Guy N. Smith - Czarna fedora.doc

(2205 KB) Pobierz

Smith Guy N

 

Mayo 01

 

Czarna Fedora

 

 

 

 

 

 

 

W małym starym mieście Anglii znajduje się zabytkowa katedra, a w niej cenny zabytek: średniowieczna biblia wykonana z skór koźcych. Ta święta księga narażona jest na zniszczenie. Przywódca grupy hipisów, walczący o prawo do życia zwierząt, chce spryskać biblię czerwonym sprayem i tym samym zniszczyć jej wartość na zawsze.
Do grupy bojowników przyłącza się tajemniczy człowiek w czarnym ubraniu i czarnym kapeluszu. Nie wiadomo kim jest, skąd pochodzi i jakie ma zamiary. Chce jak najprędzej dotrzeć do miejsca, w którym znajduje się drogocenny zabytek...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Człowiek w czarnym kapeluszu przyłączył się do kon­woju jakieś pięć mil na wschód od Równiny Salisbury.

Jeden z ostatnich dni czerwca był nadzwyczaj gorący; deszcze i wichury, które szalały w ostatnich tygodniach, minęły jak sen. Wszystkie kałe wyparowały i pozostało po nich wysuszone i popękane błoto. Wyże znad Atlan­tyku przesuwają się nad Wyspy Brytyjskie i meteorolodzy zapowiadali, że tak gorąco będzie jeszcze przez nastę­pnych kilka dni. Słusznie więc przypuszczano, że wzroś­nie tłok na drogach.

Pięciomilowy korek na głównej trasie przedstawiał niezwykły widok. Czoło stanowiły policyjne wozy używa­ne zazwyczaj do blokad drogowych, za nimi zaś dwanaście rozpadających się, nie zarejestrowanych autobusów i cię­żarówek wielu marek i typów. Wszystkie wraki - resztki wielkiego konwoju oberwańw, który poprzedniego dnia, o milę od Stonehege, podpa policji - pokryte były psychodelicznymi bohomozami i kolorowymi napisami: od zniewag wobec policji do haseł popierających rozbro­jenie nuklearne. - Teraz trzeba było naprawić na koszt państwa gotujące się chłodnice, wypełnić puste zbiorniki paliwa, żeby nie chciane graty jak najszybciej opuściły hrabstwo.

yskając pomarańczowym światłem, samochody po­mocy drogowej wzmagały zamieszanie. Sytuacja pogar­szała się. Benzyna nalewana przez drogowców do baku piętrowego żółtego autobusu, który stał na czele olbrzy­miego korka, wypełniała smrodem duszne powietrze. Czuwający nad porządkiem policjant, starał się utrzymać gapiów z dala od tego miejsca; palacze tytoniu i marihu­any stwarzali poważne zagrożenie.

Trochę dalej, przy krawężniku, wokół ogniska zebrało się kilku hipisów, którzy próbowali coś ugotować. Wy-

 


glądalo to raczej na jeszcze jedną formę protestu niż chęć zrobienia czegoś do zjedzenia. Odjadą stąd, kiedy bę chcieli, nie wcześniej.

Milczący inspektor, szef całej operacji, był zadowolo­ny. Mimo wszystko odniesiono sukces. Demonstracja siły, parę drobnych utarczek - i doroczna manifestacja prze­silenia letniego została zakończona. Do wieczora będzie już spokój. Jutro długi raport znajdzie się na biurku sze­fa, potem wejdzie do akt i wszyscy o nim zapomną. Do przyszłego roku. Teraz trzeba jak najszybciej pozbyć się tych włóczykijów i uciec z tej cholernej patelni.

Była piąta po południu, kiedy chmura spalin obwieści­ła odjazd konwoju na północny wschód.

Człowiek w czarnym kapeluszu spał spokojnie na podeście piętrusa. Nikt nie pytał o jego nazwisko, a on sam też się nie przedstawił. Miał prawo i nikt tego nie kwestionował. W podróży lepiej nie mieć wrogów, bo gdy trzeba stawić czoła policji wtedy liczy się siła i sprzymie­rzeńcy. Kdy potrzebuje każdego.

- Co to za facet?

Benjamin stal się przywódcą hipisów w ciągu pół roku dlatego, że kupił stary autobus od jednego drwala i po­trafił go uruchomić. Wóz należ do niego, a inni byli szczęśliwi, że z nim podróżują.

Świetnie zbudowany dwudziestopięciolatek w połata­nych trampkach miał ponad sto dziewięćdziesiąt centy­metrów wzrostu. Jego muskularna pierś zdawała się roz­sadzać brudną, podartą koszulę. Ruda, zapuszczona na dziko broda i splątana grzywa upstrzona resztkami jedze­nia dopełniały jego obrazu. Człowiek ten brudem i nie­chlujstwem walczył na oślep ze społeczeństwem.

- Który facet? - Mała, ciemnowłosa dziewczyna, drze­miąca obok siedzenia kierowcy przeciągnęła się i ziewnę­ła. Mimo wyświechtanych spodni i nieświeżej koszulki wi­dać było, że dba o siebie. Trzymała z nimi, ale była inna. Wykorzystywała tych koczowników, bo akurat nie miała co robić i dokąd pójść. Typowa ofiara współczesnego ży-

 


cia, stopni w szkole, które w końcu okazały się bezuży­teczne. A także po prostu dziewczyna, która poszła za swoim chłopakiem prowadzącym taki styl życia.

Czuła się urażona brutalnym przebudzeniem przez ko­chanka. Bezwiednie przeczesała palcami spadające na twarz kosmyki włosów, żeby poprawić swój wygląd. Jej skóra byłaadka, miękka i soczysta.

- Ten ze szczurzą twarzą, co wygląda jak bezrobotny pomocnik grabarza.

Benjamin patrząc w boczne lusterko zauważ, że zmaltretowana zielona półciężarówka znowu się zepsuła. No cóż, Migde dołączy do nich później, jeżeli w ogóle uda mu się uruchomić kupęomu. Jeśli nie - to jego pech. Dosyć się naczekali.

- Nie mam pojęcia. - Penny poruszyła się na fotelu. Jej przesiąknięte potem, wilgotne ubranie przylegało do szczupłego ciała. - Tak samo jak nie wiem, kim jest ta piętnastka ludzi w autobusie. Przychodzą i odchodzą. Dlaczego pytasz?

- Z ciekawości. - Benjamin zmienił bieg, poczuł drgnię­cie sprzęa i pomyślał z nadzieją, że może jeszcze ujadą ze sto mil. - To jakiś dziwak, nikt od nas.

- Nawet z nim nie rozmawiał - powiedziała z wy­wką w glosie. Instynktownie broniła bezdomnego wę­drowca.

- Facet przyprawia mnie o gęsią skórkę. Ta jego twarz umarlaka i pogrzebowe ciuchy coś mi nie pasują do ca­łci.

- Pewnie tylko na zewnątrz jest taki. Chce stworzyć taki obraz siebie. - Znowu ziewnęła i wyprostowała nogi. Spodnie rozpruły się na kolanie o dalsze kilka centyme­trów. - Jak bę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin