Goszczurny Stanisław
PRZYSZEDŁEM PANA ZABIĆ
Gabinet był duży, umeblowany nowocześnie i elegancko. Brakowało w nim jednak ciepła i przytul- ności. Wszystko lśniło od czystości jak w aseptycznym pomieszczeniu szpitalnym. Pod dużym, zasłoniętym firanką oknem stało olbrzymie biurko, na którego lustrzanym blacie znajdował się telefon, kalendarz, przycisk do papierów i komplet przyborów do pisania. Za nim obrotowe krzesło, wygodne, z szerokimi poręczami pod łokcie i odchylanym oparciem.
Pod jedną ze ścian ustawiono kanapę i trzy miękkie, wygodne fotele, głębokie, kryte grubym skajem, zachęcające do zajęcia miejsca. Niski stolik o idealnie lakierowanej powierzchni, rzeźbiona szkatułka na papierosy i drewniana duża popielniczka harmonizowały z całością.
Kominek z ciemnego marmuru, odgrodzony od pokoju grubą, kutą z żelaza kratą, wnosił do tego wnętrza atmosferę starego zamku, ale nie raził na tle nowoczesnego wyposażenia. Ogromny komplet — radiola z magnetofonem, adapterem i odbiornikiem telewizyjnym — zajmował cały jeden kąt pokoju. Na ciemnych, niemal czekoladowych ścianach wisiały dwa obrazy: nad biurkiem portret mężczyzny w ciężkiej matowozłotej ramie, ze smakiem dobranej do holenderskiego stylu płótna, drugi — nad kanapą — nowoczesny, żywy
kolorystycznie, rzucający się w oczy, jakby dla rozjaśnienia może zbyt ciemnego wnętrza i umeblowania.
Pokój miał dwoje drzwi. Jedne prowadziły w głąb domu, drugie zaś — dwuskrzydłowe, oszklone — na taras, skąd po trzech stopniach schodziło się wprost na trawnik i dalej do starannie utrzymanego ogrodu.
Do gabinetu wszedł mężczyzna wysoki, o mocno szpakowatych skroniach. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, śnieżną koszulę, krawat w dyskretne wiśniowe pasy. Był elegancki i wypielęgnowany jak człowiek, który sporo czasu poświęca swemu wyglądowi zewnętrznemu. Na pierwszy rzut oka mógł mieć około czterdziestu pięciu lat, lecz przyjrzawszy się z bliska można było poznać, że musiał dość dawno przekroczyć pięćdziesiątkę. Mówiła o tym drobna sieć zmarszczek wokół oczu, bruzdy biegnące od nasady nosa w dół twarzy i przywiędła skóra na szyi. Ruchy miał jednak sprężyste i energiczne, trzymał się prosto, może nawet zbyt sztywno. Gdyby nie elegancki szary garnitur, można by go wziąć za pułkownika, starannie dbającego o siebie, odmierzającego każdy gest i pilnującego, by podwładni zawsze widzieli go w doskonałej formie.
Mężczyzna przeszedł przez pokój i stanął na moment przy biurku, jakby wahając się, czy usiąść. Nie usiadł jednak, tylko rozejrzał się dokoła, poprawił krzesło, które wydało mu się krzywo ustawione, następnie zbliżył się do drzwi wiodących na taras i odsunąwszy firankę popatrzył na ogród.
Trawnik, równo przystrzyżony, soczyście zielony, miękki niczym puchaty dywan, ciągnął się kilkanaście metrów aż do miejsca, gdzie ogród oddzielał od ulicy rząd drzew owocowych i piękne, kute z żelaza ogrodzenie. Na prawo od drzwi gabinetu widniał spory basen kąpielowy. Kafelki, którymi był wyłożony, nadawały wodzie seledynowy kolor płytkich mórz południowych.
Stolik z barwnym parasolem, pasiasty leżak i płócienny składany fotelik swoim wesołym wyglądem zachęcały do zajęcia miejsca. Wszystko tonęło w jasnym, ciepłym słonecznym blasku. Pusto tam jednak było
i cicho jak zresztą w całym domu.
Mężczyzna otworzył drzwi do ogrodu, ale nie wyszedł na zewnątrz, tylko przez długą chwilę stał i patrzył, jakby chciał się nasycić tym widokiem, ciepłem słońca i świeżym powietrzem. W końcu jednak odwrócił się i pozostawiając otwarte drzwi siadł przy biurku. Położył dłoń na słuchawce telefonu i trzymał ją tak przez moment, jakby nie mógł podjąć decyzji czy zadzwonić. Wreszcie przysunął bliżej aparat, podniósł słuchawkę i nakręcił numer. Niemal natychmiast odezwał się głos po drugiej stronie przewodu.
— Schultz? — rzucił krótko mężczyzna. — Tu Weiss. Dzień dobry. No jak, jest coś ważnego? I po chwili, wysłuchawszy odpowiedzi: — Dobrze. Nie przyjdę dziś, tak jak mówiłem. Pamiętajcie tylko o tej partii do Francji. To musi dziś wyjść... W porządku... Gdyby ktoś o mnie pytał, proszę nie kierować do domu. Chcę dziś mieć trochę spokoju... Nie, nie trzeba. W razie potrzeby sam zadzwonię... Doskonale, Schultz, doskonale. Do widzenia.
Cała rozmowa odbywała się w zwięzłym, wojskowym stylu. Widać było, że Weiss nie lubi zbytniego gadulstwa. Przez cały czas nie uśmiechnął się, nie podniósł głosu, był skupiony i poważny.
Odłożywszy słuchawkę, odsunął aparat na krawędź biurka i trwał przez jakiś czas nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt, głęboko zamyślony, nieobecny. Stuk energicznie otwieranych drzwi wyrwał go | tego stanu. Drgnął, jakby się ocknął ze snu, spojrzał i przez twarz przemknął mu cień niechęci. Zaraz jednak pokrył ten odruch lekkim uśmiechem.
Do gabinetu wbiegła młoda, dwudziestoletnia dziewczyna. Była zgrabna, poruszała się szybko i zwinnie. Lekko pociągła twarz, okolona falami ciemnorudych, rozpuszczonych włosów, była ruchliwa, piwne oczy strzelały dokoła bystro i ciekawie.
— Dzień dobry — powiedziała z uśmiechem. Podeszła do biurka i lekko musnęła wargami policzek Weissa. — Zobaczyłam twój wóz i domyśliłam się, że nie pojechałeś do fabryki. Cóż to, napad lenistwa? — trzepała żartobliwie.
Weiss zmarszczył lekko czoło, ale odparł bez zniecierpliwienia:
— Zatrzymały mnie w domu pewne sprawy.
Dziewczyna zakręciła się po gabinecie, podeszła do
radioli i nacisnęła klawisz. Z głośnika nagle buchnęła muzyka ostra, natarczywa, zbyt głośna. Nogi dziewczyny natychmiast zaczęły podrygiwać w jej takt.
Weiss wstał energicznie, podszedł do radioli i wyłączył ją ku zdziwieniu córki.
— Drażni mnie dziś muzyka! — powiedział szorstko.
Dziewczyna jeszcze raz zakręciła się po pokoju, a potem stanęła przed ojcem, nie tracąc kontenansu. Uśmiechnęła się swawolnie jak rozbawione dziecko, które nie może powstrzymać się od płatania figlów.
— O, co to? Mój papa dziś bez humoru. Czemu? No, rozchmurz się, patrz, jak ładnie na świecie... — porwała go niespodziewanie i zakręciła w szaleńczym piruecie.
Lecz Weiss zareagował na to gwałtownie. Wyrwał się z objęć córki i zmarszczywszy groźnie brwi niemal krzyknął:
— Proszę cię, Ewo, uspokój się! Najlepiej będzie, je- ^ żeli pójdziesz załatwiać swoje sprawy i zostawisz mnie Bk samego.
— Ależ, tato, co aię z tobą dzieje? — teraz córka
spoważniała i patrzyła na ojca jak na chorego. — Przepraszam cię...
— Dobrze już — mruknął niechętnie. — Chcę zostać sam. Najlepiej zrobisz, jeżeli sobie pojedziesz do miasta. Oczekuję gościa.
— Nie mogę jechać, bo mama zabrała volkswagena.
— To weź mój wóz — zaproponował.
— Ejże! — roześmiała się córka. — Musi ci naprawdę zależeć na tym, żeby się mnie pozbyć, skoro nawet swój wóz mi oddajesz.
— Nie żartuj, Ewo. Mówiłem ci, że mam ważne sprawy do omówienia i chcę być sam w domu.
— Świetnie! Chętnie skorzystam z twego samochodu. No, już się nie chmurz — musnęła znów wargami jego policzek i wybiegła z pokoju.
Weiss siadł ciężko na fotelu i długo zapalał papierosa. Celebrował tę czynność starannie, jakby nie absorbowało go nic ważniejszego. Słyszał szybki tupot biegnącej po schodach w górę córki, potem te same kroki zstępujące na dół. Pomyślał, że zabiera jakieś swoje rzeczy z pokoju. Trzasnęły drzwi, a po pewnym czasie rozległ się przytłumiony, oddalający się warkot silnika.
„Pojechała” — pomyślał. Był teraz w domu całkiem sam. Nawet najlżejszy dźwięk nie zakłócał idealnej ciszy, jaka go otaczała.
Weiss zdusił w popielniczce na pół wypalonego papierosa, wstał, przeszedł dwa razy w poprzek pokoju
i stanął przy oknie. Niecierpliwie spojrzał na zegarek. Widać było, że trawi go niepokój i zdenerwowanie.
Nie był zadowolony ze swego zachowania wobec córki. Pomyślał, że niepotrzebnie okazał jej zniecierpliwienie. Nie chciał, żeby dostrzegła, iż znajduje się w stanie nerwowego napięcia. Miał sobie za złe, że nie umiał się powstrzymać i zgasił jej wesołość. „Ostatecznie nie wie o niczym — rozważał. — Ma prawo być
w dobrym humorze. Nawet lepiej, że jest swobodna i radosna. Muszę ją utrzymać z daleka od tego wszystkiego — postanowił, ale zaraz przyszła refleksja: — Ba, łatwo powiedzieć, ale co będzie, jeśli się to nie uda? Ech, do diabła, gdzie ten Franz?”
Ponownie odchylił mankiet i spojrzał na zegarek. Jednocześnie usłyszał słaby dźwięk motoru samochodowego. W pierwszej chwili pomyślał, że to wraca żona. Czekał więc w napięciu, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo jest zdenerwowany. Dopiero gdy rozległ się łagodny dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych — odprężył się. Pobiegł wpuścić gościa. Zaraz też wprowadził go do gabinetu.
Przybyły był mężczyzną mniej więcej równym wiekiem gospodarzowi. Trzymał się jednak mniej prosto i poruszał mniej sprężyście. Włosy miał już mocno przerzedzone, a grube okulary krótkowidza jeszcze bardziej go postarzały... Ubrany z przesadną nieco elegancją, mimo dość wczesnej pory miał na sobie ciemnogranatowy garnitur z białą chusteczką w kieszonce marynarki.
— Dzień dobry, Franz! Dzień dobry! — wylewnie powitał go gospodarz. — Nareszcie jesteś, a już myślałem, że coś cię zatrzymało. Niecierpliwiłem się.
— Niepotrzebnie, Albercie — odparł spokojnie gość. — Wiesz, że tak jak ty cenię punktualność. — Spojrzał na zegarek. — Nie spóźniłem się chyba, prawda?
— Ależ nie. Siadaj, proszę, siadaj...
*
„Więc to jest jego dom. Tutaj mieszka od lat. Tu jada, sypia, przyjmuje gości. Tu jest jego azyl, przystań spokoju i dobrobytu... To dziwne, ale widok tego domu nie robi na mnie tak silnego wrażenia, jak oczekiwa
ło
łem. Po prostu ładna willa w ogrodzie. Taka jak wiele innych, należących do ludzi bogatych. Domyślam się, dlaczego wrażenie jest słabsze, niż oczekiwałem. Ja nie szukałem domu, tylko jego. Kiedy go ujrzę, wówczas dopiero osiągnę to, na co czekam... Widok domu jest mi obojętny”.
Mężczyzna szedł wolnym, spacerowym krokiem. Pełna zieleni uliczka o tej porze świeciła pustką. Z rzadka tylko pojawił się samochód albo ktoś pieszy podążający w swoją stronę. Czysto tu było, jakby jezdnię i chodniki ktoś starannie wyszorował.
Po obu stronach ciągnął się szpaler niestarych lip, które już zaczynały kwitnąć i wydzielały tę delikatną, nie narzucającą się woń, przywodzącą na myśl wakacje, lato, błękitne niebo i wypoczynek. Dzień był zresztą prawdziwie letni, pogodny, spokojny i tylko wróble jazgotały zawzięcie w koronach lip.
Ulica była zabudowana ładnymi willami zamożnych ludzi. Murki, żywopłoty, żelazne płotki odgradzały domy od chodnika, a za nimi widniały starannie utrzymane trawniki, drzewa owocowe, wierzby płaczące; tu i ówdzie pobłyskiwała niebieskawo woda w basenie kąpielowym. Cisza, spokój i dostatek tchnęły z tego zakątka wielkiego miasta. Warkot samochodów, gwar i krzątanina śródmiejska nie docierały tutaj.
Mężczyzna wolnym krokiem przeszedł całą niemal ulicę, odwrócił się, obejrzał w jedną i drugą stronę i powędrował z powrotem. Kroczył spokojnie, jakby odbywał spacer zalecony przez lekarza, przez cały czas jednak nie spuszczał wzroku z tej jednej willi. Była cofnięta w głąb ogrodu nieco bardziej niż inne. Tuż za kutym żelaznym ogrodzeniem rosły drzewa morwowe i jabłonie, ale przez tę zieleń dość dokładnie widać było frontową ścianę domu. Mężczyzna nie spuszczał z niej wzroku, starał się nie uronić najmniejszego szczegółu.
Ktoś, kto by go obserwował z ukrycia, mógłby dojść do wniosku, że czuwa on nad bezpieczeństwem właściciela willi. Stara się to robić dyskretnie, ale na niewielkiej uliczce, gdzie trudno się ukryć w bramie czy gdziekolwiek indziej, widać go i natrętny spacer nie pozostawia złudzeń co do jego misji.
I mężczyzna ów musiał zdać sobie sprawę, że zwraca uwagę, bo kiedy minął willę, zatrzymał się po drugiej stronie ulicy, oparł o pień drzewa i przybrał pozę człowieka czekającego na kogoś, kto się spóźnia.
Był niezbyt już młody. Twarz miał zniszczoną, przeciętą po prawej stronie grubą, źle zrośniętą szramą. Ubrany był niezbyt elegancko, ale też niebiednie. Miał szare spodnie, sportowe buty i granatową marynarkę. Mimo ciepła nosił rozpięty jasnoszary trencz, którego poły fruwały mu wokół kolan przy każdym kroku.
Zapalił papierosa, ale i przy tej czynności nie przestawał patrzeć w stronę willi, jakby nawet na moment bał się od niej oderwać wzrok.
„...Gdyby mnie ktoś zatrzymał i zapytał, co tutaj robię, co bym odpowiedział? To dziwne, nie zastanawiałem się nad tym, a przecież powinienem wziąć pod uwagę i taką możliwość. Wystarczy przecież, żeby zza rogu wyszedł dzielnicowy policjant. 7, pewnością wyda mu się podejrzane to, że kręcę się tak długo po tej ulicy. Co mu powiem? Czy to ważne? Cokolwiek. .Czekam na Bertę, Gretchen lub Lizę. Nie uwierzy? A cóż mnie to obchodzi!
Ważniejsze jest tamto. Najważniejsze. Tamten człowiek. Jaki on jest? Czy go poznam? I czy on mnie pozna? Z pewnością nie. Jakże mógłby mnie pamiętać? To przecież jasne — ja na pewno nie jestem dla niego najważniejszy, tak jak on jest dla mnie...
A czy ja naprawdę dobrze wiem, co chcę uczynić? Po co tu przyszedłem i jak postąpię za chwilę?, I jaki
to ma sens? Co osiągnę? Czy po tym, co zrobię, uzyskam spokój, czy może zwiększy się jeszcze męka?
Jaki on jest? Spokojny, opanowany czy może butny, szorstki i pewny siebie? Nie znam go teraz. Nawet twarzy jego nie znam. Widziałem tylko z daleka, jak wsiadał do samochodu. Sylwetkę ma jeszcze świetną. Typową. Oficer w stanie spoczynku. Ale jaką ma twarz? Co ma na niej wypisane? Spokój czy strach?
Ech, po cóż ja o tym wszystkim myślę? Zbyt wiele skrupułów, za dużo myśli i znaków zapytania. I po co, skoro w głębi duszy nie wierzę w to, co chcę osiągnąć... Nie wierzę? Przecież gdybym nie wierzył, nie przyszedłbym tutaj. Musiałem przyjść. To było niezależne od mej woli, silniejsze nade wszystko. Musiałem i jestem.
Tylko kiedy tam wejdę, co powiem, jak go powitam? Muszę być z nim sam na sam, a przecież w domu są ludzie. Żona gdzieś pojechała, ale jest jeszcze córka...”
Mężczyzna uznał, że zbyt długo stoi w jednym miejscu. Przeszedł więc na drugą stronę ulicy i podjął swój dyskretny spacer. Papieros parzył go już w palce. W pierwszym odruchu chciał rzucić niedopałek na jezdnię, ale powstrzymał się. Było tu zbyt czysto. Doznał uczucia, jakby w obcym domu chciał strzepnąć popiół na dywan. Wycelował więc między kratki ścieku kanalizacyjnego i tam wpuścił niedopałek.
Ulica skończyła się i stał teraz na skrzyżowaniu w kształcie litery „T”. Tutaj także było jeszcze spokojnie i cicho, a jedynie od prawej strony, gdzie wiodła droga do centrum, dobiegało dudnienie wielkiego miasta.
Nagle i zamyślenia wyrwał go warkot silnika samochodowego. Spojrzał w głąb ulicy i dostrzegł, że z bra
my willi, którą obserwował, wolno wyjeżdża czarny mercedes.
„Wyjeżdża? Teraz, kiedy tak długo czekałem na chwilę, aby wejść i zobaczyć go. Więc znów wszystko na nic!”
Kierowca nie zatrzymał się, aby zamknąć za sobą bramę. Wóz zbliżał się w stronę skrzyżowania. Mężczyzna ruszył naprzeciw.
„Zatrzymam go. Wsiądę. Przecież równie dobrze mogę spotkać się z nim w samochodzie, jak i w mieszkaniu. To ostatnia szansa. Dłużej mi czekać nie wolno. W wozie też będziemy sami”.
Zdążył zrobić trzy kroki. Już miał wyciągnąć rękę, aby zatrzymać samochód, kiedy dostrzegł, że za kierownicą nie siedzi mężczyzna. Przed jego oczami wolno przesunęła się głowa młodej dziewczyny niczym oprawiona w czarną ramę fotografia. Nie spojrzała na niego, obserwowała skrzyżowanie. Była zajęta prowadzeniem wozu.
Gdy samochód zniknął za rogiem, mężczyzna zatrzymał się na moment. Oddychał teraz szybko, jakby te kilka kroków, które postąpił, mogło wywołać wielkie zmęczenie. Sprawiał teraz wrażenie człowieka niezdecydowanego. Odruchowo sięgnął do kieszeni, długo zapalał papierosa. Ale gdy tylko zaciągnął się, zamarł w bezruchu, jakby w tym momencie nawiedziła go jakaś ważna myśl.
„Teraz! Przecież to była córka, a więc jest sam. A jeśli jest służba? Nie, przecież służąca dostała wolne na wczoraj i dziś. Więc jest sam. To dziwne, na tę chwilę przecież czekałem, a jednak nie mogę się zdecydować tam wejść. Strach? Nie, bo cóż takiego chcę zrobić? Już dawno jest mi wszystko jedno. Więc co? Czyżbym w głębi duszy wcale nie pragnął tego, na co tak długo czekałem?
Nie wolno dłużej zwlekać. To ostatnia szansa. Jeśli teraz jej nie wykorzystam — może się już nie powtórzyć. Koszmar zostanie na zawsze...”
Wyrzucił papierosa z rozmachem, niepomny tym razem, że zaśmieca czystą uliczkę. Energicznie ruszył w stronę willi. Dochodził już niemal do otwartej przez wyjeżdżającą dziewczynę bramki, gdy dotarł do niego jakiś dźwięk. Początkowo nie zwrócił na to uwagi, ale dźwięk stał się ...
Blood43