Selenić Slobodan - CI DWAJ MĘŻCZYŹNI - WPŚ.rtf

(1284 KB) Pobierz

Selenić Slobodan

CI DWAJ MĘŻCZYŹNI

 

 

Zauważył na biurku dużą żółtą kopertę, gdy zajrzał przez uchylone drzwi, żeby sprawdzić, czy przypadkiem któreś | dzieci nie siedzi w wielkim fotelu, który — pomimo jego zakazu, a może właśnie dlatego, że bbowiązywał — tak lubili Baszkim, Alija, a ostatnio nawet mały Czakar. Pokój był pusty, a co jest w kopercie, zobaczy później. Odkąd został posłem, często dostawał pocztą grube pliki papierów, ale oryginalne żółte opakowanie wskazywało, że przesyłka nie zawiera materiałów z parlamentu.

Było niezwykle cicho w pustym mieszkaniu i choć minęło już sześć miesięcy, od kiedy czwarte z jego siedmiorga dzieci założyło własną rodzinę i odeszło, Istrefa zawsze na nowo zaskakiwała pustka i spokój, bo przyzwyczaił się, że wita go tutaj gwar i bieganina małych domowników. Istrefowi wydaje się, że brak najstarszego, Dulja, który sam jest ojcem dwojga dzieci; córek (i już matek) Tulji i Liriji; i Pavla, który się właśnie ożenił, sprawia wrażenie pustki, chociaż mieszkanie dalej jest zapchane rozmai­tymi rzeczami, tymi, co mają swoje stałe miejsca, i mnóstwem innych, rzuconych gdzieś przypadkowo czy na chwilę.

Stos wypranej bielizny do prasowania na dużym stole, który zajmuje pół przedpokoju; sportowa torba Baszkima zostawiona, najwyraźniej w pośpiechu, po meczu piłki ręcznej albo po treningu, koło pralki jeszcze włączonej (świeci się czerwona lampka kontrolna), chociaż wyko­nała wszystkie programy; duży żółty plastykowy samo-

7

chód-wywrotka Czakara na progu kuchni; na gałce kaloryfera wisi siatka z zakupami z samu: cukier, mąka, butelka „Deitu” i kilka małych torebek z nadrukiem „Centroprom”; jego wełniane kapcie-skarpetki ze sklepu z wyrobami ludowymi leżą tam, gdzie je rano zostawił — pod drzwiami sypialni; paczka gazet przygotowanych do wyrzucenia koło drzwi wejściowych — i cały ten bałagan, który mówi raczej o ciasnocie niż niechlujstwie mie­szkańców, z wolna pogrąża się w jesiennym pochmurnym zmroku, w tej przejściowej porze, kiedy zarysy przed­miotów tracą ostrość, a jeszcze nie czas zapalić światło.

Istref jest zmęczony. W pokojach panuje chłód, jest koniec października, za tydzień włączą centralne ogrze­wanie, ale chudy, żylasty Istref nie zwraca na to uwagi, gdyż (wygodnictwo od najmłodszych lat traktuje jako poważne naruszenie niepisanych, lecz obowiązujących reguł, lak tragarz, robociarz czy chłop, uważa kłopoty za naturalnych towarzyszy życia i nawet kiedy może ich uniknąć — z pobudek moralnych, których sobie nie uświadamia, i z' powodu wyrzutów sumienia, które odczuwa zaledwie jako niewyraźną i przytłumioną dole­gliwość — nigdy nie robi nic, by dogodzić swemu ciału. Często stał, gdy mógł usiąść, i siedział, kiedy mógł się położyć, nie zwracał uwagi na ciasne buty albo szorstki kołnierz swetra, na plaży potrafił godzinami siedzieć w kucki obok nadmuchanego materaca, oparty o skałę, bez powodu znosząc ból w kolanach i kłucie ostrych kamieni w plecy. Toteż i teraz nie zastanawia się, choć jest zmęczony, czy usiąść i tępo wpatrując się w pustkę czekać na Marę i dzieci, czy też kierując się długoletnim nawykiem umyć ręce i usiąść za biurkiem, aby wykorzystać te dwie godziny przed kolacją. Pragnienie, żeby wypocząć i poleniuchować, zgasło gdzieś w drodze do jego świa­domości i Istref — kiedy podchodzi do umywalki, machinalnie myje się zimną wodą i odświeżony rusza do pracy — nie wie nawet, że istniało.

Na stole żółta koperta. Prawie o niej zapomniał. Obraca ją, ale nadawcy nie ma; tylko adres: Inż. Istref Veri, Bulwar Lenina 135, Belgrad — napisany kaligra­ficznie zielonym, wyblakłym atramentem, co od razu obudziło w nim odległe wspomnienie, którego dręczącą

mw(fiwpitf T              y\ ***■ *»*■ » ■*. - *■•' -.

»^<»*%*•              fi i?*»

Wwt^RWWk              «.V 9 y%>m[

'^¿w»V*>3>>y'‘jly'N* '*t ■»*»^*V*.♦■'»'              j* €% «ii

wŃi^4i# 4u£*%tM^w^ 'W4&              **f y*** %

'2"%^’              w lifr^ |’ s^ftflfi

L-ŁM*i^tiłji 4hMMl>»0 i a*-              ¿^> * ♦ *.♦ • *

U01 SMCf IfWę«* 4'*« >4>9

:{►%■*497^*9^

V* |

* \kt^^ i£s®sl Mt - ltf% litif ^jW jtltiyfff

■K v. «#lkm</,X«MrBK • Vm 4 • ' . «

■> ‘ W?s^'^W 14 » v<yf ^-fe'

W kT>**Hl%9 *4»i> * •m.ffti

mir* 9 mjbm J"W e Jk -« I %'L * & .

iif **9£% *%> Iw# v»f i f- *■ ~. . ' ’■ ■ -»1^ $$$ "

Hłl

obecnosc czuje, choć odsuwa je do momentu otwarcia koperty; kiedy ją otworzył, na wierzchu grubego pliku kartek zobaczył list, napisany także zielonym atramentem tym samym charakterem pisma:

W Belgradzie 23-go sierpnia 1975 r.

„Drogi Istrefie,

Gdy znajdziesz czas, poświęć uwagę temu, com napisał. Nie przeskakuj fragmentów, które wydadzą Ci się nie­ciekawe. Ważne jest dla mnie, byś przeczytał wszystko, potem maszynopis możesz wyrzucić lub zachować. Jak zechcesz.

Zawsze Twój Vladan

PS. Druk zabroniony.”

To niemiłe, dręczące przeczucie, co zaskoczyło go i pozostało nie wypowiedziane, stało się rzeczywistością przetkaną mnóstwem równoległych wspomnień i uczuć splątanych w zbity kłębek sprzeczności, którego Istref— mówiąc uczciwie — nigdy nie próbował rozwikłać. Vladan Hadżislavković! Jakby ktoś obdarzony donośnym głosem wykrzykiwał to imię przez trąbkę ze złożonych dłoni z jednej wysokiej góry ku drugiej — tylko dalekie, cichnące echo! Wpatrzony w bladozielone litery listu, w ozdobny, barokowy podpis „Vladan” ze wspaniałym inicjałem, w rysunek, chiński znak raczej niż napisane słowo „Belgrad”, w fantastyczne ,,f’ w swoim imieniu, Istref czuje, jak stopniowo, powoli, lecz niepowstrzy­manie zmartwychwstaje w jego świadomości wspomnienie

o              rozmowie w ogródku za domem pani Lepszy. Chętnie zastąpiłby to wspomnienie jakimś innym, skoro już musi myśleć o Vladanie, ale mu się nie udaje, toteż trochę po dziecinnemu oszukuje sam siebie, ogląda gruby plik kartek, odsuwając w ten sposób nie chciany uścisk z przeszłością, która znienacka, nie proszona zjawiła się na jego biurku.

Wydało mu się dziwne, że przesyłkę, jeśli wierzyć dacie w górnym rogu listu (co za wspaniałe „s w słowie sierpień, jak arabeska!), nadano przed dwoma miesią­cami, wyjmuje więc z kosza na śmieci podartą kopertę

i na stemplu pocztowym znajduje wczorajszą datę: 23 października. Skąd ta rozbieżność? Niedbale przewraca kartki. Dawne numery stron, napisane, jak i cały tekst, na nie czyszczonym, zużytym remingtonie Vladana z cyry- lickimi czcionkami, przekreślono i ręką wpisano nad nimi nowe cyfry, tak że teraz numeracja jest kolejna, od pierwszej do sto dziewięćdziesiątej drugiej strony. Papier nie jest jednakowy, różni się kolorem i jakością, po pliku peluru papier bankowy, potem kilka niebieskich kartek, znowu pelur, trochę grubszy niż poprzedni, dalej z dziesięć stron dłuższych o palec lub dwa od reszty, i nawet powierzchownie przeglądając całość można stwie­rdzić, że tu i ówdzie zaplątały się po dwie, trzy strony nie wiadomo kiedy schowanego, a potem odnalezionego zagranicznego papieru sprzed wojny. Cały maszynopis nie wygląda zbyt porządnie. Dużo stron ma ośle uszy, na niektórych widać żółte plamy (Istref wie, to rozlana herbata), niektóre są naddarte, ale tekst, choć czcionki maszyny musiały być brudne i wyszczerbione (litera „a” nie różni się od „o”, a „k” straciło pionową kreskę i przypomina cyrylickie „s" itd.), jest czytelny, nawet w tych częściach, które Vladan poprawiał albo dopisywał ręcżnie. Ale choćby nie wiadomo jak starał się skupić uwagę na tekście, Istref czuje obecność odległego wspo­mnienia: przed oczyma ma wyraźny obraz — ogródek za domem pani Lepszy w dzielnicy Koteż Neimar 1, a w głębi świadomości tli się niejasna myśl, że zielony atrament, którego Vladan używał, odkąd Istref go znał, ozdobny charakter pisma, który przed trzydziestu laty budził w nim pełen lęku szacunek, a teraz wywołuje lekkie nudności, i ich pierwsze spotkanie niewątpliwie są ze sobą związane, choć może trudno to dostrzec.

Mógł to być październik 1945 roku. Istref jest młody, ni to chłopiec, ni mężczyzna. Nie jest pewien, ile ma lat. Jeśli dokładne są jego obliczenia oparte na niepewnych wspo­mnieniach, to owego jesiennego popołudnia ma około piętnastu lat, długie nogi niezgrabnie wyłażące z brudnych portek z białego solidnego sukna, ubrany jest w śmiesznie

ciasną, wylimałą marynarkę od szarego, niegdyś elegan­ckiego garnituru z angielskiej flaneli, upstrzoną kolo­rowymi łatami, sweter z grubej wiejskiej wełny i wytłu­szczoną rosyjską czapkę uszankę; dopiero puszczają mu się baki i pierwsze włoski pod nosem. On i Dżavid siedzą w kucki, oparci o ścianę domu, jeden z lewej, drugi z prawej strony małego otwartego okna od piwnicy, skąd dociera, złagodzona świeżym powietrzem, ale wciąż jesz­cze mocna woń drewna, kurzu i stęchlizny. Właśnie skończyli wrzucać węgiel, którego pół tony udało się Dżavidowi zdobyć w wyludnionym Belgradzie. Chociaż nigdzie niczego nie ma, w wielkim mieście można jeszcze gdzieś znaleźć miał węglowy w złym gatunku, jakiś wilgotny pieniek modrzewiowy, z którego woda cieknie, jak się naciśnie palcem, ale który — wysuszony—podtrzy­muje jednak ogień w wyziębionych'belgradzkich domach. Jesienne słońce przyjemnie ich grzeje, są odprężeni, jest im dobrze, tylko od czasu do czasu wypowiadają po parę słów, raczej by okazać sobie wzajemne zainteresowanie, niż wymienić informacje i myśli. Istref pyta, a Dżavid odpowiada, że jego dzieci i żona Melihat mają się dobrze, najstarszego Muharema weźmie w przyszłym roku do Belgradu. Istrefa ciekawi, czy przyjaciel wybiera się wkrótce do rodzinnej Kośary, przysiółka oddalonego

o              jakieś dziesięć kilometrów od Batuśy, wsi położonej

o              dwie godziny marszu od szosy Peć—Djakovica, a Dża vid odpowiada, że tak albo że nie ma zamiaru — Istref nie pamięta, to zresztą teraz nieważne, gdyż i wtedy rozmowa była konwencjonalna, prowadzona po to. by przemilczeć niemiłe wspomnienia, a nie dlatego, że oni dwaj chcieliby sobie naprawdę coś ważnego powiedzieć.

Istref wie na pewno, że tamtego jesiennego popołudnia także nie patrzył w twarz swego przyjaciela Dżavida, spokojną, niemal martwą: niby kora dębu, barwy sta­rego pergaminu, ze skórą spaloną słońcem, wysuszoną w dymie, twarz chudą i kościstą, prawie piękną. Istrefowi zawsze się zdawało, że za tymi skamieniałymi zmarszczkami i nieruchomym wzrokiem żyje wspomnienie, o którym się nie mówi, krwawe wspomnienie nocy w Bregovie, kiedy zginął ojciec Istrefa, a pobratym Dżavida, wielki Dulj Veri. Dzieli ich od tamtej strasznej nocy ponad rok, Istref jednak w cie-

płe jesienne popołudnie na Koteż Neimarze wciąż jeszcze czuje ten sam strach, że jakiś jasnowidz przejrzy niegodne uczucia, które wypełniały go, kiedy stał czarną nocą wysoko w górach, wśród obłoków na przełęczy Bajla. Wszystko wydawało mu się nierzeczywiste, jakby śnił, jakby dopiero co wstał z łóżka, choć obudzili go przed ponad trzema godzinami w opustoszałej drewnianej chacie w Te- piciach. Mnóstwo ludzi. Dużo dorosłych, tajemniczych mężczyzn w białych bregovskich szalach. Już od wielu dni opowiadano, że ktoś znalazł Dulja, półmartwego, posie­kanego kulami, ale ponieważ nikt nie widział ciała, ludzie podejrzewali, że i tym razem opowieść o śmierci jest zmyślona. Tamtej nocy jednak mu powiedzieli:

              Znaleźli go. Martwego. Dulja.

Wtedy, jeszcze rozespany, zaskoczony, przemarznięty i głodny, nie umiał sobie wyjaśnić, co się właściwie dzieje, chociaż wiedział, w jakiś dziwny, pozarozumowy sposób, że wszystkimi tymi ludźmi, którzy podają mu ubranie, rządzi ten sam mroczny zew pasterskiego katunu,2 ta sama tradycja praczasów, kusz, kamieni, siekier, zatru­tych strzał, ten sam instynkt przetrwania — krwawa zemsta, wściekłość i pobratymstwo. Nie czują żalu po martwym Dulju ani współczucia dla żywego Istrefa, trzynastoletniego sieroty, najmłodszego i ostatniego z rodu Verich — a zaledwie przed kilku laty było ich w bogatym domu siedmiu, siedmiu chłopaków zdolnych nosić strzel­bę. Czym jest człowiek wobec rodu, czym jest ród wobec braterstwa, czym braterstwo wobec wiecznego prawa i porządku? Uczucie, które niby gorączka ogarnia ruch­liwy tłum, upiornie oświetlony pochodniami, to uczucie strachu i podniecenia. Dulj nie żyje! Wszystko wreszcie się dokonało. Wieńce ciemnoczerwonej krwi na gładkich czołach siedmiu z rodu Raców i ośmiu Verich. Rachunek został wyrównany!

Do legendy przejdzie dzień, kiedy zaczęła się straszna wojna, ów czerwiec 1940 roku — właśnie marszałek Petain podpisał kapitulację w Compiegne, stawiając haniebną kropkę po Wilzkrieg, Dróle de guerre: pięć państw i narodów zdeptano jakby żartem; akurat tego

¡bk«mwví

^$Sy m!« ?

Iwwx

NHBraSC fidÇW

k * it?' I^lifji 19

i# á4.*ifr 4$ Â *

wMPH

ra¡¡%4              $1^ %*• 'íi éáÍ:

djf %4t9¿u ÍMÉm

dnia Armia Czerwona wkroczyła na terytorium Finlan­dii, w nadmorskim kurorcie Crikvenica uroczyście otwarto luksusowy hotel „Belvedere”, na budapeszteń­skich wystawach pojawiła się węgierska książka Ôrôkôs vándorlás3 MiloSa Crnjanskiego; właśnie tego dnia Ministerstwo Spraw Zagranicznych Królestwa Jugo­sławii nawiązało stosunki dyplomatyczne z ZSRR, pierwszym krajem socjalizmu; Vladan odebrał w cukierni Lubardicia zamówione eklery i zaniósł je osobiście swojej matce Velince na urodziny; Ivan Goran Kovaćić opubli­kował w zagrzebskich „Nowościach” pochwalną recenzję pod tytułem Najbardziej wolnomyślicietskie dzieło Krleźy: Maćek wygłosił toast na uroczystym obiedzie u siedem­nastoletniego następcy tronu w Białym Dworze; komisje norweskiego Stortingu, Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk, Karolińskiego Instytutu Medyczno-Chirurgicznego i Szwedzkiej Akademii Literatury postanowiły ze względu na sytuację na świecie po raz pierwszy w trzydziestoletniej historii Fundacji Nobla nie przyznać nagrody pokoju, nagród za osiągnięcia w fizyce, chemii, medycynie i literaturze; w mieście Śtip szczęśliwie obchodził trzecie urodziny przyszły gwiazdor piłki nożnej, Drogosiav Se- kularac; André Malraux pompatycznie zerwał z komu­nizmem z powodu sowiecko-faszystowskiego paktu, a To­masz Mann oświadczył, że nie ma do powiedzenia nic więcej, niż powiedział w wydanej właśnie Lotcie iii Weima­rze — dzień znamienny i pamiętny na zawsze, dzień, w którym Sokol Rac Grcaj Vezirovic Vuksangeljovic Arada, z rodu szlachetnego praojca Dziona Arady, stojąc nad trupem pierworodnego syna, w którego roztrzaskanej czaszce tkwi Duljowa kula — ze ściśniętymi zębami i wzrokiem wbitym w podniesione głowy synów - postanowił, że zaproponuje pojednanie krwawym Verim. biorąc w ten sposób na siebie ohydną, przeciwną naturze hańbę odszczepieńca i tchórza. Święte słowo Lekë Duka- djiniego4 głosi, że pojednanie takie musi zostać przyjęte

itlf^ ‘ '

k Í i' f *•['

w              fSs W"

' i »              SZmJCT X ® *              

réT              9 -\ f              i

141»« %

Vhi1il* Wt*A ty+f SAWBÏ^

DQr* xK A « w              Łr^*

i              Vł3t><nMJiiMiył,

'4^‘U J

(choć haniebne jest proponowanie go), więc poważny Dulj, zgodnie z prawem i zwyczajem, wezwał starszyznę i współplemieńców, przyjaciół Raców, hodżę i wraz z dwiema najpiękniejszymi synowymi niosącymi w ra­mionach niemowlęta ruszył ku domowi Sokola — on, junak nad junaki, wzniosły, namaszczony śmiałym zabój­stwem i męską godnością braterstwa, on, który krew wziął, a krwi nie dał, kobiety swoje, dzieci i Loviśte obronił, arnaucki5 obowiązek spełnił, dobro od drugiego Arnauty przyjął; krwawy wieniec laurowy lśni na białym płóciennym szalu, co okala jego głowę.

Opowieść mówi dalej: gdy Dulj zbliżył się do domostwa Raców, ci związali mu ręce i przyłożyli nóż do szyi, narzucili nań kapotę i przywiedli na próg. Potem nie­mowlęta oderwali od piersi synowych jego i drogocenny zastaw wnieśli do domu — żeby Racowie mieli kogo mordować, jeśli któryś z Verich słowo złamie. Dulj sam, związany, bez obrońców, z nożem przy szyi zbliża się do paleniska, pochyla głowę u stóp Sokola i czeka, by niedawny wróg, którego ród pozbawił mężczyzny, pod­niósł go, rozwiązał i nóż do pochwy u pasa schował.

Pieśni już o tym śpiewają, a naprawdę było tak: stoi stary Sokol skamieniały nad głową mordercy syna swego, pomiędzy dwoma płomieniami — rozgrzewa go pragnie­nie, by dom i szalone dzieci uchronić przed wyniszcze­niem swą przeciwną naturze hańbą, cuchnącym rozsąd­kiem, stateczną mądrością; jednocześnie czuje palący wstyd na policzkach synów, co bucha niby letnia spiekota z rozpalonych bregovskich kamieni. Martwa cisza — sły­chać tylko głupie a głośne beczenie owiec z sąsiedniego pomieszczenia, łomot wiatru i odległy szum pracowitej Sistricy. Żaden człowiek z mnóstwa zebranych Bregovian głosu nie wydaje, każdy oddech wstrzymuje w piersi, by równowagi wielkiego prawa, które spełnia się oto na ich oczach, niegodnym zdradzeniem swej obecności nie naru-

szyć. Wielka powaga panuje, wszystko ma znaczenie wieczne i wagę przykładu. Na rozmyślania miejsca pod dachem Sokolowym nie ma. Arbanas bogiem się staje pod szarym niebem nad szczytami najwyższych skał. Pierwszy aktor tragicznego rytuału, Sokol Rac Grcaj Vezirović Vuksangeljović Arada, bezzębny, mądry, chudy, sprawiedliwy, zapachem runa, kamieni i łoju przesiąk­nięty i namaszczony, bardziej i mocniej niż wzrok wszyst­kich obecnych Aradów — którzy od tej chwili po wiek wieków nie będą śmieli w oczy innym spojrzeć — czuje strach przed niewidzialnym sziptarskim Drakonem imie­niem Leke Dukadjini, który nagle pojawił się przed nim jak żywy — potężny, nieprzejednany, prawie nierzeczy­wisty w błękicie zwężającej się w nieskończoność odległej perspektywy, a jednak tak obecny, że ogromną ręką mógłby Sokola w pomarszczone czoło uderzyć. Coś dziwnego rośnie w starcu, Rac nie potrafi tego nazwać, ale widzi, sam zadziwiony, że ręka, co wyciąga się ku Szyi Duljowej, nieruchomieje, że nad ustami, które same wypowiadają słowa: Tunga tjeta,6 już nie panuje, że ktoś inny w nim chwyta nóż sprzed szyi zabójcy i z siłą nieprzystojną Sokolowej starości bierze rozmach, by Dulja rozsiec na strzępy.

Krzyk strachu — fala paniki, niezrozumienia — zerwał się jakby z jednych ust, zagłuszył beczenie owiec, zrobiło się zamieszanie, ludzie odwrócili głowy, by niegodny czyn Sokola wzroku im nie skalał na zawsze, ale straszli­wemu czynowi najstarszy syn Sokola zdołał jednak w porę zapobiec: złapał ojca za rękę, wstrzymał nóż, zanim wbił się w ciemię Dulja, uchronił ród przed zbrodnią, jakiej nikt jeszcze nigdy nie popełnił.

Między dwoma rodami zaczęła się wojna.

„Jeśli stóg mi podpali rzekł zhańbiony Dulj wycho­dząc z domu Sokola •- - ja jemu dom z ogniem puszczę, jeśli mi kogoś rani, ja jemu człowieka zabiję, jeśli mi kogoś zabije, ród jego wytrzebię. Ręka Dulja nie zna miary: Święta zemsta!"

I śmierć, bez ładu i godności, brała ich po kolei. Wbrew wszelkim prawom. Ludzie, co się nie zdarzyło, jak daleko

pamięć sięga, zasmakowali w krwi, spod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin