Sujkowski Boguslaw
NIE BOGOWIE
POWIEŚĆ O WYPRAWIE CORTEZA
ROZDZIAŁ 1
Fala kołysała karawelę powoli, niemal leniwie. Nawet odkos, odkładany przez wyniosły dziób, zdobny złoconą „lalką” — figurą pół kobiety, pół ryby, wydawał się gesty, oleisty czy lepki. Wiatr chwilami ustawał, to znów ziewnięciami raczej niźli podmuchem wypełniał obwisające ciężko żagle. Trzaskały wówczas liny, zgrzytały bloki, prawie niechętnie rozwijała się spłowiała, zniszczona już flaga królestwa Kastylii i Leonu.
— Duchota! — sapnął Mesa, pierwszy kanonier kara- weli, rozchylając szerzej koszulę na włochatej piersi. — Jeno patrzeć, jak ciszę diabli nadadzą!
— Ty, ty! Jeno bez diabłów! Nie uczył to cię pater * Bartolomeo albo i pater Diaz, jako wszystko z woli bożej, nie diabelskiej?
— Łatwo jemu gadać! Jakby tak postał trzy tygodnie na miejscu, gdy woda się kończy, a ta, co jest, gęsta jak błoto, gdy 1 mięsa wędzonego jeno robaki ostają, a suchara ani przełknąć, inaczej by gadał!
— Co ty, Mesa? Mnie chcesz nastraszyć? — Martin Lopez, cieśla okrętowy, splunął za burtę, z wyższością spoglądając na towarzysza. — Ja już i takie cisze widziałem, że sobie ludzie żyły podcinali, aby chociaż krwi się napić, gdy wody nie stało! A statki to tak obrosły wodorostami, że gdy wiatr wreszcie przyszedł, to ledwie się ruszały! Jakbyś wlókł tratwę wielką i ciężką!
— A wy na ciszę nie narzekajcie! — wmieszał się marynarz Pedro, przezwany El Manco, czyli mańkut, że to istotnie lewą ręką robił wszystko lepiej niż prawą. — Już wolę ciszę, niż gdyby miał przyjść taki wiaterek, jak tu bywają.
— O czym gadasz? Znasz to te morza?
— A znam! Z kapitanem Cordobą, a potem z Juanem Grijalvą byłem tu już i w tamtym roku, i dwa lata przódy. To wam gadam: jak tu zlatuje wiater, to morze z niebem miesza, wiry aże do chmur podnosi, maszty łamie jak kłosy! Potwory a smoki z morza wyłażą i na statki, a huczy coś, a śmieje się! Bez łaski boskiej nie ocali się nikt!
— Widziałeś to?
— Trzy razy my przeszli przez takową burzę! A raz to musi przez sam środek! Nagle cisza nastała, jeno się bokami coś śmiało, a potem jak nie runie! Maszty nam połamało, żagle w strzępy, lalkę z dzioba zdarło, widno morskim diabłom się podobała! Hi, hi! Po prawdzie to ładna była, gracka dziewka, nie to, co teraz nasza, chuda kiej gnat!
— Nie gadaj! Nasza „Vespertina” * dobra karawela!
— Jać nie na statek, jeno na jego lalkę! Chuda i szpetna!
Ale kanoniera Mesę zainteresowało coś innego.
— Słuchaj, Pedro... Jeno gadaj prawdę, bo wiesz... no!
Dojechaliście do samego lądu?
— Pewnie, że tak!
— No i co to jest? Wyspy jako Espaniola i te drugie?
— A kto to wie? Są małe wyspy, tośmy je opływali
wkoło, są jakoweś lądy wielkie, tośmy płynęli i ku południowi, i ku północy, aleśmy nie wymiarkowali nic.
— Słyszałem, jak gadał sam senior** Pedro de Alvara-
* Vi -%Łt.
BÜ j=l wieczornica.
do, jako to mogą być tylko wyspy. Może i duże, ale tylko wyspy. Gdzieżby przed krajami Cipangu, Kitaj, Indiami jaki ląd miał się zmieścić! — poważnie wtrącił Lopez, a Mesa wzruszył ramionami.
— Wszystko jedno! Ty, El Manco, jeno gadaj: czy złoto tam jest? Przecie Capitan-General obiecywał każdemu tyle złota, ile kto udźwignie!
— Pater Bartolomeo pouczał, jako jedziem chrzcić dzikusów i dusze ich ratować. Jako to ma być najpierwsza każdego myśl i troska! — cieśla wzniósł palec do góry, jakby upominając przyjaciół, ale ton jego słów był dwuznaczny.
— Każdy niech swego pilnuje! Pater Bartolomeo dusz, a my ciała! — zachichotał kanonier, a El Manco podchwycił zaraz:
— Będzie czego pilnować i czym się zająć! Dziewki tam urodziwe, chocia brązowe!
— O tym nam gadaj!
— Pewnie, że będę gadał! He, he! Ale pytałeś o złoto! No, jest złoto, to pewna! Dzikusy noszą obręcze na rękach, to na głowach, to zapinki. Kacyk złote, inni srebrne albo z miedzi...
. — Iii... tam z miedzią!
— Toć gadam, jako są i ze złota! Zrozumieć ich nie można, bo całkiem inaczej gadają, jako ci z Kuby czy Espanioli, ale przecie wciąż pokazywali na zachód i gestami tłumaczyli, jakby tam coś wielkiego było, miasto czy co. Musi tam i złota będzie więcej!
— No, jak dobrze przypiec takiego dzikusa, to i po hiszpańsku przemówi, i wskaże, skąd ma złoto!
— Hi, hi, pewnie! Dobre to i wypróbowane sposoby!
— Czekaj! Bo to nam i Cordoba, i Grijalva przykazywali: nie wolno żadnej przemocy! Najpierw poznać brzegi, ludzi, ląd. Bo i to muszę wam powiedzieć, że to nie takie gołe dzikusy, jak te na Espanioli! Kobiety chodzą
w tkanych, zdobnych szatach, a mężczyźni od święta też, choć na co dzień noszą jeno skórzane przepaski na biodrach. I domy widzieliśmy z kamienia, i świątynie jakieś znaczne a zdobne. Gadali więc kapitanowie: nie drażnić, póki nie wiemy, co i jak.
— Jakże to tak? — zapytał z jawnym rozczarowaniem Mesa. — Ani złota, ani pohulać pewnie nie dadzą?
— Nam nie zezwolili. Kapitan Grijalva zapowiedział tak: za każdy rabunek, samowolę — na reję! Albo dzikusom odda winnego, niech sobie z nim robią, co chcą!
— To po co tu płyniem? Dla mnie ino dziewki i złoto! Milczący do tej pory Diaz Bernal wtrącił filozoficznie:
— Dobra rzecz poigrać z dziewką, dobre i złoto...
— Pewnie! Najważniejsze ze wszystkiego!
— Wszystko za złoto dostaniesz!
— Możesz choćby grandem * zostać!
Diaz Bernal obejrzał się, stwierdził, że nikogo z oficerów czy szlachty nie ma na pokładzie, a stojący na wysokiej rufie karaweli kapitan nie może słyszeć, ale przecież zniżył głos.
— Złoto jest ważne, ale są rzeczy jeszcze ważniejsze! Ty, Lopez, i ty, Juste, powinniście rozumieć, o czym myślę.
— Po prawdzie to nie rozumiem!
— Ech, pomyśl tylko! Jedziem do jakichś krain, gdzie nie ma ani króla, ani Inkwizycji, ani szlachty...
— Głupiś! A nasz Capitan-General to kto? A pater Bartolomeo też ci stosik potrafi podłożyć pod nogi, spróbuj tylko! A hidalgów ** mało to wieziem ze sobą? Będą w Nowym Swiecie stare porządki, nie bój się!
* ¿Lr a n H (Vng7n\.
'‘odziej wpły-
— To jeno od nas zależy. Mówisz: szlachta też płynie. Racja! Ale ilu ich? A nas?
Diaz Bernal urwał, ale bawiąc się nożem uczynił wymowny gest, przeciągając palcem po jego ostrzu. Przyjaciele umilkli, paru zerknęło ku kapitanowi.
— Ciągle o tym myślę — dodał po chwili. — Cortez nam potrzebny i kapitanowie, aby nas przewieźli przez morze. Ale kiedy już wylądujemy, to panowie nie będą nam więcej potrzebni! Już my tam damy sobie radę! Mamy zakładać nowe państwo, nowy świat? Dobrze! Ale niech będzie naprawdę nowy! Bez tych ich przywilejów! Temu władza i złoto, kto się odznaczy!
— Ehe, dadzą to ci nasi grandowie takie prawa! Będziesz widział!
— Chodzi o to, abyśmy się ich nie pytali!
— O czym ty gadasz? — spojrzeli na Diaza ze zdumieniem.
— Powiadam, że możemy ich nie pytać.'Byłem nie tak dawno, jak wiecie, w kraju, w Toledo. Na Espaniolę wróciłem dopiero przed naszą wyprawą. Otóż tam właśnie coś takiego się święci. Wspomnicie moje słowa! Wielki niepokój i poruszenie w narodzie! Zwłaszcza w miastach, wśród kupców, rzemieślników, no i gołoty. Tylko patrzeć, a miasta ruszą * i wyślą tych wszystkich szubrawców, co to ani sieją, ani orzą, tylko z cudzej pracy żyją, tam, gdzie ich właściwe miejsce — do piekła!
Lorento, halabardnik z oddziału rycerza de Puerto-
carrera, wtrącił się do rozmowy, zacinając się jak zwykle:
— Dałby Bóg! Ale co nam z tego? Miasta daleko, chyba te indyjskie, co to o nich El Manco prawił. Tu sam koniec świata! Kto się za nami ujmie? Na stryczek wezmą i tyle...
— Ech, niby to rozumny z ciebie chłop, a gadasz takie rzeczy, że diabli biorą. Sam przecie mówisz, że tu koniec świata. Miasta mają na karku króla, a tu tylko garstka hidalgów. Król nie przyżegluje im przez morze na ratunek. Nie będzie wiedział o niczym. Jesteśmy jeno my, żołnierze! A nas nie podburzą jednych przeciw drugim.
— Nie wiadomo! — mruknął Mesa. — Zdrajca może być i tu! Ty bądź ostrożny, Diaz!
— Toć wiem! I teraz, na okrętach, jeszcze nie pora na nic! Ale gdy będziemy już na lądzie, wszyscy razem, trzeba zacząć szeptać, dobrych towarzyszy wyszukiwać, szykować się!
— Jeno ostrożnie, powiadam. Są tu uszy zawsze otwarte i czułe! A z Cortezem żartów nie ma! Podyndasz na rei, ani się opatrzysz!
— El Manco! — z wyniosłego mostku kapitańskiego padł twardy, ostry głos. — Na bocianie gniazdo! Patrz uważnie ku zachodowi!
— Si, senior! * Patrzeć uważnie ku zachodowi! — powtórzył marynarz, poskoczył ku wantom i po chwili już drapał się po nich z małpią niemal zręcznością.
Antonio de Alaminos, kapitan karaweli „Vespertina” i naczelny żeglarz wyprawy, obiegł wzrokiem blade, jakby nieznacznie poszarzałe niebo, przyjrzał się oleistej fali i z troską badał policzkiem siłę wiatru. Ale podmuchy
jego były wciąż jednakowo słabe, nierówne, ndc nie mówiące.
Po krótkim wahaniu odwrócił się, zbiegł ze schodów i szybkim krokiem skierował się ku rufowej, wysokięj części statku, gdzie była kajuta wodza wyprawy. Usłyszał przez grube, mocne drzwi szmer głosów i, wszedł bez pukania.
Don Hernan Cortez rzucił ku niemu jedno krótkie spojrzenie i nie przerwał swego krążenia po obszernej kajucie, ale perorujący coś z przejęciem pater Bartolomeo de 01- medo, główny duchowny wyprawy, urwał wpół słowa.
— Słucham, pater, słucham! — niecierpliwie przynaglał go Cortez.
— Pewnie senior capitan przychodzi z czymś ważnym? — dominikanin pochylił się nieco, uprzejmym gestem wskazując na żeglarza.
— Co tam nowego, senior Antonio? Cortez zatrzymał się przed kapitanem. — Czy stało się co?
— Jeszcze nie. Ale obawiam się burzy. Te bywają tu nagłe i siły bardzo znacznej.
— Burza? No cóż, nie mogę jej nakazać, aby w inną stronę pociągnęła! Ale nie sądzę, aby goniła nas z rozkazu namiestnika Kuby, don Velazqueza. Cha! cha! cha! Uprzedzałeś przecież, senior, i pouczałeś wszystkich kapitanów, co mają robić. Reszta w rękach boskich.
— Wszystko w rękach boskich, i nasze losy także! — wtrącił natychmiast pater Bartolomeo. — Do tej pory łaska i dobroć Pana jest z nami, ale baczyć trzeba, usta
wicznie baczyć trzeba, aby grzechami na gniew i karę nie zasłużyć!
— Amen! — z pewnym roztargnieniem rzucił Cortez i nagle podszedł do stołu.
— Siadajcie, senior capitan. Pater Bartolomeo ciekawe rzeczy mówi i rad będę, jeśli i wy to usłyszycie.
Dominikanin nie podniósł uparcie wbitych w podłogę oczu, ale usta lekko zacisnął. Gdy ozwał się wreszcie, głos był jednak jak zawsze opanowany i spokojny.
— Niech i tak będzie. Omawiałem właśnie, to jest podnieść pozwoliłem sobie, pewne prawne trudności. Senior Capitan-General wyruszył na tę wyprawę... hm... w pewnej niezgodzie z rozkazem jego dostojności Velazqueza, namiestnika królewskiego nad Nowym Światem.
— Powiedz, pater, wyraźnie: wbrew jego zakazowi! Wszyscy u nas przecież o tym wiedzą ■— spokojnie poprawił go Cortez. — Podniosłem bunt!
— O, to brutalne, brutalne ujęcie delikatnej sprawy! Po cóż tak nazywać czyn, rozpoczęty ku szerzeniu świętej wiary katolickiej i ku powiększeniu chwały miłościwie nam panującego króla i cesarza Karola?
— Otóż to! Od chwili wyruszenia na morze uważam się za podległego tylko i bezpośrednio królowi.
— W rzeczach świeckich, tylko w rzeczach świeckich! — szybko zastrzegł się ksiądz. — Na ziemiach, które — pewny tego jestem — odkryjemy i przyłączymy do korony hiszpańskiej, będziesz, wasza miłość, wicekrólem. To jasne! Aleć pierwszym, najważniejszym naszym zadaniem jest nieść wiarę świętą i ratować dusze tych dzikusów...
— Pierwszym zadaniem, jak mniemam, jest te kraje odkryć, potem je zdobyć, potem dopiero chrzcić! — przerwał dość ostro Antonio de Alaminos.
— Senior, te słowa trącą herezją! Zawsze i wszędzie pierwsza jest sprawa duszy i wiary!
— Ale gdy się dzikusy opierają przed chrztem?
— Dla ich dobra, aby ich od mąk piekielnych ratować, godzi się użyć siły.
— No tak, ale tę siłę mamy tylko my, ludzie świ...
ulia.meow