy modlitwę, gdy odchodził, zapomniał zabrać z klęcznika worek pełen złotych monet. Sebastian spostrzegł to, lecz zachował milczenie. Nie odezwał się nawet w godzinę potem, kiedy przybył pewien biedak, zabrał ze sobą worek i wyszedł nie dowierzając swemu wielkiemu szczęściu. Nie otworzył też Ust, kiedy uklęknął przed nim pewien młody człowiek, Prosząc o opiekę podczas długiej podróży przez morze. Nie Wytrzymał jednak, kiedy ujrzał wbiegającego bogacza, który myśląc, że młodzieniec ukradł jego worek ze złotymi mone...
welib