Joseph Conrad
i Ford Madox Hueffer
Przygoda
Romance
Przełożyła Agnieszka Glinczanka
Dniowi wczorajszemu i dniowi dzisiejszemu powiadam uprzejmie: Хaya usted can Dios.・[1] C te dni dla mnie znaczケ! Ale tamtego dawno minionego dnia mojej wielkiej przygody, gdy spomi鹽zy niebieskich i biaウych beli towar w przyciemnionym skウadzie Don Ramona w Kingston ujrzaウem otwierajケce si・drzwi, a w nich posta・starca o zm鹹zonej, pociケgウej bladej twarzy ・tamtego dnia nigdy nie zapomn・ Pami黎am chウodny zapaszek typowego sklepu w Indiach Zachodnich, trudny do opisania zapach wilgotnego mroku i miejscowych produkt: pieprzu, oliwy, 忤ieソego cukru i mウodego rumu; szkliste l從ienie ogromnych okular Ramona, jego przenikliwe oczy w mahoniowej twarzy, podczas gdy za drzwiami wiodケcymi w gウケb domu rozlegaウo si・stukanie czyjej・laski o kamiennケ posadzk・ trzask naciskanej klamki, strumie・忤iatウa. Drzwi, pchni黎e ze zniecierpliwieniem, uderzyウy o jakie・beczki. Pami黎am grzechot rygli na owych drzwiach i wysokケ posta・ kta si・w nich pojawiウa, z tabakierkケ w r鹹e. W tym kraju biaウych ubra・ s鹽ziwy Kastylijczyk w czerni byウ zjawiskiem, ktego si・nie zapomina. Czarna laska, ktej stuk sウyszaウem przed chwilケ, zwisaウa na jedwabnym sznurze z r麑i, ktej delikatny, pomarszczony przegub o bウ麑itnych ソyウach ginケウ w pianie koronkowych falban. Druga r麑a zatrzymaウa si・na chwil・w akcie niesienia szczypty tabaki do nozdrzy garbatego nosa, ktego naciケgni黎a nad mostkiem ska miaウa poウysk starej ko彡i sウoniowej; ウokie・przyciskaウ do boku tr揚raniasty kapelusz; nogi ・jedna zgi黎a, druga wysuni黎a nieco do tyウu; taka byウa postawa ojca Serafiny. Rozwarウszy gwaウtownie drzwi, trwaウ nieruchomo, bez zamiaru wej彡ia, i woウaウ schrypウym, starczym gウosem:
— Señor Ramon! Señor Ramon! — a potem dwukrotnie, odwracając w tył głowę: — Serafino! Serafino!
Wtedy po raz pierwszy ujrzałem Serafinę, wyglądającą zza ojcowskiego ramienia. Pamiętam jej twarz w owym dniu; oczy jej były szare — szarością czerni, nie błękitu. Przez moment patrzyły mi prosto w twarz, zamyślone, obojętne, a potem przeniosły się ku okularom starego Ramona.
Spojrzenie to — pamiętajcie, byłem wówczas młody — wystarczyło, bym zaczął łamać sobie głowę, co te oczy myślą sobie o mnie; co mogły we mnie zobaczyć.
— Ależ jest, jest tutaj twój señor Ramon — powiedziała do ojca, jak by strofowała go za zniecierpliwienie, z jakim wołał. — Niedowidzisz, mój biedny ojczulku, otóż i on, twój Ramon.
Ciepły blask światła padającego z tyłu ślizgał się po zaokrągleniu jej twarzy od ucha do podbródka, po czym ginął w cieniach czarnej koronki spływającej z włosów, które były ciemne, lecz nie całkiem czarne. Mówiła, jak gdyby słowa lgnęły jej do wargi, jak by musiała wypowiadać je delikatnie z obawy, by się w kruchości swej nie uszkodziły. Podniosła długą dłoń do białego kwiatu, który tkwił za jej uchem jak pióro kancelisty, i znikła. Ramon pośpieszył ku sędziwemu grandowi sztywnym krokiem wyrażającym niezmierne uszanowanie. Drzwi zatrzasnęły się z powrotem.
Pozostałem sam. Niebieskie i białe bele towarów i wielkie czerwone dzbany z oliwą majaczyły w skąpym świetle sączącym się przez żaluzje z ulicy oblanej oślepiającym słońcem Jamajki. W chwilę potem drzwi otworzyły się znowu i wyszedł z nich do mnie młody mężczyzna: wysoki, smukły, o bardzo błyszczących, bardzo dużych czarnych oczach płonących w absolutnie bladej twarzy. Był to Carlos Riego.
Takie więc jest moje wczoraj wielkiej przygody — wszystko bowiem, co zdarzyło się między owymi czasami a chwilą obecną, zatarło się lub uleciało mi z pamięci. A moim przedwczoraj był dzień, w którym jako dwudziestodwuletni chłopak stałem przyglądając się swemu odbiciu w wielkim lustrze, dzień, w którym opuściłem swój dom rodzinny w Kent i — zrządzeniem losu — pojechałem z Carlosem Riego na morze.
Owego dnia kuzyn Rooksby zar鹹zyウ si・z mojケ siostrケ Weronikケ, ja za・cierpiaウem na ostry atak zazdro彡i i smutku. Byウem chudy, jasnowウosy, miaウem dobrケ cer・ ogorzaウケ od wiatru i sウoa, zdrowe z鹵y i piwne oczy. Dotychczasowe moje ソycie nie byウo bardzo szcz龕liwe; ソyウem, zamkni黎y w sobie, marzケc o szerokim, niedost麪nym mi 忤iecie, kty n鹹iウ nieskozonymi moソliwo彡iami romantyki, przygody, miウo彡i, by・moソe i bogactwa. W mojej rodzinie liczyウa si・matka; ojciec si・nie liczyウ. Byウa ckケ szkockiego hrabiego, kty wielokrotnie doprowadzaウ sw majケtek do ruiny. Byウ wynalazcケ, twcケ niezwykウych projekt, matka moja za・byウa ubogケ pi麑no彡iケ wychowanケ na farmie, gdzie mieszkali徇y i teraz ・ostatnim skrawku ziemi, jaki pozostaウ jej ojcu. Wyszウa wreszcie za czウowieka po swojemu zacnego; niezウa partia: 徨edniozamoソny, bardzo miウy, ウatwo ulegajケcy wpウywom, dyletant i troch・marzyciel. Zabraウ jケ z sobケ w huczny 忤iat Regencji, gdzie sakiewka jego nie wytrzymaウa. Wtedy doszウa do gウosu matka i uparウa si・wraca・na naszケ farm・ ktケ otrzymaウa jako wiano. Inaczej trzeba by byウo wie懈 n鹽znケ, niegodnケ egzystencj・w Calais, w cieniu Brummela*[2] i jemu podobnych.
Ojciec mój zwykł przesiadywać całymi dniami przy kominku, od czasu do czasu zapisując w notatniku „pomysły”. Zdaje mi się, że pisał jakiś epicki poemat, i myślę, że był w jakiś jałowy sposób szczęśliwy. Miał rzadkie rude włosy, nieporządnie uczesane wobec braku osobistego służącego, błyszczący, delikatny, garbaty nos, niebieskie oczy o wąskich powiekach i twarz o barwie i gładkości czereśni–sercówki. Spędzał dni w głębokim fotelu z oparciem na głowę. Wszystkim rządziła matka, której twarz od ciągłego przebywania na dworze nabrała koloru przywiędłego czerwonego jabłka. Była to twarz matki—Rzymianki, groźna, o zaciśniętych ustach i brązowych oczach. Jakiej miary to była kobieta, możecie ocenić po parobkach, których zatrudniała na farmie. Byli to jeden w drugiego przemytnicy i rabusie — a jej to dogadzało. Poczciwy, tępawy, lekko pomylony typ wieśniaka nie mógł żyć pod jej rządami. Sąsiedzi twierdzili, że farma lady Mary Kemp jest wylęgarnią przestępstwa. Tak też zapewne było; trzech z naszych ludzi powieszono w Canterbury jednego dnia — za koniokradztwo i podpalenie… Taka więc była moja matka. Co do mnie, podlegałem jej, a że miałem ipewne aspiracje, dzieciństwo moje było dosyć gorzkie. W dodatku znałem innych, z którymi mogłem się porównywać. Po pierwsze, sir Ralf Rooksby — przystojny, wygadany, miły młody dziedzic z najbliższego sąsiedztwa, człowiek popularny we wszystkich środowiskach i od najmłodszych lat zakochany w mojej siostrze Weronice. Weronika była bardzo piękna, bardzo łagodna i bardzo dobra; wysoka, smukła, o białych spadzistych ramionach i długich białych rękach, o włosach barwy bursztynu i wystraszonych niebieskich oczach — dobrana para do Rooksby’ego. Rooksby miał też zagranicznych krewnych. Stryj, po którym odziedziczył Priory, poślubił był w czasie wojny hiszpańskiej pannę z domu Riego, Kastylijkę. Był w tym czasie jeńcem — i zdaje mi się, że umarł w Hiszpanii. Gdy Ralf odbywał wojaż po Europie,’poznał swoich hiszpańskich krewnych; opowiadał o nich — o tych Riegach — a Weronika powtarzała, co mówił, aż stali się dla mnie wcieleniem wielkiej Przygody, przygody dalekiego świata. Pewnego dnia, na krótko przed zaręczynami Ralfa i Weroniki, Hiszpanie ci zjawili się niespodziewanie. Było to, jak gdyby Przygoda zamajaczyła mi nagle kusząco tuż przed oczyma. Wielka Przygoda; nie macie pojęcia, czym była dla mnie rozmowa z Carlosem Riego.
Rooksby zachował się nader życzliwie. Zaprosił mnie do Priory, gdzie poznałem dwie stare panny, jego kuzynki, które prowadziły mu dom. Tak, Ralf był uprzejmy, ale muszę przyznać, że nienawidziłem go za to i byłem trochę rad, kiedy i jemu przyszło pocierpieć od ukłuć zazdrości — zazdrości o Carlosa Riego.
Carlos był ciemnowłosy i miał urok, którym zaćmiewał Ralfa w tym samym stopniu co Ralf mnie; przy tym Carlos widział daleko więcej świata niż Ralf. Miał cudzoziemskie poczucie humoru, któremu wiecznie był gotów poświęcać swoją osobistą godność. Rozśmieszało to Weronikę i sprowadzało zgryźliwy uśmieszek nawet na wargi mojej matki, Ralf owi natomiast przysparzało przykrych chwil. Przyczyny, które sprowadziły go w nasze strony, były trochę tajemnicze. Kiedy Ralfa brała złość na hiszpańskiego krewniaka, zaklinał się, że Carlos poderżnął komuś gardło lub ukradł sakiewkę. Kiedy indziej mawiał, że chodziło o sprawę polityczną. W końcu jednak Carlos mógł korzystać z gościnności Priory oraz z tytułu hrabiowskiego, gdy podobało mu się go używać. Przywiózł ze sobą niskiego, brzuchatego i brodatego towarzysza, pólprzyjaciela, półsługę, który twierdził, że służył w hiszpańskich kontyngentach Napoleona; miał zwyczaj walić się w pierś drewnianą ręką (stracił był własną w jakiejś szarży kawaleryjskiej) i wykrzykiwać: „Ja, Tomas Castro!…” — Pochodził z Andaluzji.
Jeśli chodzi o mnie, to kiedy minął pierwszy szok spowodowany jego obcością, zacząłem uwielbiać Carlosa, Weronika zaś lubiła go i śmiała się z niego, aż pewnego dnia pożegnał się i odjechał londyńskim gościńcem, a za nim jego Tomas Castro. Z całej duszy tęskniłem do tego, by wyruszyć z nim razem w wielki świat, który rozciągał się tajemniczo u podnóża naszych wzgórz.
Musicie pamiętać, że o tym wielkim świecie nie wiedziałem nic zgoła. Nigdy nie ruszałem się z naszej farmy dalej niż do szkoły w Canterbury albo na jarmark do Hythe lub Romney. Farma nasza leżała przytulona do stóp stromych, burych wzgórz, tuż obok rzymskiego traktu do Canterbury — nazywaliśmy go Kamienną Drogą albo po prostu Drogą. Majętność Ralfa znajdowała się po drugiej stronie Drogi, a pasterze na wzgórzach widywali po nocach dawno zmarłego Rooksby’ego — zwał się sir Peter — jak przejeżdżał konno Drogą koło kamieniołomu, trzymając głowę pod pachą. Nie zdaje mi się, bym w niego wierzył, ale wierzyłem w przemytników, którzy dzielili z tym straszliwym widmem panowanie nad gościńcem. Dziś już nikt nie umie wyobrazić sobie wpływu, jaki przemytnicy ci wywierali wtedy na życie okolicy. Byli potęgą, przed którą wszystko inne chyliło czoła. Nawiedzali okolicę wielkimi bandami i nie znosili żadnego wtrącania się do swoich spraw. Niedawno przedtem pobili regularne wojsko w formalnej bitwie na Trzęsawisku i pamiętam, że w sam dzień mego odjazdu nie mogliśmy zwozić zboża, bo przemytnicy uprzedzili nas, że wieczorem potrzebne im będą nasze konie. Byli potęgą w tych stronach, gdzie i bez nich — Bóg świadkiem! — dosyć było gwałtu. Nasze położenie przy owej Drodze wtrącało nas w samo sedno tego wszystkiego. O zmierzchu zamykaliśmy drzwi, spuszczali rolety i zasiadali przy kominku wiedząc doskonale, co się dzieje na dworze. W ciemności rozlegały się przeciągłe gwizdki, a gdy znajdowaliśmy po stodołach kryjących się ludzi, udawaliśmy, że ich nie widzimy — tak było bezpieczniej. Przemytnicy — Wolni Kupcy, jak sami siebie nazywali — zorganizowani byli równie dobrze dla dopomagania złoczyńcom do ucieczki z kraju, jak dla szmuglowania towarów do kraju; tak więc bywało, że w słomie naszej chowali się przez cały dzień fałszerze i oszuści, mordercy i francuscy szpiedzy — wszelkiego rodzaju przestępcy — w oczekiwaniu na gwizdek, który o zmroku rozlegnie się na Drodze. Dla mnie, narodzonego wraz z moim stuleciem, rzeczy te nie były żadną tajemnicą; ale matka zabraniała mi mieszać się do nich. Przypuszczam, że sama wiedziała dużo — podobnie jak całe miejscowe ziemiaństwo. Ralf zaś, chociaż poniekąd należał do nowej szkoły i chełpił się nieraz, że gdyby się o to do niego zwrócono, wydałby nakaz aresztowania każdego Wolnego Kupca, w rzeczywistości nigdy, a przynajmniej przez długie lata o tym nie wiedział.
Carlos, hiszpański krewniak Rooksby’ego, przyjechał tedy i (odjechał, a ja zazdrościłem mu tego odjazdu w nimbie tajemniczości ku jakimś dalekim, zuchwałym przygodom — może tam, w Hiszpanii, gdzie trwała wojna i bunt. Wkrótce potem Rooksby oświadczył się o rękę. Weroniki i został przyjęty — przez matkę. Weronika chodziła z uszczęśliwioną miną. To także wytrącało mnie z równowagi. Zdało mi się niesprawiedliwością, że ona miała wyjechać w wielki świat — do Bath, do Brighton, zobaczyć Księcia Regenta i wielkie boje na Hounslow Heath — podczas gdy ja miałem pozostać na zawsze farmerskim chłopcem. Owego popołudnia byłem w pokoju na górze, przyglądałem się swemu odbiciu w wysokim lustrze i z przygnębieniem zastanawiałem się, czemu wyglądam na takiego wiejskiego niezgułę.
Nagle z parteru zawołał na mnie głos Rooksby’ego:
— Hej, John, John Kemp! Zejdź na dół, mówię!
Odskoczyłem od lustra, jakby przyłapany na akcie szaleństwa. Rocksby stał w drzwiach wejściowych u stóp wąskich schodów i uderzał się po nodze szpicrutą.
Oświadczył, że chce ze mną pomówić, wyszedłem więc za nim przez podwórze na nieubitą drogę biegnącą pod górę ku zachodowi. Wieczór zapadał z wolna i smętnie; w sfałdowaniach posępnych wzgórz było już ciemno.
Minęliśmy narożnik sadu.
— Wiem, co masz mi do powiedzenia — rzekłem. — Żenisz się z Weroniką. Cóż, moje błogosławieństwo nie jest ci potrzebne. Niektórzy w czepku się rodzą. A ja… spójrz na mnie!
Ralf szedł z głową spuszczoną.
— Niech to licho porwie! — mówiłem dalej. — Ucieknę na morze! Mówię ci, ja tu gniję — gniję! Ot, co! Słuchaj, Ralf, powiedz mi, gdzie szukać Carlosa.. — złapałem go za ramię. — Pojadę za nim. On by mi pokazał trochę życia. Powiedział mi to.
Ralf wciąż trwał pogrążony w jakimś ponurym zapamięt...
ChomikKulturalny