Decoin Didier - JOHN PIEKŁO - WPŚ.rtf

(1416 KB) Pobierz

Decoin Didier

JOHN PIEKŁO

 

 

Zanim furgonetka CATV przyjechała na miejsce wypadku, tłum zdążył się już podzielić na dwie grupy. To spontaniczny podział, i na chodniku wre jak w ulu.

Nieco z boku uprzywilejowani świadkowie - ci, którzy widzieli, jak Indianin spadał. Bliżej grupa tych, co przyszli za późno i odtwarzają przebieg -tragedii na podstawie położenia zmasakrowanego ciała, oceniają szanse przeżycia, dają rady: nie dotykajcie go, to tak jak z motocyklistami, nie wolno ich ruszać, nie wolno im ściągać kasku; to zły znak, jeśli krew wypływa przez nozdrza; dlaczegóż temu biedakowi nie podło­żą pod kark zwiniętej marynarki?

W oddali, przy końcu Park Row, wyją syreny samochodów nowojorskiej policji. Gorący wiatr pochyla długie elastyczne anteny.

Barrymore, operator dźwięku, wyskakuje z kabiny żółtej furgonetki. Miękko ląduje na asfalcie, który od trzech dni powoli się topi; magnetofon uderza Barrymore’a w brzuch, pokrowiec akumulatora wbija mu się między żebra. W tym samym czasie Spitzer odkręca plastykową kopułkę tworzącą garb na dachu furgonetki, naciska dźwignię, kamera z cichym świstem wysuwa się do góry na podnośniku, ukazuje się w ostrym świetle panującym na ulicy o dziesiątej rano. Spitzer umocowuje niklowany uchwyt, dzięki któremu kamerę moż­na prowadzić lekko niczym piórko. Wtedy samochód całkiem nieruchomieje, huśta się na amortyzatorach.

Spitzer panoramuje z dołu do góry, wyrusza od ciała Indianina, podnosi nos kamery w stronę wierzchołka drapacza chmur, zjeżdża w dół, zatrzymuje się w połowie wysokości. Słuchawki przekazują mu pytania Barrymore’a, odpowiedzi tłumu. To wszystko jest przejrzyste, pogodne jak msza. Ale z głębi samochodu realizator reportażu mówi Spitzerowi, żeby się nie bawił, niech raczej wróci do trupa, duży plan, i basta! Na co Spitzer musi chcąc nie chcąc odpowiedzieć, że trup nie jest trupem.

Bo Indianin jeszcze żyje. Wokół niego leżą rozsypane narzędzia: gąbka umocowana na końcu długiego, teleskopo­wego drążka z aluminium, kawałki irchy, kapsułki napełnione sprężonym środkiem czyszczącym. Przecinki mydlanej wody spływają po fasadzie wieżowca, rozbijają się na trotuarze jak płatki mokrego śniegu. Indianin runął z trzydziestego trzecie­go piętra, pomarańczowy daszek z płótna nad jakąś galerią obrazów złagodził jego upadek; działając zrazu niby trampoli­na odbił on mężczyznę i jego gąbki z powrotem ku niebu; przy drugim jednak uderzeniu ustąpił, rozdarł się pośrodku.

Barrymore klęka, przysuwa mikrofon do warg Indianina.

-              Karetka będzie tu za chwilę, proszę się nie niepokoić, gdyby nie ta markiza, już by było po panu. A właśnie, czy pan lubi malarstwo?

-              W moim domu - mówi Indianin - są obrazki.

Ktoś spośród gapiów pyta, kto zapłaci właścicielowi gąlerii za podartą markizę: jedni twierdzą, że towarzystwo ubezpie­czeniowe, inni idą o zakład, że przedsiębiorstwo zatrudniające Indianina.

A Spitzer błądzi kamerą po tłumie. Zatrzymuje się na jakiejś twarzy, po chwili gubi ją. Szuka jakiegoś znaku, sam nie wie jakiego. Właśnie otwarto sklepy, jest poniedziałek, upał staje się nie do wytrzymania. Spitzer pokazuje w dużym planie nogi jakiegoś chłopczyka stojącego na wrotkach. W je­denastu tysiącach ośmiuset domach odbierających program stacji telewizyjnej, dla której pracuje Spitzer, dzieci podsko- 10

czą, pokażą palcem na ekran odbiorników i zawołają: „Ja chcę takie same wrotki!” Niektóre oberwą za to po buzi, ale większość dostanie swoje wrotki. W ciągu najbliższej doby działy sportowe sklepów w tej dzielnicy zostaną ogołocone; a wszystko z powodu Spitzera, który poprzedniego dnia zwierzył się swojemu psychoanalitykowi, że coraz częściej mu się śni, że jest bobrem i zmienia bieg jakiejś ogromnej rzeki - mogłaby to być Missouri albo Ohio.

I Dosyć I mówi sucho realizator.

Jest on także producentem programu: ze sprzedaży wrotek nie będzie miał ani centa. Spitzer podnosi w końcu rączkę transfokatora i rozszerza plan. Łzy toczą się po policzkach Indianina, gdzieś bardzo daleko prom płynący na Staten Island rzuca dwa ochrypłe wezwania.

-              Nazywam się Mawakhna - mówi Indianin. - Zawiadom­cie Denise.

Barrymore odsuwa się, nie lubi agonii, nigdy nie wiedział, jak się zachować wobec umierającego. Odwraca się do poli­cjanta, sięga do statystyk.

-              To dwunasty czyściciel szyb, który spada w niecałe pół roku. Sami Indianie. A przecież wydawało mi się, że oni są inni od nas, że nie wiedzą, co to zawrót głowy?

I Tak, to sprawa ich ucha wewnętrznego. Teraz bywa, że niektórzy się przystosowują. I dlatego umierają.

Spitzer widzi obłok złotego pyłu, który unosi się znad East River, płynie ku południowej części Manhattanu przez Wa­gner Place i Peck Slip: to drugi świt, ten następujący o dziesią­tej trzydzieści, kiedy cienie są krótsze, gdy wysokie opary miasta oddalają się w kierunku oceanu; a ten pożera je bez pośpiechu, pomiędzy Nową Ziemią a Azorami. Spitzer kręci żłobkowanymi pierścieniami i mikrometrycznymi korbkami kamery, starając się uwięzić to światło za pomocą wrażliwego mechanizmu.

Barrymore pyta jednego z policjantów:

-              Ten Indianin to pańskim zdaniem kto? Aigonkin? Muskogi?

-              To Atapask z grupy arkrycznej - woła Spitzer.

Koło południa Edmond K. Milous, prezes przedsiębiors­twa zajmującego się czyszczeniem okien, dowiaduje się o zgo­nie Indianina. MaWakhna umarł w karetce, tak mocno ściska­jąc dłoń pielęgniarki, że jej złamał mały palec.

Milous natychmiast wykręca numer Biura do spraw Indian. Obawia się represji ze strony tajemniczych członków Czerwo­nej Siły; w swoim notesie, w rubryce osoba, którą należy zawiadomić w razie wypadku, przepisał groźne słowa buntow­ników z wioski Wounded Knee. To po prostu rytualny zaśpiew pachnący dymem, nocą, zabliźnioną skórą i zakrzepłą krwią: czerwony olbrzym podnosi się, już klęczy tylko na jednym kolanie!

Edmond K. Milous wyobraża sobie czerwonego olbrzyma pod postacią nowego King Konga: wychynie z porowatej ziemi, wybierze purpurowy czas zmierzchu; żeby rzucić na miasto swój fantastyczny cień; wyrwie z ziemi wieżowce z taką samą łatwością, z jaką jego przodkowie wyrywali akacje, chwyci Milousa w swoje palce o końcach spłaszczonych jak młoty; potem... Kto wie, co się stanie potem?

Prezes Milous jest skazany na Indian, tak jak właściciele niewolników z czasów przed Lincolnem byli skazani na Murzynów; nie każdy w Nowym Jorku może być jubilerem i Holendrem, czasem trzeba umieć obracać niebezpiecznym towarem. Edmond Milous zna spokojnych ludzi, którzy przechowują bomby plastykowe, działka przeciwczołgowe, nitroglicerynę - on z tymi swoimi indiańskimi czyścicielami okien to po prostu szczeniak.

-              Na północno-zachodniej ścianie wieżowca zachowano wszelkie środki ostrożności - wyjaśnia Milous swojemu roz­mówcy z Biura do spraw Indian. - Sprzęt był niedawno poddany serii prób. Na pewno dostanie pan tysiące listów: niech pan odpowie tym wszystkim ludziom, że w obecnej chwili ja sam i policja jesteśmy przekonani, że Mawakhna popełnił samobójstwo.

Biuro do spraw Indian obiecuje wszystko, czego chce Edmond Milous: od dnia, kiedy Mawakhna opuścił swoje rancho, nie podlega on jurysdykcji biura — a tym samym i nie korzysta z jego opieki.

Prezes Milous dodaje:

12

-              Aż do ostatnie) chwili Mawakhna mówił o jakiejś Denise. Żonie albo kochance. Moim zdaniem Mawakhna zabił się z miłości.

Po czym odkłada słuchawkę i wzywa swojego zastępcę.

-              Przyjrzyjmy się sprawom z bliska, Formann: drapacz chmur N~002 został bez czyściciela, a od trzydziestego trzecie­go do czterdziestego ósmego piętra jest brudniejszy niż pro­siak. To niełatwy klient. Cb pan proponuje?

Formann otwiera swoje rejestry. N-002, położony niedale­ko New Chambers, należy do pewnego banku, biura matry­monialnego i towarzystwa wynajmu statków. Formann uśmie­cha się lekko, mówi, że nikogo nie ma pod ręką, dodaje:

-              Zresztą tak jest zawsze po wielkich wiosennych desz­czach.

Milous nie odpowiada. Czeka z półprzymkniętymi oczami. Wie, że Formann iubi, żeby go przycisnąć do ściany , żeby mu okazać, do jakiego stopnia jest nieodzowny dla sprawnego funkcjonowania przedsiębiorstwa. Mija chwila. Formann podniósł głowę i przygląda się wirującym skrzydłom wentyla­tora; może myśli, że ten budynek jest jednym z ostatnich na Manhattanie, które nie korzystają z systemu tłoczonego i chło­dzonego powietrza. W końcu mruczy:

-              Oczywiście, jest John Piekło. Ale to jego wolny dzień.

John Piekło uważnie przygląda się temu pokojowi o nagich ścianach w budynku znajdującym się niedaleko Grand Army Plaża. Zebranie polityczne na razie przypomina raczej piknik. Córy Walk o Przyszłość przygotowały coś w rodzaju rusztów; ubrane w długie stroje ozdobione frędzlami szklanych pacior­ków przycupnęły obok ognia i rzucają garście soli na rozżarzo­ne głownie. Kilkoro dzieci zasnęło wprost na podłodze, wyprowadzą je, kiedy rozpoczną się przemówienia; każde dostanie szaszłyk, torebkę orzeszków ziemnych, buteleczkę wody sodowej.

Co jakiś czas bardzo sury Nawaho podnosi się, idzie do okna i krzyczy zachrypniętym głosem:

-              Wolność dla Bobby'ego!

John Piekło, chcąc okazać dobrą wolę, powtarza za nim jak echo:

13 J

U

-              Wysłuchajcie starca i uwolnijcie tego biednego Bob­by’ego!

Nikt z obecnych oprócz starego Indianina najwyraźniej nie wie, kto to jest Bobby. Ktoś bierze starca pod ramię, mówi mu do ucha jakieś łagodne słowa, odprowadza go na bok.

Dużo później, zupełnie przypadkowo, John Piekło dowie się, że Bobby był ojcem starca: Bobby, pierwszy członek plemienia, który wybrał imię, jakie noszą biali, uczestniczył' w budowie tunelu metra; zginął pod zwałami ziemi i starzec domagał się wydania jego zwłok, żeby mu sprawić pogrzeb zgodny z rytuałem. Dopiero wtedy Bobby będzie mógł cwało­wać na koniu przez wilgotną prerię i łowić pstrągi tak, jak to robią niedźwiedzie.

Córy Walk o Przyszłość wstają. Mięso marynowane w occie z dzikimi jagodami wkrótce zaczyna się skręcać na ruszcie,- gęsty dym zasnuwa podłużny pokój. John Piekło kaszle. W pomieszczeniu, którego okna unieruchomiła rdza, jest trzydzieści siedem stopni.

Evelyn jest chyba najpiękniejszą z dziewcząt. To ćwierć- krwi Indianka o szarych oczach. Podchodzi, wspina się na czubki palców, ściera pot perlący się na czole mężczyzny.

-              Człowiek musi umieć zasłużyć na to, jak się nazywa, Johnie -Piekło. Chyba nie myślisz, że można bezkarnie nosić takie imię jak twoje...

Evelyn gładzi go po skroniach, a on wraca myślą do tych dni sprzed wiosny, dni spędzonych na myciu gigantycznych szyb, za które nigdy nie spogląda żadna z dziewcząt piszących na maszynie. Są zbyt zajęte albo cierpią na zawrót głowy.

Elektromagnetyczne przyssawki, przywarte do okien, utrzymują Johna Piekło jak muchę na ścianach wieżowców.

I za to dostaje trochę mniej niż sześćset dolarów miesięcznie. Wie z doświadczenia, że każdy drapacz chmur jest jak niewiel­ka góra, że ma swoje własne wiatry, swój mikroklimat, swoje zasadzki.

              Zimno zimnu nierówne — mówi Evelyn.

Robi aluzję do tego innego chłodu, który był jej udziałem kilka miesięcy wcześniej, w więziennej celi. To wystarczy, 14

żeby John Piekło się odwrócił: to wieczne napomykanie

o              drobnych, żałosnych nieszczęściach, ta litania porażek, aresztowań, mniej lub bardziej oszukańczych procesów spra­wia, że się czuje nieswojo. Nigdy nie będzie miał duszy męczennika. John, ponieważ należy do rasy Czejenów, wbija wzrok w gwiazdy. Wszystkie gwiazdy: te na sztandar/e, na statkach w nowojorskim porcie, gwiazdy na Wysokim Skle­pieniu, gdzie płyną milczący jeźdźcy. Jeżeli chcą, żeby wal­czył, muszą mu pokazać obrazki bardziej chwalebne niż wizerunek jakiejś dziewczynki trzęsącej się ze strachu i zimna w więzieniu. Jeśli polityka chce doprowadzić do tego, żeby opuścił wzrok i trzymał ręce za plecami, on powiada, że to zła polityka.

Zje trochę mięsa, po to tylko, żeby się nie nazywało, że przyszedł na próżno, a potem pójdzie sobie razem z dziećmi.

Evelyn ciągnie dalej zduszonym głosikieiń:

-              Byłam w pace, wszyscy tutaj o tym wiedzą i szanują mnie. Wszyscy tylko nie ty.

John Piekło ogranicza się do uśmiechu. Dziewczyna nastaje:

i Nie chciałbyś się dowiedzieć, jak tam było? Nawet cię to nie interesuje?

I Pierwszy wieczór przepłakałaś. Drugiego wieczora towa­rzyszka z celi pocieszała cię wodząc koniuszkiem języka po twoim ciele, które jeszcze pachniało wolnością. Trzeciego wieczora stałaś się zazdrosna. Teraz jesteś lesbijką.

Na Grand Army Plaża ustał ruch dorożek i autokarów. Znikły grupy europejskich i japońskich turystów - teraz tłoczą się u kontuarów licznych tutaj fast food o klimatyzowanych wnętrzach. Bezczynni woźnice rzucają owies ptakom obsiadu- jącym posąg Shermana. Pora powolnych i leniwych przecha­dzek powróci, ale dużo później, kiedy wieczorny przypływ będzie pchał ku brzegowi wystrzępione chmury; jest trzynasta czterdzieści i za dużo słońca: idealne słońce, żeby dojrzewały banany i rozmnażały się krokodyle, myśli John Piekło.

W dali, po drugiej stronie placu, łagodnie drżą dwa policyj­ne motocykle zniekształcone przez mgiełkę upału. Jest jednak mało prawdopodobne, żeby mieli zebranie na oku. Stowarzy­szenia nie boi się nikt oprócz niego samego. Pod pozorami

akcji rewolucyjnej i rasowej broni ono przede wszystkim prawa do folkloru. Jesteśmy tu w dobrym towarzystwie samych Indian, przynieśliśmy ze sobą nasze dzieci, piszczałki i tańce. Jak to się stało, że Evelyn dała się przymknąć któregoś zimowego wieczora?

Drzwi otwierają się gwałtownie, do pokoju wpada mały Pageewack. A raczej ktoś go tam wpycha. Przewraca się na podłogę, unosi ramiona przed twarz, żeby odparować cios, który.nie padnie. Na jego białej koszuli o rozdartym kołnierzy­ku trwa jeszcze oślepiające światło spoza murów Nowego Jorku. A na zamszowych mokasynach piasek Montauk, jodo­wy zapach tłustych małży. Za chłopcem wyłaniają się dwaj uzbrojeni mężczyźni, trzymają go na muszce.

I Dajcie spokój z tym cyrkiem - mówi John Piekło. - Ja znam tego chłopaka.

Pistolety maszynowe unoszą się do sufitu. To stary model broni, pewnie się zacinają przy pierwszej serii. Pageewack jęczy.

-              Spokój | odzywa się zftów John Piekło, gdyż wszyscy ruszają do chłopca, żeby go otoczyć czy też osaczyć. - Idąc tutaj zaszedłem do mamy Pageewack i zostawiłem adres, to wszystko.

Sekretarz generalny stowarzyszenia pluje na podłogę.

-              Co za nieostrożność!

-              Proszę pana - mówi grzecznie John Piekło - a czy to człowiek wie, w co może wdepnąć? Zresztą mama Pageewack przeczytała adres, nauczyła się go na pamięć, a kartkę zjadła.

Pochyla się nad dzieckiem.

-              Wstań, nikt ci nie zrobi krzywdy. Ci wszyscy tutaj to moi i twoi bracia.

Chłopiec wstaje posłusznie. Przywiera do Johna Piekło. Pierwszy raz w życiu Pageewack może się przyjrzeć prawdzi­wym pistoletom i z tego wszystkiego zapomina, dlaczego przerwał zabawę i przyszedł tutaj.

-              Mów - łagodnie poleca mu John.

-              Przyjechała do nas jedna dziewczyna. Fajna dziewczyna, w pięknym samochodzie. Czeka na dole.

John Piekło nie rozumie, Pageewack wyjaśnia:

Nazywa się Peggy. Nie bardzo ładnie pachnie, ale mi

pozwoliła dotknąć swojego kolana. Kochasz ją? Bo jak nie, to ją kiedyś wezmę dla siebie.

John Piekło spogląda na Evelyn.

-              Proszę mi przysłać kopię protokołu z zebrania. Teraz muszę już iść.

I Chwileczkę - mówi sekretarz generalny. - Co to za jedna, ta Peggy? Jest z nami czy przeciw nam?

-              To jedna z asystentek Milousa. Nas ma gdzieś. Do niej należy objeżdżanie wieżowców, na których pracujemy, i sprawdzanie, czy wszystko w porządku. Dlatego, widzi pan, jeździ buickiem. To sprawa prestiżu, wizytówka firmy.

Evelyn wygląda na rozczarowaną. Czego się spodziewała? Że może John i ona wyjdą razem po skończonym zebraniu? Poprosiłaby go ze śmiechem, żeby jej przywrócił ochotę na mężczyzn. W taki wiosenny dzień, powszedni dzień, łatwo można znaleźć miejsce do kochania się. Plaże są puste. Zabawnie jest rozbierać się biegnąc do morza.

Lecz John Piekło wyjaśnia, że prawdopodobnie spadł któ­ryś z robotników, że trzeba go będzie zastąpić. Na ruszcie szaszłyk zajmuje się ogniem, trochę gorącego tłuszczu pryska na splecione ręce starego Nawaho, który wydaje przeraźliwy wrzask.

Trochę później u stóp wieżowca N-002 Peggy i Pageewack wyciągają z bagażnika samochodu sprzęt i składają go na chodniku, gdzie wysycha krew Mawakhny. Dopiero następna ulewa zmyje podłużną brunatną plamę: służby oczyszczania miasta mają aż za dużo roboty ze stosami kubłów na śmieci (i w poniedziałek calutkie miasto zajeżdża obierzynami, smród snuje się wzdłuż ulic albo drga w klatkach schodowych, zależnie od siły i kierunku wiatrów).

John Piekło patrzy na budynek, przygląda mu się uważnie. Za kilka godzin ściana północno-zachodnia znajdzie się w bla­sku zachodzącego słońca: światło będzie akurat dosyć ukośne, żeby uwydatnić wszystek wrośnięty brud, ale nie będzie już na tyle mocne, żeby spowodować fatalne oślepienie, które spra­wia, że człowiek rozluźnia uchwyt.

-              Zacznę od tamtej stfony, południowo-wschodniej - wy­jaśnia John. - Zejdę z niej koło szóstej, może trochę wcześniej, i zabiorę się do północno-zachodniej. Proszę jednak uprzedzić

17

/

Milousa: nie ma mowy, żebym skończył przed nocą. Przyjdę jutro.

Przykuca, sprawdza, czy przyssawki są szczelne, czy do­brze przylegają. Pageewack mówi, że on też będzie się wspinał na drapacze chmur. Wyżej, szybciej, za dziesięć-dwanaście lat. Na razie trenuje czyszcząc do połysku szybę wystawową masarza Marpoxinosa i plastykowe naczynia mamy Pagee­wack.

-              Niech pani odwiezie dzieciaka - prosi John dziewczynę. Pragnie zostać sam, choć wie, że to nie będzie prawdziwa samotność: tam w górze wystarczy niedopałek zostawiony na jakimś gzymsie, żeby John Piekło spotkał ducha Mawakhny. Legenda powiada, że ani niedźwiedź, ani brat, ani chmura nigdy nie znikają bez śladu.

Kiedy John rozpoczyna wspinaczkę po stoku absolutnie pionowej góry posługując się wątłymi odnóżami swojego przyssawkozwierza, ludzie na ulicy zatrzymują się, podnoszą oczy, przyglądają mu się i czasem machają mu ręką. Ale powoli nuży ich to i odchodzą: dla nich są to powtarzające się wciąż od nowa te same ruchy. Tylko John Piekło wie, że żaden z jego wysiłków nie przypomina poprzedniego. Przede wszyst­kim jest zwiększające się ryzyko - nie tyle w związku z wyso­kością, co ze zmęczeniem. Poza tym mięśnie się odprężają, ruchy są gwałtowniejsze, bardziej śmiałe. W miarę jak szyby znów stają się przezroczyste, pewien optymizm, który można porównać do upojenia, ogarnia czyściciela okien. W niektó­rych wypadkach posunie się może do tego, że puści uchwyt jedną ręką, żeby dosięgnąć do jakiegoś zakamarka. Gwiżdże, potem śpiewa, potem sobie opowiada jakieś historie. Wiatr rozchyla mu wargi, wpada z impetem do płuc: tak jak powietrze na dole było lepkie, ciężkie, jakby włókniste, tak tu w górze wiatr jest orzeźwiający, czysty: wiatr błękitny jak krew.

Pierwsze pół godziny jest uciążliwe, drugie podniecające; po godzinie zaś, z powodu przyzwyczajania się, wszystko się może zdarzyć.

Trzeba w regularnych odstępach czasu mierzyć wzrokiem próżnię, rzucać wyzwanie zawrotowi głowy; nie interesować się tym, co się dzieje za szybą, wewnątrz drapacza chmur: k 18

w przeciwnym razie człowiekowi się zaraz wydaje, źe jest na ziemi. Najbardziej niebezpieczna jest dziewczyna lakierująca paznokcie, która dmucha na nie, odwraca je w kierunku światła dziennego, dywan jest puszysty i zielony, wszystko jest miękkie, nieskończenie miękkie.

John Piekło wjechał windą na górny taras. Przymocował aluminiową drabinkę do klamry, sprawdził linkę zabezpiecza­jącą z błękitnego nylonu. Przeszedł okrakiem przez parapet, drążek gąbki uderzył o mur, zadźwięczał jak dzwonek. Środek do c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin