Leopold Tyrmand - Zły.rtf

(3609 KB) Pobierz

Leopold Tyrmand

 

 

 

 

Zły

 

1955

Mojemu rodzinnemu miastu — Warszawie

AUTOR

Wszystkie postacie, zdarzenia, sytuacje oraz dialogi występujące na kartach poniższej opowieści są fikcyjne i nie posiadają żadnych konkretnych odpowiedników w realnym życiu. Są zwykłym tworem imaginacji.

Leopold Tyrmand

 

Osoby które stykały się bezpośrednio lub pośrednio ze ZŁYM w pociągach podmiejskich, tramwajach, autobusach, trolejbusach, barach mlecznych, knajpach, nocnych lokalach, dansingach, restauracjach, zakładach zbiorowego żywienia, bufetach stacyjnych, kawiarniach, na ulicach Warszawy, placach, skwerkach, mostach, dworcach kolejowych, przystankach tramwajowych, targowiskach, bazarach, Koszykach, „ciuchach”, przed kinami, stadionami sportowymi, aptekami, ślizgawkami, w sklepach, w domach towarowych, w warsztatach samochodowych, w garażach i resztkach ruin, i wszędzie indziej:

 

Marta Majewska — sekretarka

Witold Halski — lekarz

Edwin Kolanko — dziennikarz

Juliusz Kalodont —

Eugeniusz Śmigło — szofer MPK

Fryderyk Kompot — cukiernik

MicHal Dziarski — porucznik MO

Jonasz Drobniak — buchalter

Filip Merynos — prezes spółdzielni „Woreczek”

Aniela — służąca

Robert Kruszyna — były bokser

Albert Wilga — inżynier

Jerzy Meteor — hochsztapler

Obywatel Kudłaty — herszt

Kubuś Wirus — reporter

Wiesław Mechciński — łobuz

Lowa Zylbersztajn — działacz sportowy

Olimpia Szuwar — kobieta dorodna przed czterdziestką

Józef Siupka — kolejarz

Hawajka — bufetowa

Franciszek Życzliwy — ogrodnik

Antoni Pająk — listonosz

Szaja — drań

Mefistofeles Dziura — fryzjer

Roma Leopard — parkieciara, czyli kociak

Zenon — hokeista

Edward Łom — bileter

Zofia Chwała — sędzia

Jan Wcześniak — urzędnik

Jussuf Ali Chassar — Egipcjanin

Kitwaszewski — mechanik

Maciejak — starszy sierżant MO

Meto — bandzior

Izydor Tkaczyk — krawiec

Klusiński — wywiadowca

Doktor Dzidziaszewski — ginekolog

Siostra Leokadia — pielęgniarka

Paciuk — majster

i wielu, wielu innych.

Część pierwsza

1

 

Jestem ładna” — pomyślała Marta Majewska, ujrzawszy się w lustrze. Apteka miała stare, wypełnione meblową politurą wnętrze. Szufladki, wieżyczki z rżniętego w bejcowanym drzewie gotyku, zmatowiałe ze starości boazerie. I lustra; trochę wyszczerbione, trochę zżółkłe, za szkłem gablot w łukowych, niby romańskich oprawach — wszędzie lustra. „Chyba jestem ładna? — zastanawiała się Marta, gdy skręcony w ślimak, nabity ludźmi ogonek wypchnął ją tuż przed ladę, za którą były lustra. — To bzdura — powiedziała niemal szeptem — jaka tam ładna? Przyjemna i tyle. Znośna”. W lustrze widać było niewysoką postać, szczupłą twarz z zadartym noskiem, ciemnoblond włosy, których nieregularnie a modnie rozrzucone kosmyki wymykały się spod zgrabnego czarnego beretu. „Mam za duże usta i za jasne brwi. Głupia! O czym myśli”. Mimo woli uśmiechnęła się, ukazując równe, białe zęby, i wtedy twarz jej nabrała jakiejś jasnej, tkliwej wesołości, jakiegoś ujmującego ciepła. „Oryginalna — oto właściwe — słowo — zakonkludowała z satysfakcją — nie ładna, żadna tam piękność, ale oryginalna… — Zaraz też dodała: — Niewielka sztuka być oryginalną w tym tłumie zagrypionych, kaszlących, zakatarzonych, okutanych w chustki i szaliki klientów apteki…”

Kolejka przedstawiała widok przygnębiający. „Ta pogoda…” — myślała Marta z najwyższą niechęcią. Za oknami zacinał deszcz ze śniegiem, plac Trzech Krzyży tonął w błocie, w migotliwym, mętnym świetle rozchybotanych wysoko lamp, otulonych brudnym welonem słoty. Co chwila ktoś mokry, parujący wilgocią i zimnem, wciskał się do ciepłej, przepełnionej apteki. Porcelanowe słoiki z czarnymi skrótami łacińskich nazw, równe emaliowane tabliczki na szufladkach budziły sympatię i zaufanie. Tu była pomoc przeciw wichrom i grypom, przeciw dojmującemu zimnu i przejmującej dreszczem wilgoci. — „Herba rutae… — przeczytała cichutko Marta. Znów się uśmiechnęła. — Magia apteki…

Tajemnicze łacińskie słowa, oznaczające zwykłą trawę…” Zaczęła czytać przyszpilone pluskiewkami napisy: .Cibasol tylko na recepty lekarskie” — ogłaszała Naczelna Izba Aptekarska; „Tu sprzedaż odręczna”. Zapracowana farmaceutka po drugiej stronie lady liczyła błyskawicznie kolumienki małych cyferek na receptach. Myśli Marty powędrowały do domu. „Biedna mama, tak ją w nocy bolało… — To wyczekiwanie w nie kończącym się ogonku nużyło. — Tyle dziś do roboty, a chciałabym się spotkać jeszcze z Zenonem…”

Zapracowana farmaceutka automatycznym ruchem wyjęła Marcie receptę z ręki. — Bilamidu nie ma. Ekstrakt z czarnej rzodkwi wycofany z lekospisu… — powiedziała szybko, po czym otworzyła jakiś skorowidz i czegoś szukała. — To… może jest coś zastępczego? — bąknęła Marta zaskoczona. — Jest. Isochol zamiast bilamidu. I sok z dziurawca albo cholesol. Ale musi pani przynieść nową receptę albo zapłacić pełną cenę. — Co za pech! — rzekła cicho Marta. — Ci lekarze — sarknęła jakaś kobieta w opatulonym szalikiem kapeluszu, tuż za Martą — zapisują lekarstwa, których nie ma w aptekach… — Proszę pani… — zaczęła Marta, ale nie wiedziała, co powiedzieć. Stanął jej w głowie cały kołowrót od nowa: zwolnienie z pracy dla matki, skierowanie do ośrodka zdrowia, czekanie godzinami na lekarza rejonowego, nieudana randka z Zenonem. „Na wykup specyfików bez recepty nie starczy mi z pewnością pieniędzy”. — Tyle zachodu… — szepnęła znowu, po czym dodała głośniej:

  Ile to będzie kosztować bez recepty, proszę pani? — Farmaceutka wymieniła cenę. Z tyłu kolejki ktoś powiedział całkiem głośno: — Co tak długo? Nie można tak długo załatwiać jednej osoby… — Proszę pani, mama… — zaczęła Marta. Ze zmęczonej twarzy, spod siwych, schludnie upiętych włosów spojrzały na nią przelotnie bystre oczy farmaceutki. — To dla pani? — spytała. — Nie — rzekła szybko Marta — dla mojej matki. Wątroba i woreczek żółciowy. — Farmaceutka zdecydowanym ruchem ołówka przekreśliła nazwy leków na recepcie i wpisała nowe, po czym wypisała kwit kasowy. Marta uśmiechnęła się z wdzięcznością. Coś na kształt uśmiechu rozluźniło skupioną twarz farmaceutki. Powiedziała: — Kto następny, proszę… — Tak już było, że uśmiech Marty budził uśmiech na twarzach innych ludzi ha zasadzie jakiegoś czarodziejskiego mechanizmu.

Zamknęła za sobą drzwi apteki i stała przez chwilę na progu. Wicher, śnieg, deszcz, błoto, mżące, niepewne światło, gęsta maź lutowego wieczoru, w której ludzie biegną szybko, uciekając przed tym, co jest w powietrzu, tłoczą się do tramwajów, spieszą się, nie patrząc na nikogo. Długi rząd skulonych postaci dreptał w błotnistej papce trotuaru, czekając na 113, nieco dalej taki sam szereg wypatrywał niecierpliwie żoliborskiego autobusu. Marta szybkim krokiem, przechodzącym niemal w bieg, ruszyła w stronę Wiejskiej.

 

Kiedy i jak to się stało, tego nie potrafiłaby w pierwszej chwili powiedzieć. W tej samej sekundzie oczy wypełniły jej się łzami i gryzący żal zalał jej serce. „Tyle trudu, tyle starań, takie potrzebne, takie strasznie potrzebne…” — kłuły szpilki bezsilnej goryczy. Obydwa flakony leżały rozbite na bruku; z jednego sączył się płyn, z drugiego bielały zmieszane z błotem tabletki.

To była pierwsza reakcja. Następną była wściekłość, a w chwilę potem przerażenie.

  Spokojnie, kochana… Złość piękności szkodzi… — seplenił wysoki wyrostek, zataczający się z lekka. Miał tłuste blond włosy, spoconą twarz i rozpiętą na szyi barchanową koszulę. To on gwałtownym ruchem wytrącił jej flakony z ręki. Przypadek, zaczepka czy nieuwaga, której winna jest pogoda, błoto, pośpiech? Jedno nie ulegało wątpliwości — facet był pijany. I nie był sam. Obok zaśmiewał się niski, gruzłowaty chłopak w letnim płaszczu.

  Zwariował pan!… Jak pan chodzi?… Proszę się odsunąć!… — zawołała Marta. Wysoki usiłował ją objąć.

  Po co ten krzyk, koleżanko?… „Pozbiera się, oczyści… he, he, he! — zaśmiewał się gruzłowaty, wgniatając butem tabletki w brudnoczarną maź.

Z pobliskiego ogonka do 116 zaczęli się odwracać ludzie. Paru przechodniów przystanęło w pewnej odległości.

  Co pan zrobił z lekarstwem?!… Milicja!… — zaczęła krzyczeć Marta. Żal, złość i obawa dygotały w jej głosie. Czuła woń nic mytego ciała i brudnego ubrania napierającego na nią wyrostka.

Od oddalonego o trzy kroki zaledwie kiosku „Ruchu” oderwała się jakaś postać. Był bez czapki, nosił welwetową, rozpiętą kurtkę. Jednym skokiem dopadł do wysokiego i Marty. Wokół nich narastał tłum niepewny, ciemny, niewyraźny jak pogoda.

  Mietek! Gub się! Po co ten Hałas… — pchnął wysokiego w bok, po czym szybkim, bezczelnym gestem ujął Martę za podbródek i brutalnie poderwał jej głowę do góry.

  Siostro! — rzucił przez zęby. — Siostrzyczko… Uważaj, jak chodzisz… Słyszysz!… Nie ładuj się na spokojnych ludzi, bo będziesz płakać!… A teraz…

  No, tak… — dodał szybko niski gruzłowaty — wpakowała się na kolegę jak torpeda i ma żal…

  Sam widziałem — rzucił ktoś z tłumu, zbierającego się bliżej wokoło — ta pani biegła jak szalona…

  Wiadomo — tłum ożywił się — młody chłopak zabawił się… trzeba mu dać drogę…

  Nieprawda! — zagrzmiało naraz z boku.

Z kiosku wychylała się czerstwa twarz, zdobna w siwy, sumiasty wąs i uwieńczona piękną maciejówką z lśniącym daszkiem.

  Nieprawda, proszę państwa! Ten łobuz winien! Wszystko dobrze widziałem! Zaczepiał, szczeniak, wytrącił tej pani!… Ja bym ciebie, draniu… — z okienka wynurzyła się sucha, koścista pięść, grożąca wysokiemu wyrostkowi.

  Dziadziu — rzekł niski, opierający się łokciami o kiosk — zamknij japę, dobrze?…

  Co teraz będzie? — zawołała Marta.

Głos się jej łamał, nie mogła oderwać oczu od sponiewieranych lekarstw.

  Ojejej… Żeby tacy chłopcy! Jak to można… — powiedziała nieśmiało jakaś kobiecina w chustce.

  A pani co? — szarpnął się ku niej ten w welwetowej kurtce. — Do domu! Kalesony prać! Już…

Nagle zwinął się nieoczekiwanie, gwizdnął przeszywająco przez zęby, pchnął z całej siły Martę na kiosk, roztrącił pierwszych z brzegu i krzyknął:

  Chłopaki! Chodu!…

 

To, co nastąpiło teraz, było rodzajem snu, zaś sen ten prześniło kilkanaście osób w ciągu ułamka sekundy. Kiedy przetarli oczy — było już po wszystkim. W błocie trotuaru leżał wyrostek w welwetowej kurtce, krwawiąc obficie. Mały gruzłowaty klęczał pod kioskiem, trzymając się oburącz za głowę. Podnosił się powoli, spojrzał błędnym wzrokiem ciężko pobitego człowieka, zatoczył się, spiął wszystkie siły i zaczął uciekać w stronę kościoła św. Aleksandra. Pijany znikł gdzieś bez śladu. Tłum ocknął się, zakołysał, zaczęto wołać ze wszystkich stron: — Pogotowie! Milicja! Człowiek ranny!… — Ktoś pomógł podnieść się Marcie, która oddycHała ciężko. Od strony Wiejskiej biegło dwóch milicjantów.

W dyżurce Pogotowia zabrzmiał telefon. Siostra podniosła słuchawkę.

  Tak. Pogotowie. Który komisariat? Trzynastka. Dobrze. Zaraz sprawdzę, proszę położyć słuchawkę.

Rozłączyła się, spojrzała na tablicę z wykazem komisariatów i nakręciła numer.

Położyła słuchawkę, podniosła drugą.

  Ambulatorium? Tu dyżur. Wzywa trzynasty komisariat. Ma u siebie rannego człowieka. Kto jedzie? Doktor Halski. Doskonale.

Z oszklonej kabiny dyżurki widać było hali i korytarze. Siostra dyżurna nacisnęła dzwonek. Z pokoju szoferów wyskoczył ktoś i wypadł na dziedziniec, po czym rozległ się szum zapuszczanego motoru. W głębi korytarza ukazała się wysoka, szczupła postać w białym kitlu pod samą szyję i w narzuconym na ramiona płaszczu. Obok szła otulona w kożuch pielęgniarka. Lekarz uśmiechnął się do siostry dyżurnej. — Psia pogoda — powiedział i dodał: — Siostro, proszę mnie szybko połączyć z redakcją „Expressu Wieczornego”. — Siostra dyżurna nakręciła numer i podała lekarzowi słuchawkę.

  Redakcja „Expressu”? Czy mógłbym mówić z redaktorem Kolanko? Dziękuję.

Krótką chwilę czekał, bębniąc smukłymi palcami po szybie. W słuchawce odezwał się sympatyczny męski głos:

  Tu Kolanko. Słucham.

  Doktor Halski. Dobry wieczór, panie redaktorze. Dzwonię zgodnie z przyrzeczeniem. Proszę zaraz przyjechać do trzynastego komisariatu. Na Wiejską.

  Wspaniale. A więc sądzi pan, że… znów?

  Nie wiem nic na pewno. W każdym razie jakaś bójka uliczna i bardzo ciężkie pobicie czy nawet gorzej, iluż tam jadę.

  Dziękuję. Jestem za dziesięć minut na miejscu.

Doktor Halski położył słuchawkę. Uśmiechnął się raz jeszcze do siostry dyżurnej. — Może coś siostrze przywieźć z miasta? — spytał. — Mamy jeszcze całą noc przed sobą… — Miał miłą, młodą twarz i spokojne oczy. — Dziękuję — odparła siostra dyżurna — niczego nie potrzebuję. Powodzenia. — Doktor Halski spojrzał na wielki, elektryczny zegar: była siódma dwadzieścia.

Wsiadł szybko do niskiej, szarej škody z żółtym krzyżem na drzwiczkach. Mały wóz wyprysnął w zasnutą deszczową zamiecią Hożą, przeciął Marszałkowską. Szofer włączył syrenę, przechodnie zaczęli przystawać, oglądać się.

 

Nawet najsłoneczniejszy optymista nie byłby w stanie nazwać trzynastego komisariatu miejscem radosnym. Sprawiał raczej wrażenie ponure, na co składa się także fakt, że mieścił się na parterze starej, mocno nadszarpniętej przez wojnę kamienicy, w pokojach wysokich i ciemnych, którym — nawet codzienne malowanie nie odebrałoby brudnoszarej atmosfery wiejącej z odrapanych ścian.

Doktor Halski wszedł pewnym krokiem i od razu skierował się do smutnej ławki, na której spoczywał kształt ludzki nakryty welwetową kurtką. „To samo — pomyślał szybko — identycznie to samo”. Sprawnie odgarnął zmięty, mokry szalik, niechlujną, lepką od krwi chustkę do nosa i prowizorycznie założony opatrunek z waty. Szybkimi palcami obszukał kość szczękową: była nienaruszona. Przy drzwiach powstał szmer, stojący przy nich milicjant usiłował zatrzymać jakiegoś pana w zsuniętym na tył głowy kapeluszu. Pan ten powiedział: — Prasa… — i okazał coś milicjantowi, który usunął się z przejścia. Doktor Halski powiedział: — Siostro, surowicę przeciwtężcową. Gazę, bandaże… — Pielęgniarka już miała w ręku wygotowaną strzykawkę, niezmiernie szybko i celowo wyjmowała przybory z torby. Gdy Halski podniósł pełną strzykawkę do góry, wzrok jego padł na twarz leżącego. Wśród smug wytartej krwi i siniaków tkwiły czujne, przytomne oczy. Halski pochylił się nad obnażonym ramieniem i poczuł wyraźną woń alkoholu w oddechu rannego. Wszystko tak samo, wszystko się zgadza…” — pomyślał i wbił igłę. Pielęgniarka przemywała dolną szczękę wodą utlenioną. Halski szybko i bezlitośnie zdezynfekował ranę, ranny skurczył się z bólu i zawołał: — Auuu!… — Pielęgniarka posypała sowicie suliamidon, krew zmieszała się z żółtym proszkiem.

Do Halskiego podszedł młody sierżant milicji o twardej, nie ogolonej twarzy, w narzuconym na plecy szaroniebieskim waciaku, i dziennikarz. Dziennikarz był mocno zbudowany, zagięte w dół rondo modnego kapelusza wisiało mu nad czołem. Powiedział:

  No i co?

  To samo — rzekł Halski.

  Co… To samo? — spytał sierżant.

  Niezwykle silne uderzenie w szczękę, tak zwany upper–cut w języku pięściarskim, cios podbródkowy. W dodatku wzmocniony c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin