Jean-Christophe Grange - Czarna Linia.pdf

(1847 KB) Pobierz
JEAN-CHRISTOPHE GRANGE
Czarna linia
KONTAKT
1.
Bambusy.
To one doprowadziły go tutaj, między szumiące ściany i ścieżki dżungli. To drzewa
podszepnęły mu kierunek, podpowiedziały, co robić. Zawsze tak było. W Kambodży. W
Tajlandii. A teraz tu, w Malezji. Liście muskały go po twarzy, przyzywały, dawały znaki...
Ale teraz drzewa były przeciwko niemu.
Złapały go w pułapkę. Nie wiedział, jak to się stało, ale bambusy otoczyły go,
najeżyły się, utworzyły hermetyczną celę.
Spróbował przecisnąć palce przez szparę wzdłuż drzwi. Nie udało się. Darł podłogę,
żeby usunąć deski. Na próżno. Podniósł oczy i zobaczył tylko zwisającą z sufitu złożoną parę
płetw. Jak długo nie oddychał? Minutę? Dwie?
W pomieszczeniu było gorąco jak w łaźni. Pot spływał mu po twarzy. Wpatrywał się
w ścianę: źdźbła rattanu wypełniały szczelnie każdą szparę. Gdyby zdołał wypruć jedno z
tych włókien, do wnętrza dostałoby się trochę powietrza. Spróbował je wyciągnąć dwoma
palcami: nic z tego. Po kilku sekundach zaczął drapać ścianę, zdarł sobie paznokcie. Uderzył
z wściekłością w bambusowy mur i opadł na kolana. Zaraz zdechnie. On, mistrz bezdechu,
umrze w tej chacie z braku tlenu.
Wtedy przypomniał sobie o prawdziwym zagrożeniu. Spojrzał przez ramię: sunęły ku
niemu ciemne wstęgi - powolne, ciężkie, smoliste strugi. Krew. Dosięgnie go, zaleje, zadusi...
Przycisnął się z jękiem do ściany. Im więcej się ruszał, tym bardziej czuł, jak narasta
w nim potrzeba oddechu. Głód powietrza torturował mu płuca, podchodził pod gardło jak
zatruta kula.
Zgiął się wpół i ruszył wzdłuż linii styku ściany z podłogą, w nadziei że znajdzie jakąś
szczelinę. Sunął tak na czworakach, aż odwrócił się znowu. Krew była już tylko o kilka
centymetrów od niego. Zawył, z plecami przyciśniętymi do ściany, wbijając obcasy w
podłogę, próbował się cofnąć.
Ścianka, o którą się oparł, ustąpiła. Do celi wdarł się potężny biały strumień, niosąc ze
sobą słomę i pył. Czyjeś ręce gwałtownie porwały go w górę. Słyszał malajskie krzyki,
rozkazy. W dole zobaczył palmy, szarą plażę, morze barwy indygo. Odetchnął pełną piersią.
W powietrzu unosił się zapach ryb. Dwie nazwy huczały mu pod czaszką: Papan, Morze
Chińskie...
Ręce niosły go, a jednocześnie jacyś ludzie pochylali się nad progiem chatki. Biły go
czyjeś pięści, kaleczyły harpuny. Przyjmował ciosy obojętnie. W głowie miał tylko jedno:
teraz, uwolniony, chciał ją zobaczyć.
Źródło krwi.
Mieszkankę mroku.
Wytężył wzrok w kierunku wyrwanych drzwi. W głębi naga młoda kobieta siedziała
przywiązana do czegoś w rodzaju pręgierza. Dziesiątki ran znaczyły jej ciało - uda, ramiona,
tors, twarz. Wypuszczono z niej krew, która wyciekała powolnym, ciągłym strumieniem na
polepę.
I wtedy pojął prawdę: to obrzydlistwo było jego dziełem. Poprzez krzyki, poprzez
ciosy dotarła do niego przerażająca prawda.
Był mordercą.
Oprawcą.
Odwrócił wzrok. Rozjuszona horda rybaków schodziła w kierunku plaży, taszcząc go
ze sobą.
Przez łzy zobaczył linę, kołyszącą się na końcu gałęzi.
2.
[Od naszego specjalnego wysłannika].
SERYJNY ZABÓJCA W TROPIKACH
Siódmy lutego 2003 roku. Jedenasta rano czasu lokalnego. W Papanie, małej wiosce
w sułtanacie Johore, na południowo-wschodnim wybrzeżu Malezji, dzień jak co dzień. Po
drodze ciągnącej się wzdłuż wielkiej, pokrytej szarym piaskiem plaży wędrują turyści, kupcy,
marynarze. Nagle rozlegają się krzyki. Pod palmami miotają się rybacy. Niektórzy są
uzbrojeni: drągi, harpuny, noże...
Ruszają w górę, w głąb puszczy ścieżką odchodzącą z plaży. W oczach mają
nienawiść. Twarze są naznaczone przemocą, żądzą mordu. Wkrótce docierają do wzgórza,
gdzie dżungla ustępuje miejsca gajowi bambusowemu. Tu już spokojniej, idą dalej w
milczeniu. Dostrzegli to, czego szukali: ukryty w zieleni dach chaty. Podchodzą. Drzwi są
zamknięte. Bez wahania wyłamują ścianę uderzeniami harpunów.
Przed nimi widok jak z piekła: półnagi mężczyzna, mat salleh (biały), leży zwinięty w
kłębek na progu, pogrążony w transie. W głębi chaty siedzi kobieta przywiązana do krzesła.
Jej ciało jest jedną wielką, krwawiącą raną. U jej stóp leży narzędzie zbrodni: nóż używany
przy nurkowaniu.
Rybacy chwytają mężczyznę i ciągną go w kierunku plaży. Szubienica już tam jest,
ale niespodziewanie w sprawę wdają się policjanci z Mersingu, miasta leżącego o dziesięć
kilometrów na północ od Papanu. Zaalarmowani przez świadków, przybywają w ostatniej
chwili, by zapobiec linczowi. Ocalony mężczyzna zostaje osadzony w areszcie miejscowej
komendy.
Ta zdumiewająca scena rozegrała się trzy dni temu w pobliżu granicy malezyjsko-
singapurskiej. Prawdę mówiąc, nie jest aż tak zdumiewająca, jak mogłoby się zdawać, bo w
Azji Południowo-Wschodniej samowolne egzekucje nie są rzadkością. Ale tym razem
zaskakuje osoba podejrzanego. To Francuz. Nazywa się Jacques Reverdi. W latach 1977-
1984 był sportowcem klasy międzynarodowej i bił kilkakrotnie rekord świata w nurkowaniu
bezdechowym w wersjach z obciążeniem („no limits”) i bez obciążenia.
W połowie lat osiemdziesiątych wycofał się ze sportu wyczynowego i od piętnastu lat
mieszkał w Azji Południowo-Wschodniej.
Jako
instruktor
nurkowania,
obecnie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin