Sprawa Rembrandta - Daniel Silva.pdf

(1080 KB) Pobierz
Daniel Silva
Sprawa Rembrandta
The Rembrandt Affair
Przełożył: Wojciech Jędruszek
1333253829.001.png
Dla Jeffa Zuckera, za przyjaźń, wsparcie i odwagę,
oraz, jak zawsze,
dla mojej żony Jamie
i moich dzieci, Lily i Nicholasa
Za każdą fortuną kryje się zbrodnia.
Honoré de Balzac
Prolog
Port Navas, Kornwalia Pierwszą osobą, która zauważyła
powrót Nieznajomego do Kornwalii, był Timothy Peel. Odkrycia
tego dokonał tuż przed północą pewnej deszczowej środy w środku
września. Parę godzin wcześniej uprzejmie, lecz stanowczo
odmówił uczestnictwa w wieczornym spotkaniu z kolegami z
pracy w pubie Godolphin Arms w Marazion.
Nie wiedział, dlaczego przyjaciele nadal go zapraszali –
nieraz już dał im do zrozumienia, że nie gustuje w zakrapianych
imprezach. Na domiar złego teraz, za każdym razem, gdy pojawiał
się w pubie, rozochoceni kompani namawiali go do opowieści o
„małym Adamie Hathawayu”. Sześć miesięcy temu, w jednej z
najbardziej dramatycznych akcji w historii miejscowej stacji
ratownictwa wodnego, Peel uratował tonącego sześciolatka ze
zdradzieckiej kipieli w zatoce Sennen i w jednej chwili stał się
bohaterem narodowym. Wkrótce dziennikarze, którzy przybyli na
miejsce, przeżyli wielkie rozczarowanie, bo okazało się, że
barczysty dwudziestolatek o wyglądzie idola filmowego odmawia
udzielenia jakiegokolwiek wywiadu. Wśród kolegów milczenie
Peela nie spotkało się ze zrozumieniem. Każdy z nich chętnie
wykorzystałby swoje pięć minut, rozwodząc się nad „znaczeniem
pracy zespołowej” czy „wielkimi tradycjami szczytnej służby”.
Postawa młodego człowieka nie znalazła też uznania wśród
mieszkańców zachodniej Kornwalii, którzy tylko czyhali na
okazję, żeby udowodnić angielskim snobom z Północy swoją
wyjątkowość. Od Falmouth Bay do Land’s End każda wzmianka o
Peelu wywoływała zafrasowanie. Od małego był trochę dziwny,
mówiono w Port Navas.
Pewno przez rozwód rodziców. Nigdy nie poznał swojego
ojca. A ta jego matka!
Zawsze ją ciągnęło do nieciekawych typów. Pamiętacie
Dereka, tego pisarza, który nigdy nie trzeźwiał?
Podobno był niedobry dla chłopca i miał ciężką rękę.
Rozwód był prawdziwy. Tak samo lania, które
Timothy’emu regularnie spuszczał jego ojczym. Wiele z tych
plotek miało oparcie w faktach, ale zachowanie Peela wynikało z
czegoś zupełnie innego. Jego milczenie było przede wszystkim
hołdem dla pewnego mężczyzny, który dawno temu mieszkał przy
nabrzeżu Port Navas w starej chacie zarządcy fermy ostryg. To on
pokazał dorastającemu chłopcu, jak się żegluje, naprawia stare
samochody, to on nauczył go lojalności i poszanowania piękna. To
od niego Timothy dowiedział się, że swoje obowiązki wykonuje się
solidnie, ale nie ma powodu, żeby się tym przechwalać.
Swojego mentora i anioła stróża o obcym, poetycko
brzmiącym nazwisku Timothy w myślach nazwał Nieznajomym.
Wciąż jeszcze posiadał sfatygowany dzienniczek z zaznaczonymi
godzinami jego wyjść i powrotów, nadal przechowywał zdjęcia
starej chaty jasno oświetlonej nocą. Choć Nieznajomy opuścił
Kornwalię wiele lat temu, Timothy wciąż miał przed oczami jego
sylwetkę przy sterze drewnianego kecza, wracającego
przesmykiem Helford po samotnej nocy na morzu.
Stojąc w oknie swojej sypialni, chłopiec zawsze wtedy go
pozdrawiał milczącym uniesieniem ręki, Nieznajomy zaś, w
odpowiedzi na jego gest, dwa razy gasił i zapalał światła
pokładowe.
Od tamtej pory, zarówno w Port Navas, jak i w życiu
Timothy’ego, zmieniło się prawie wszystko. Jego matka
przeprowadziła się z nowym kochankiem do Bath.
Nigdy nietrzeźwiejący Derek podobno mieszkał teraz w
nadmorskim bungalowie w Walii. Stara chata zarządcy fermy
ostryg po generalnym remoncie stała się własnością bogatych
weekendowiczów z Londynu, urządzających hałaśliwe przyjęcia i
nieustannie strofujących swoje rozbrykane dzieci. Stare czasy
przypominała tylko podarowana chłopcu przez Nieznajomego
żaglówka, zacumowana teraz u ujścia rzeki i spokojnie kołysząca
się na falach przypływu.
Słysząc silnik samochodu, Timothy wstał z łóżka i podszedł
do okna. W wilgotnej ciemności dostrzegł wolno jadącego szarego
range-rovera. Samochód stanął przy starej chacie na nabrzeżu i
przygasił światła. Silnik i wycieraczki nadal pracowały. Po chwili
otworzyły się drzwiczki i Timothy zobaczył sylwetkę
wysiadającego kierowcy. Mężczyzna był ubrany w ciemny płaszcz
przeciwdeszczowy, na głowie miał płaską czapkę naciągniętą nisko
na czoło. Mimo mroku i odległości chłopak od razu rozpoznał
swojego przyjaciela z dzieciństwa.
Przybysza zdradził chód – jak zwykle pewny i lekki.
Unikając światła latarni, nocny gość ruszył w stronę przystani.
Zatrzymał się przy łódce Peela, po czym szybko zszedł po
kamiennych schodkach i zniknął chłopcu z oczu.
Czyżby Nieznajomy wrócił do swojej żaglówki? Po chwili
przybysz znów się pojawił, trzymając w lewej ręce opakowaną w
folię paczkę wielkości sporej książki.
Sądząc po pokrywającej ją warstwie brudu, musiała
przeleżeć długi czas w ukryciu.
Kiedyś Timothy wyobrażał sobie, że Nieznajomy jest
przemytnikiem. Może faktycznie tak było?
Na przednim siedzeniu range-rovera Timothy dostrzegł
osobę z burzą bujnych włosów. Uśmiechnął się. W życiu
Nieznajomego wreszcie pojawiła się kobieta.
Usłyszał trzask zamykanych drzwiczek, po chwili
samochód ruszył. Gdyby Timothy się pośpieszył, mógłby go
jeszcze zatrzymać. Zamiast tego postąpił tak, jak kiedyś – uniósł
rękę w milczącym pozdrowieniu. Range-rover przyśpieszył.
Timothy już myślał, że jego gest nie został dostrzeżony, gdy
Nieznajomy zwolnił i dwa razy mrugnął światłami.
Chłopak nie odchodził od okna. Sylwetkę pojazdu
pochłonęła ciemność, dźwięk silnika zamarł w oddali. Wreszcie
Timothy wrócił do łóżka i podciągnął koc pod samą szyję. Matka
wyjechała, Derek był w Walii, chata zarządcy znajdowała się w
rękach okupanta. Ale nie był już sam. Nieznajomy wrócił do
Kornwalii.
Część pierwsza
Pochodzenie
1.
Glastonbury, Anglia
Choć Gabriel Allon jeszcze o tym nie wiedział, dwa
niepowiązane z sobą wydarzenia już zadecydowały o jego dalszym
losie. Pierwsze miało miejsce za zamkniętymi drzwiami
światowych agencji wywiadowczych, drugim były kradzieże dzieł
sztuki od jakiegoś czasu nękające Europę. Ich skala była tak
wielka, że ostatnie kilka miesięcy dziennikarze nazwali „letnią
epidemią”. Bezcenne obrazy znikały jak kartki pocztowe z
ulicznych kiosków. Stróże porządku nie byli tym wcale zdziwieni.
„Sto milionów dolarów wiszące na słabo strzeżonej ścianie
to ogromna pokusa dla każdego złodzieja” – powiedział
reporterom jeden z pracowników Interpolu.
Bezczelność rabusiów szła w parze z ich bezsprzecznym
profesjonalizmem.
Policja zwróciła uwagę na żelazną dyscyplinę przestępców.
Nie zanotowano żadnych przecieków, żadnych oznak
wewnętrznych konfliktów, żadnych żądań okupu. Kradzieże były
częste, ale dobrze przemyślane, w każdej akcji ginął zawsze tylko
jeden obraz. To nie byli amatorzy szybkich zysków ani członkowie
mafii szukający nowego źródła nielegalnych dochodów. To byli
złodzieje dzieł sztuki w dosłownym znaczeniu. Jeden ze
sfrustrowanych bezowocnym śledztwem detektywów twierdził, że
obrazy skradzione w ostatnich miesiącach znikną na długie lata,
jeśli nie dekady. Wyglądało na to, że lista dzieł sztuki z Muzeum
Dzieł Skradzionych będzie się wydłużać.
Nawet policja była pod wrażeniem pomysłowości i
wszechstronności złodziei.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin