Alain Gerbault
część I
SAM PRZEZ ATLANTYK
Piotrowi Albarran,
przyjacielowi mojemu,
marynarzowi francuskiemu,
który jest moim bratem
PRZEDMOWA
W domu przyjaciół pod New Yorkiem wieczór tak cichy, tak cichy, że zapytuję sam siebie, czy prawdą są moje nadzwyczajne przygody ostatnich miesięcy.
Widzę przez okno cieśninę Long Island i o kilkaset metrów dalej maszt mego małego „Firecresta" obok tamy Fort Totten.
To nie był sen. Sam jeden przebyłem Atlantyk, a teraz jestem w Stanach Zjednoczonych. Nie minął jeszcze miesiąc od czasu, gdy pośród burz i fal bezmiernych musiałem co chwila walczyć w obronie własnego życia przeciw żywiołom.
Mam pod ręką dziennik okrętowy, który prowadziłem wiernie nawet podczas najgorszych nawałnic. Przewracam kartki, na których jeszcze nie wyschła woda morza, i wzrok mój pada na następujący urywek opisu mojej podróży: „Na pokładzie «Firecresta», 14 sierpnia, na morzu, 34° 45' szerokości północnej i 56° 10' długości zachodniej, silny wiatr z zachodu. Statek okropnie wstrząsało przez całą noc i bałwany morskie rozbijały się oń co chwila, O czwartej rano u foka pęka szkot; jestem zmuszony go sztukować. Pokład jest całkowicie zalany. Pomimo że luki są starannie zamknięte, wewnątrz wszystko zamokło. Przygotowanie śniadania nie jest rzeczą łatwą, musiałem zużyć dwie godziny na wysiłki akrobatyczne dokonywane w celu przyrządzenia sobie filiżanki herbaty i kilku plasterków smażonej słoniny, przy czym dobrze sobie głowę potłukłem o ściany.
O dziewiątej rozdziera się kliwer. Statek kołysze się tak silnie, a wiatr jest tak gwałtowny, że nie ma mowy o naprawieniu żagla w danej chwili. Ze wszystkich szklanek i filiżanek zostały tylko skorupy.
W południe potworna fala runęła na pokład i uniosła ściankę od zasieku na żagle. Fale rosną, morze jest teraz wzdęte, a wiatr dmie z wściekłością. Wieje tak silnie, że żagle już nie mogą wytrzymać. W kliwrze robi się dziura, a grot rozdziera się wzdłuż środkowego szwu, tak że powstaje szpara długości trzech metrów. Aby uratować żagle, muszę je zwinąć. Przy takim wietrze i przy takim morzu jest to bardzo trudne, jeżeli nie chce się wylecieć za burtę.
Zaledwie mogę się utrzymać na mokrym i śliskim pokładzie; zużywam całą godzinę na wypełnienie tego niebezpiecznego zadania. Mam ochotę rozpiąć żagiel sztormowy, ale wiatr wzmaga się jeszcze bardziej. Teraz to już jest prawdziwa burza. Nie ma żagla, który by wytrzymał podobną pogodę. Wanty wydają taki sam świst, jak pośpieszny pociąg w pełnym biegu. To znaczy, że wiatr osiągnął szybkość z górą sześćdziesięciu mil na godzinę.
Teraz jak nigdy nadarza się sposobność użycia dryfkotwy, która jest po prostu wielkim stożkowatym workiem z płótna, zawsze rozwartym dzięki obręczy żelaznej, naciągającej brzegi. Przywiązawszy jeden koniec czterdziestosążniowej liny do owej kotwicy, a drugi do łańcucha kotwicznego, rzucam worek do morza, przyczepiwszy doń kawał drzewa jako pływak. Worek napełnia się pod wodą, sznur napręża i zwolna dziób statku zwraca się wprost do wiatru.
«Firecrest» już nie zatacza się teraz tak gwałtownie, choć morze silnie nim wstrząsa. Trzeba okryć starym płótnem zasiek na żagle, aby nie przemokły. Siły moje są zupełnie wyczerpane, a mam jeszcze tyle roboty. Zabieram do kajuty podarte żagle i zamknąwszy za sobą wszystkie luki spędzam wieczór i większą część nocy na ich naprawianiu za pomocą specjalnej rękawicy i igły.
Teraz deszcz leje jak z cebra. W salonie woda zalała podłogę. Przekonuję się, ku mojemu wielkiemu zmartwieniu, że pompa nie działa. Deszcz leje coraz bardziej, jestem przemoknięty aż do kości; nie ma już na statku ani jednego suchego miejsca, nie mogę już nic poradzić na to, że deszcz przedostaje się do wnętrza przez iluminatory i przez zasiek na żagle".
* * *
Zamykam mój dziennik okrętowy. To był zwykły dzień podczas burzliwych miesięcy, które musiałem przetrwać mniej więcej w połowie podróży.
Ale za to jakże cudne to było życie!
Wylądowałem zaledwie przed kilku dniami, a wzdycham już, ażeby podnieść kotwicę, wrócić do życia marynarza na pełnym morzu. I zaczynam marzyć. Jakże to zostałem żeglarzem? Jak przyszło do mnie ukochanie morza?
Większą część młodości spędziłem w Dinard, obok przystani rybackiej Saint-Malo, w ojczyźnie słynnych korsarzy, chwały naszej marynarki sprzed dwustu lat. Jeżeli ojciec mój nie zabierał mnie z sobą na swoim jachcie, starałem się zawsze spędzić dzień na barce rybackiej.
Saint-Malo jest miejscem, gdzie szorstcy rybacy bretońscy ekwipują statki na niebezpieczne wyprawy ku ławicom Nowej Ziemi albo ku obficie zarybionym strefom Islandii.
Już wówczas ambicją moją było posiadać własny okręcik. Pewnego razu we dwóch z bratem zaoszczędziliśmy sumę potrzebną na zakup statku, ale ktoś inny nas ubiegł.
Zazdrościłem rybakom bretońskim ich życia i drżałem słuchając opowiadań o ich wytrwałości i odwadze.
Tam, w Saint-Malo i w Dinard, nauczyłem się kochać morze, fale i wichry burzliwe. Najulubieńszymi moimi książkami były książki o przygodach. Wiele z nich opowiadało o poszukiwaczach złota na Alasce i w Klondike. Słowo „Eldorado" miało dla mnie niesłychany urok. Myślałem nieraz: „Kiedy będę już dorosły, odkryję Eldorado".
Joseph Conrad, będąc jeszcze dzieckiem, wskazał palcem na mapie nie zbadane okolice Afryki środkowej i rzekł: „Pojadę tam, gdy będę duży". Urzeczywistnił swoje marzenie: pojechał tam. Mniej szczęśliwy od Conrada, nie urzeczywistnię nigdy moich marzeń dziecinnych spotka mnie prawdopodobnie los bohatera Edgara Allana Poe.
„A gallant Knight — Had journeyed long — Singing a song — In search of El Dorado — But he grew old — This Knight so bold. As he fóund — No spot of ground.
That looked like El Dorado".
Był rycerz na schwał,
We światy się rwał
Za krajem, co go zwą Eldorado,
Postarzał nasz chwat,
Nie trafił na ślad
Tej ziemi, którą zwą Eldorado.
Minęły szczęśliwe lata dzieciństwa w Dinard, wysłano mnie na naukę do Paryża, gdzie zostałem wychowankiem Liceum Stanisławowskiego. Tam spędziłem najnieszczęśliwsze lata mego życia zamknięty pośród wysokich murów,# marząc o szerokim świecie, o swobodzie i przygodach. Ale trzeba się było uczyć, żeby zostać inżynierem.
Wybuchła wojna.
Wstąpiłem do lotnictwa. Skórom po raz pierwszy upoił się przestrzenią pośród chmur, na aparacie myśliwskim, zrozumiałem, że nie mógłbym już nigdy prowadzić życia w mieście. Wojna wywiodła mnie z cywilizacji. Nie tęskniłem za powrotem.
Młody Amerykanin, kolega z eskadry, pożyczył mi kiedyś książkę Londona „Żegluga na jachcie «Snark»". Ta książka przekonała mnie, że jest rzeczą możliwą opłynąć świat na statku względnie małym. Była to dla mnie wprost rewelacja; natychmiast postanowiłem spróbować szczęścia, jeśli uda mi się wyjść cało z wojny.
Później wtajemniczyłem dwóch kolegów w moje zamiary. Mieliśmy zarmować statek na nas trzech i puścić się w drogę ku wyspom Oceanu Spokojnego.
Ale tamci przyjaciele zginęli w przestworzach śmiercią walecznych.
Wówczas powziąłem postanowienie, że pojadę sam jeden. Porzuciwszy zawód inżyniera przez cały rok szukałem we wszystkich portach francuskich statku, który mógłbym obsługiwać bez niczyjej pomocy. Dwa i pół roku temu, odwiedzając na jachcie przyjaciela mego Ralfa Stocka, autora „Żeglugi «Dream-Ship'u»", odkryłem w porcie angielskim na kotwicy mały stateczek. To był „Firecrest".
Rozdział 1
“Firecrest”
Zanim przystąpię do opowiadania o mojej podróży, chcę wam przedstawić mój „Firecrest”. Jest to kuter zaprojektowany przez nieżyjącego już Dixona Kemp, a zbudowany przez P. T. Harris w Rowhedge, Essex (Anglia), w 1892 roku. Pan Kemp, gdyby żył jeszcze, nie bez zdziwienia dowiedziałby się, że jego statek wyścigowy, zbudowany według przepisów Jacht Klubu Brytyjskiego co do długości i powierzchni ożaglowania, przebył Atlantyk i okazał się jednym z najlepszych statków po wsze czasy.
Jest to typowy kuter angielski, wąski i głęboki w stosunku do swojej długości. Ma jedenaście metrów długości po pokładzie i dziewięć metrów na linii wodnej. Największa jego szerokość wynosi dwa metry sześćdziesiąt. Jest to prawdopodobnie najwęższy statek, jaki przebył ocean. Metr osiemdziesiąt przy jego rozmiarach stanowi wyjątkowy stopień zanurzenia. Ta głębokość zanurzenia i trzy tony ołowiu w kilu wraz z dodatkiem trzech ton wewnętrznego balastu uniemożliwiają mu przewrócenie się. Pokład ma tylko dwa iluminatory i dwa luki i może znieść doskonale nacisk fal przelewających się przez burty.
Wyekwipowany jest na kuter, to znaczy, że ma tylko jeden maszt. Słyszę już, jak wielka armia jachtmenów teoretyzujących wydaje okrzyk oburzenia. „Kuter jest za trudny do prowadzenia samemu. Dlaczegóż nie jol albo kecz”. Jest to rzecz gustu. Osobiście za nic w świecie nie zamieniłbym mojego ożaglowania na inne. Uważam, że kuter jest najlepszą postacią okrętu, ponieważ przy zredukowanej do minimum powierzchni ożaglowania daje maksimum szybkości. Na pokładzie za mało jest miejsca na prawdziwą szalupę ratunkową. Zresztą tak kocham mój statek, że gdyby on miał zatonąć, wcale bym się nie troszczył o własne ocalenie. Jednak żeby zastosować się do norm ogólnie przyjętych i mieć możność wylądowania, gdy będę stał na kotwicy w porcie, zabieram łódeczkę możliwie najmniejszą. Ma ona jeden metr osiemdziesiąt centymetrów długości, jest to „berthon" podobny do tych, jakich używają na statkach podwodnych; raz złożony wzdłuż iluminatorów zgoła nie zajmuje miejsca.
„Firecrest" jest mocno zbudowany z drzewa dębowego i mimo że ma trzydzieści dwa lata, jest w doskonałym stanie. Mógłbym długo rozwodzić się nad jego wytrzymałością. Ale lepiej powściągnąć się i opisać wnętrze mojego pływającego schronienia.
Składa się ono z trzech części.
Z tyłu kajuta o dwóch posłaniach z dwoma kuframi pod spodem. Umywalnia zaopatrywana jest w wodę ze zbiornika o pojemności pięciu litrów, umieszczonego pod pokładem. Ściany wykładane są mahoniem i cętkowanym klonem. Po obydwu stronach — przegródki pełne książek.
Ku przodowi kabiny i w środku statku salon o boazeriach z mahoniu i klonu. Po obydwóch stronach szafki z mymi trofeami tenisowymi. Pośrodku stół składany.
Z przodu lawiza z dwoma składanymi kojami i kuchnia. Tam przyrządzam sobie posiłek na norweskim piecyku naftowym, zawieszonym na kar danie, co mu umożliwia zachowanie położenia pionowego nawet przy silnej chwiejbie. Liczne skrzynie są wypełnione zapasami: suchary, ryż, ziemniaki. U bakbortu pompa połączona z dwoma zbiornikami słodkiej wody. Oświetlenia dostarcza mi lampa naftowa i świece zawieszone na kardanach.
Ten statek jest moją siedzibą. Na nim mam wszystkie moje ulubione przedmioty, nagrody tenisowe i książki. Jeśli nie będzie wiatru, cóż mnie to obchodzi! Nic mnie nie nagli.
Niedużo mam miejsca na statku, ale mogę przewieźć około dwustu tomów. Bibliotekę/moją ograniczyłem z musu, stąd wszystkie moje książki to albo historie przygód, albo poematy.
Spośród nich wymienię „Życie Chrystusa" Renana, najpiękniejszą przygodę na świecie; poematy Edgara Allana Poe, artysty niezrównanego, gdyż łączy on doskonałość rytmiczną ze szlachetnością myśli.
Loti, Farrere, Conrad, Stevenson, Connoley, Jack London, Shakespeare i Kipling są obficie reprezentowani, zarówno jak Verhaeren, Platon, Shelley, Villon, lord Tennyson i John Masefield.
Kiedy chcę klasyfikować moich najulubieńszych autorów, zastanawiam się zawsze nad sposobem, w jaM pojmowali oni morze. Marynarz, który tkwi we mnie, krytykuje zawsze pisarza; podobają mi się w zupełności tylko ci autorzy, którzy byli zarazem wielkimi żeglarzami i wielkimi poetami.
Kocham namiętnie Jacka Londona, wielkiego mistrza bajki i krótkiej opowieści, człowieka, którego życie było burzliwe i piękne i który umiał zawsze pisać z mocą i prostotą. Choć już we wczesnej młodości znalazł się na pokładzie barki...
andga