Antoni Gołubiew - Bolesław Chrobry t. 2 - Szło Nowe.rtf

(2628 KB) Pobierz
Antoni Go³ubiew

ANTONI GOŁUBIEW

 

 

 

Bolesław Chrobry

Tom - II

Szło nowe

 

Część Pierwsza

Końskie Czaszki

 

1.

 

Mokry śnieg leżał grubymi płatami na płaskich gałęziach jedliny. Topniało. Ciężko padały krople. Między czubami drzew przeleciał zestraszony sokół, śmignął ukosem jak strzała.

Wiewiórka zeskoczyła z gałęzi, rudym ściegiem mignęła po szarzyźnie śniegu. Las szumiał. Spotkanie nastąpiło niespodzianie, oba oddziały nie wiedziały o sobie. Wilgotną ciszę szumiącego lasu przebił nagły, ostry okrzyk: “Ee hej!” - wiewiórka pierzchła na pień, jakby ją zmiotło. - “Eee... hej!” - znikła w dziupli. Omszałe stwoły świerków - szare i rosochate - zagęszczały się ciasno-ciasno; wykroty, korzenie; płat śniegu spadł na ochrowy żwir; biało, gliniasto, zielono, czarno. Po raz trzeci szybki okrzyk - nagły, przerażony. Tupot nóg, liczne nogi, śnieg się sypie. Wrzask. Szybko się gęszczą ślady stóp, zapływają wodą, czernieją. Wrzask, ryk, zamieszanie. Zasapany bas Bolesława: “Drużyyyna!” - i odzew: “Bolesław! Bolesław!” - Kwik, coś runęło między krze, w jamę zleciał kadłub głową w dół, z gęby krew, oczy zachodzą mgłą, ciemnieją, bieleją; poprzez mgłę widzą czarne, całkiem czarne wierzchołki drzew, jak kołyszą się, unoszą, idą w niebo, prosto w szare, niskie niebo.

Kotłuje się w gęstwinie. Wycie. Sapanie. Szczęk.

Poszli w głąb.

Bolesławowi pognali Węgrów, rozproszyli, pędzili.

Nielub wracał zasapany, przedzierał się przez chaszcze. Za nim człapało trzech Węgrów, dłonie mieli przykrępowane do drzewca włóczni puszczonej im między nogami - ani myśleć o ucieczce. Nielub był rad. Śnieg mu spadał na spocony pysk, chłodził rozkosznie. W znużonych ramionach, lędźwiach ciepłe, łaskotliwe odprężenie. - Trzech jeńców, trzy pary rąk dla Orczycy. O wa! Przeciągnął się.

Trafił na wykrot: rudy żwir. Chciał minąć, spojrzał: w dole leży woj, wywrócony na wznak, głowa nisko, nogi na skłonie, rozrzucone, widać zdeptane podeszwy skórzni; lewe ramię zawinięte na twarz, prawe z boku, palce wykręcone, wbite w piach. Nielub zawahał się, spojrzał po jeńcach: baranimi oczami gapili się na zewłok. Złość chwyciła Nieluba, z rozmachem trzasnął pierwszego w ucho; tamten zgrzytnął zębami, targnął dłonie, drąg ucisnął towarzyszów w kroku, sieknęli, charkotem jęli wymyślać, po obcemu, nie zgadniesz - Nielubowi czy swemu. Nielub znów powiódł okiem po zewłoku, zoczył łańcuch na piersi, poznał brata po tym łańcuchu. Buchnęło odczucie: radość zalewająca gardło, gębę, wątpia. Stojgniew zabity! lelum! Nachylił się nad wykrotem, dychał gęsto. Oderwał wzrok, pobielałymi oczyma powiódł po lesie: las był biały od śniegu, czarny od mokrego igliwia; mocno pachniał tą czarną zielenią. Wyrwa ziemi przelewała się złotem i śniegiem. Na żwirze zewłok Stojgniewa. Dadźbog!

Równymi nogami zeskoczył w dół. Radość wciąż mu szalała we wnętrzu. Trzech jeńców mruknęło z cicha do siebie, krzywo pochyleni pokusztykali w las; drąg dyndał im między nogami. Nielub klęczał nad bratem, odchylił mu z twarzy ramię: Stojgniew patrzył krwistymi białkami, cała gęba w czarnej, stężałej krwi. Nagle radość przesłoniła się grozą, przeszyła brzuch lodowatym sztyletem, pod szłomem zjeżyła mokre włosy. Zesztywniał Nielub, pochylił się jeszcze bardziej, znów poprzez grozę jęła majaczyć radość, radość, radość. I usłyszał cichy jęk Stojgniewa.

Usłyszał jednocześnie: las szumiał. Znikła radość i groza, wrócił świat. Przypomniał bitkę, jeńców, wstał, wyjrzał z wykrotu: Węgrów nie było; po śniegu ciemniał zabłocony ślad. Nielub chwycił garścią za korzeń wywalonej jedli, podźwignął się, wyskoczył. Wielkim susem pobiegł po śladzie, radość i groza zlała się w duszącą wściekłość, z pochylonym łbem przedzierał się przez świerczak, gałęzie pokrwawiły mu twarz, stękał z gniewu. Zagajnik urwał się, pod górę szedł rzadki bór, grube stwoły biegły w zygzak, w szachownicę, między drzewami mignęła mu trójka Węgrów, niezdarnie karabskali się w górę, jak sześcionożny, potworny skorupiak. Szczeknął krótko, skoczył, śnieg tu leżał na sprężystym mchu, objechał pod stopami, Nielub pośliznął się, upadł. Chwilę leżał twarzą w zimnej mazi, z wściekłości nie miał sił wstać, kąsał śnieg, mech, korzenie. Zadarł głowę, Węgrzy znikli między drzewami, pobiegł półpochylony wprost pod górę, jak leśny zwierz. Dopadł ich na szczycie, usłyszeli go, usiłowali biec, nie zdołali, pierwszy potknął się, upadł, pociągnął innych. Nielub prędko, w pośpiechu, rąbnął trzy razy toporem w leżące głowy, w wytrzeszczone gały: jeden skurcz dreszczu przebiegł trzy ciała. Nielub nie obejrzał się na nich, biegł z powrotem, zwolnił w zagajniku, sapał, szedł wolno, rozważnie uchylał gałęzie; coraz leniwiej zbliżał się do wykrotu. Doszedł, stał chwilę bezmyślnie, nachylił się, wyciągnął zewłok za nogi; nie szukał rany. Podjął brata pod pachy, obojętnie - by obcego - zarzucił na bark, głowa i ręce zwisały mu na plecach, plamiły krwią. Półpochylony ruszył do obozowiska. Nienawiść, zawód, gorycz rosły w nim, rosły, rosły.

Stan z daleka grał gwarem. Buro świeciły namioty. W płaskiej dolinie - z lewa - stadnina drużyny: nie piąć się koniom po górach. Przeciągle basował róg trzema tonami - długim, niskim jak drżenie ziemi, dwoma krótkimi jak skowytanie. Woje wybiegali przed stan, gapili się na kupy wracających. Tamci tupali od lasu, wiedli jeńców, krzyczeli, potrząsali bronią. Bolko widniał z dala, latoś przywieźli mu pancerz z Italii, złoty cały, lubił ten pancerz, świecił na staje. Pogrubiał, rozrósł się. Podle dreptał siostrzan, Włodek Kosy, niski był, kiwał się na boki. Nielubowi oczy zalewała krew ze zmęczenia, ledwo zipiał. Ujrzeli go, krzyki poszły, jeden-drugi wyskoczył zobaczyć, co niesie. Pierwszy doleciał Dzik, wrzasnął:

- Węgra ułowiłeś?

- Brata - odburknął Nielub ze złością.

- Brata? Hum, hum...

- Pójdziesz wen.

Dzik nie zważał, podszedł, odchylił łeb Stojgniewa. Cofnął się.

- Lelum!

- Pomóż. Nie zdołam dźwigać.

Tamten nie zważał. Co tchu pobiegł do Bolesława. Po obozie szła już wieść, skoczyli patrzeć: Stojgniew, Stojgniew! Wraz zdjęli go z karku Nieluba, ośmiu chłopa chwyciło za końce sulic, ułożyło na nich rannego, Przemko podtrzymywał głowę, wraz garście skleiły się mu od juchy. Przez ciżbę przepchał się Bolko, niosący zatrzymali się, Bolko, pobladły z gniewu i żalu, krzyknął w głos:

- Wolno ji nieść, psiekrwie. Wolej, by dziesięć koni mi ubiły niźli Stojgniewa.

I zaraz:

- Gdzie Nielub?

Wypchnęli go. Bolko uchwycił chłopca za kark, przybliżył twarz do swej twarzy, tchał w gębę:

- Ubit?

- Nii...

- Jako mu?

- Nie wiem.

- Kajś ji nalazł?

- W wykrocie, głową w dół. Cały piach pełen juchy.

- W wykrocie, mołwisz?

- Uhm.

- Przydźwigałeś ji?

- Brat - Nielub ruszył ramionami.

- Naści to - zerwał łańcuch z pancerza, narzucił na Nieluba i znów do niosących:

- Wolno tam... pomału...

Dyrdali by na pogrzebie. Bolko zły; kajś zapodziała się wrzawa po bitwie. Pociągał ciepły wiatr, pachniało mokrą ziemią, nalot śnieżny tajał, ciapkali po kałużach. Wnieśli Stojgniewa do namiotu, złożyli na skórach. Bolko został przed namiotem, zapatrzył się. Góry stały dalekie, gniotły sinym wałem lasu, świeciły srebrnymi czapami. Zwały chmur darły się o nie, siadały po dolinach. Rzeka z lewa ryczała spieniona i gniewna. Wzrok Bolka był pusty jak powietrze. Zacichli, czekali.

Zagryzł, jak koń, któremu przeszkadza wędzidło, zawołał:

- Puchała!

Starogniew wysunął się z ciżby. Ciągał nosem, lało się mu z nosa. Spode łba patrzył na księcia.

- Gotuj drużynę, Puchała. Pod wieczór pójdziem. Starogniew smarkał się, charkał, milczał. Bolko zmarszczył brwi, spytał:

- Co ci?

- Niedobrze iść w góry pod wieczór.

Bolko parsknął:

- Jutro nam być u grodu Saros.

Puchała chwycił nos w garście, smarknął na ziem, plunął, ochrypłym głosem rzekł:

- Węgry mołwią: Sajo wylała, Dunajec wylał, Poprad wylał.

Bolesław spojrzał w lewo na ryczącą rzekę, zawahał się, poźrał po stłoczonych wojach. Przemko wykrzyknął z ciżby:

- O wa! Puchała stary chrzan.

Starogniew nie obrócił głowy - dawna to była zwada między Starogniewami a Świradami - sarknął w półgłos:

- Obliż mleko z gęby.

Bolko zniecierpliwił się:

- Przewodników masz?

- Mam.

- Co mołwią?

- Że niedobrze. Jen pry: nie przejdziecie, jen: nieprzezpiecznie. Rzeki wezbrane, brzegi rwą, niosą grubachne stwoły. Z gór śnieg wali, może zasypać.

Bolko znów spojrzał na siny wał gór z lśniącymi czapami, tupnął nogą, krzyknął:

- Trza iść. Węgry, cośmy ich pobili, wrócą, ostrzegą. Szczepan wojów zwoła, trza zaskoczyć.

Puchała pociągnął nosem, spojrzał załzawionymi oczyma:

- A no! - odwrócił się, ze złością przepchał się przez tłum, łokciami szturchał, poszedł. Za nim na długich giczołach powlókł się Jeż. Puchała zrzędził nudnie, starczo:

- Mieszka takoż chrobry był, Ziemomysł takoż. A wżdy rada to rada, wiec to wiec. Pry wojewoda: niedobrze pod wieczór iść, a żabibij z kupy: “Puchała stary chrzan”. I Bolko duma takoż: “Puchała stary chrzan”. Wraz napędzą Puchałę kiej poćpiegę, obaczycie. Niedobrze, niedobrze. Obaczycie, synkowie. Drzewiej nie tak bywało, inny ład. Tfu!... Bolko kazał wołać Nieluba:

- Szukaj Zefrida, niechże pieczliwie chodzi koło Stojgniewa. Powozem ji wieź do Orczycy, słysz. Komornika ci dam. Pod wieczór ruszym w góry.

Nielub przestępował z nogi na nogę, wargi miał ściśnięte.

- Ksze...

Bolko już się odwracał, przystanął.

- No?

- Ksze!... - Nielubowi momotało w gębie - weźcie mię na Węgry.

Bolka twarz się ściągnęła, zrobił nagły krok do Nieluba, zasyczał.

- Ej ty, Nielub, nie przeciw się. Wiem, żeś ty na Stojgniewa krzyw, nienawidzisz go, choć on ci brat i starosta w rodzie. Wiedz i ty: dowieziesz Stojgniewa w pieczy, ozdrowieje, będę ci to pomnił. Nie będziesz miał pieczy nad nim: i to będę pomnił. Ej, Nielub, Nielub...

Zajrzał mu w oczy.

- Ty ślepi nie mruż, wiem ci ja twoje dumki, twoją złość. Małom cię wtedy w łaźni bił, nie doszło. Mogę dodać. Chcesz?

- Nie - warknął Nielub i odszedł. Nieugięty był. Orczyk. Bolesław koniec wąsa nawijał na palec, raz po raz, w zamyśleniu.

Pod wieczór przyjechała Adelajda, Belkowa siostra, która była wprzódy za Gejzą węgierskim, nynie za Kupanem. Zimą jeszcze uciekła do brata przed pasierbem - Szczepan zawziął się na nią i na jej synów. Bolko wtedy Weletów wojował, teraz wybrał się na Węgry, obaj Kupanowice byli z nim razem. Kosy Włodek, na którego Węgry wołali Żar, i Wasul. Adelajdę zostawił Bolko w Krakowie, nie strzymała, gorąca była, przyleciała za drużyną i synami. Jechała okrakiem, po męsku, koń był spieniony, wiodła go pewną ręką. Woje patrzyli kupami na to dziwowisko, latały sprośne docinki, ale drużyna lubiła babę, wesoła była, istny chłop. Bolko się obruszył.

- Czegoś tu?

Była bardzo podobna do brata, szeroka, rozrośnięta, płowo włosa - dla włosów tych wołali na nią Biała Knięgini. Nie złaziła z konia, uderzyła otwartą dłonią po udzie, zaśmiała się:

- Abo nie nadam się?

Bolesławowi śmiech latał pod wąsami, ale się nie rozmarszczył.

- Ejże - burknął - jak ci wiatr kieckę odwieje, woje ciebie patrzeć będą, nie Węgrów. Taka to korzyść z białki.

Czerwony gniew przeleciał jej przez twarz.

- Bolko!

- Wracaj, mołwię.

- Nie wrócę. Z miejsca nie ruszę.

- Ejże! - Bolko zaszedł koniowi z boku, cienkim prętem ściobnął go po zadzie. Źrebiec skoczył w bok - i przed siebie! Adelajda ściągnęła powody, chwilę się tarmosiła, okiełzała wierzchowca, wracał wolno, uparcie drobiąc kopytami, szarpiąc ściągniętym łbem, gniewnie łyskając oczyma. Adelajda śmiała się szeroko, w pełny głos. Bolko również się zaśmiał.

- Odprawię cię z wojami.

Chwyciła za łęk, zeskoczyła. Śmiech jej zamarł, znów gniew pokrasił lice. Szybko podeszła do brata, szła niezgrabnie, kiwała się w biodrach. Powiedziała zduszonym szeptem:

- Bolko, słysz, weźmiesz mię. Nie bzdycz. Ja nie klucha, wiesz. I miecza się nie stracham. A chcę być tam razem... Bo ty sam - nieufnie zerknęła na brata.

- Myślisz ujarzmić mię?

- Myślę bronić swych praw.

- Synów twoich biorę.

- Ech! Włodek koso patrzy na Wasula, aż całkiem oczy skosił, Wasul na Włodka, sami gotowi się porznąć. Ciebie pilnować chcę, ale i synów.

- Wiele pilnowania na jedną białkę.

- Starczy.

Spojrzeli na siebie. W stanie już grały rogi, drużyna gotowała się. Przyleciał Płeszka:

- Puchała mołwi, że gotów. Bolko odetchnął głębiej.

- Niech wiedzie.

Oboje z Adelajdą, wsparci o siebie ramionami, patrzyli, jak spoza namiotów wysypały się konie, ludzie, hełmy, włócznie, topory, migające kopyta, rozwiane grzywy, tupot, wrzask, bezładna, rozpędzona kupa, waląca brzegiem Dunajca na południe. Bolkowi nagłe wzruszenie, pełna niecierpliwości namiętność przepełniła serce, obejrzał się z pośpiechem, krzyknął pełnym głosem:

- Konia mi! Konia! Żywo.

W długich szczupakach jechała Adelajda za bratem i drużyną. Błoto tryskało spod kopyt, chlapało na ubranie, na twarz. Białe czapy na sinym wale gór zapływały drgając purpurą. Dunajec ryczał rozjuszony.

 

2.

 

Mały Zefrid nie należał już do dworu Ungera; był kapelanem księcia. Unger zrazu wymawiał Bolkowi odbicie Zefrida; Bolko śmiał się szerokim, głośnym śmiechem. Szły lata. Zefrid służył wiernie, radził bystro. Bolesław był mu rad.

Podrużył się z Nielubem. Krążył koło Stojgniewa jak ćma wokół ogniska; Stojgniew nie lubił go. Kapelan pochlebiał Nielubowi. Pokochali się.

Bolko zostawił Zefrida dla pieczy nad Stojgniewem.

 

Stojgniew odchylił głowę, uwierał go zagłówek. Słyszał szum, dziwił się, ogarnęła go leń. Nie chciał myśleć. Naraz przypomniało się samo: kosy Węgier, warga obwisła, wąs cienki, czarny, próbował pchnąć go mieczem, musiał drugi nadlecieć, tępy stuk w głowie, Stojgniew pada między krze, do tyłu, oczy zachodzą mgłą, widzą czarne, całkiem czarne wierzchołki drzew, jak kołyszą się, idą w niebo, prosto w szare, niskie niebo. Szumi las.

Poprzez szum targnął nim strach, Stojgniew odemknął oczy, zamknął. Znów odemknął. Obrócił głowę, zabolało, jęknął. Szum rósł nad las, nad niebo.

Z rana Zefrid odprawiał swe chrześcijańskie zaklęcia. Odczytywał modlitwy, ranę obmywał święconą wodą, przykładał krzyż do bladych warg Stojgniewa. Po nim wsuwał się wieszczek, stary grzyb, wołali nań Pach, przysłał go Puchała - Starogniew z dawna lubił starszego Orczyka. Pąch był niski, krzepki, barczysty, szczeć miał kolczatą, białą, oczy małe, patrzył chytrze, mocny wieszczek był. Często na wyprawy z Bolkiem chadzał, bają mało-wiele zaklinał, lecz jeśli go wzięli, zawsze moc była bydła i niewolnika. Zefrid gromił wszystkich, że poważają Pacha, mawiał, iż diabłu służy; jeno Bolkowi do oczu nie skakał. Wieszczek bobonił mądrze, gusła znał i wróżę; krzyża bał się, jakoweś dla obrony przed nim znaki palcami czynił; wesoły był człek. Lubiano w drużynie Pacha.

Gdy Zefrid odszedł, poczynał Pąch swe zabobony. Szeptał i odganiał Kyryi Krysti, potem dmuchał w ranę przeciw praktykom Zefridowym. W końcu zioła wyciągał zza pazuchy, mruczał nad nimi, rozcierał w garści na proch, przykładał do rany. Gdy Zefrid wracał, był zły: znów obmywał ranę z ziół, powtarzał swe zaklęcia i dawał do całowania krzyż.

Obaj wiedzieli: który uratuje Stojgniewa, łaskę księcia mieć będzie. Jeden drugiemu szkodził, chodzili do Nieluba na skargi. Nielub marszczył się zły, spluwał, klął. Zefrid przedkładał:

- Pąch diabłu służy, nie Bogu, diabli pomiot. Brat wasz chrześcijanin jest, Bolkowy woj, diabeł mu szkodzić chce, nie lza mu przy mnie, nasłał Pacha. Napędźcie suczego syna: i srom, i grzech. Napędźcie, sulę wam po przyjaźni.

Nielub wbijał w Zefrida ponure, niechłopięce oczy, supłał przez zęby:

- Ejże, wasza rzecz z diabłem się dołać. Nie moja. Pilnujcie brata.

Przychodził do Nieluba Pach, marszczył kolczatą gębę, sypał skargami gęsto, oczyma wkoło biegał:

- Niedobrze, panie, tfu! na błota, na czarne wody! Ziele przykładam, dobre ziele, mocne. Przychodzi Zefrid, ziele wen, wodą myje. Źle starą ranę wodą myć, gnije rana, śmierdzi, pełna zielonej ropy. Wkoło ogień, bredzi wasz brat. Ja mu stopy gorczycą mażę, Zefrid wyciera. Mołwię mu: “Ksze, trza ogień odciągnąć”, a jen żegna mię, tfu! na bajora, na plesa! Starogniew wołał mię i rzekł: “Pach! Wyżyje Stojgniew, nóż ci żelazny dam a sukna bławego, a kuty róg. Słysz, Pach! zemrze Stojgniew, będę cię biczem siekł na śmierć, do końskiego chwosta przywiążę. Ty się pilnuj”. Jakże, panie, rzeknijcie?

Nielub odpowiadał:

- Bacz tegdy, by ci bicz nie pociął skóry na runo... - Pąch drapał się w głowę... chytrymi oczyma przewiercał Nieluba: co mu? Chceli, by mu brat pomarł?

Nielub sam nie wiedział, co mu jest. Wszystkie te lata w drużynie chadzał, zżył się z bratem; rzadko go zawiść gryzła. Do Orczycy zaglądali ze dwa razy na rok, razem, udo w udo, konie niosły chybko, drzewa migały. Na skraju puszczy błyskał im trupi rząd czaszek na ostrokole i czerniejący z wolna nowy gród u brodu: wtedy dawna niechęć buchała nagłą pożogą. Latorosłka witała braci tupotem bosych nóg. Smardy kłaniały się w pas - dom znowu pełen był ludzi. Turoń przychodził z Ledargowego grodu z pokłonem: Nielub puszył się. Dąbrowa szumiała za dworzyszczem. Wisła szaro plaskała sennym nurtem. Kołowały wrony. Zapadali w ciszę, w sen.

Razem z bratem siadywali przed ogniem, razem chodzili na zwierza. Kapały jednostajne dni. Brat był wesół, rżał by źrebiec, ckniło mu się doma. Miesiąc jeszcze nie zmienił się na niebie, gdy zrywał się z ławy, mówił prędką, niecierpliwą zadyszką:

- Trza nam do Bolka, Nielub!

Nielub wracał chętnie, bez żalu. Odjeżdżających żegnały końskie czaszki martwym spojrzeniem oczodołów. Kiedy je las przesłonił, urok sczezł.

Tak zawsze bywało.

 

Zefrid wyszedł przed namiot, Nielub siedział na łubie z przyodziewą, pustym wzrokiem wodził po górach; tęsknota darła mu pod żebrami: iść by z Bolkiem, Węgrów bić, łup brać, niewolnika. Umarlaka miej w pieczy, psia mać! babia to robota, Pacha abo Zefrida, nie wojacka. Kapelan przysiadł podle, czarnymi oczyma wiercił, nie gwarzyli nic. Jodły szumiały wysokimi czapami. Stojgniew nieprzytomnie pojękiwał za skórą namiotu. Burczały monotonne zaklęcia Pacha. Koniuch pokrzykiwał.

Minęły trzy dni, nadeszły kolesa Bolkowe - długi wóz, suto moszczony, z trzema tarczownikami; przewodził im Gwozd. Mieli Stojgniewa powozem wieźć do Orczycy. Gwozd pilił, bał się, że mu droga rozkiśnie i konie nie uciągną. Wynieśli Stojgniewa - wciąż nieprzytomnego - złożyli na miękkich skórach. Zefrid jurzył się, skrzeczał, trząsł się nad drugiem księdza, Pąch bobonił, Nielub oczyma wodził po górach. Gwozd swarzył:

- Ni koła, ni sanie, jakże tu powoź wieść. Wy, panie, świadczcie, jakem pośpieszał. Dadźbog! Inoino, a dżdże chlupną, tegdy nie przejechać.

- Obaczym, jak powiedziesz - burczał za milczącego Nieluba Zefrid. - Pomnij, żeby stan wszędy był, konie świeże, żarcie i picie. Druga księdza wieziemy.

- Ruszaj! - krzyknął z nagłym zniecierpliwieniem Nielub. Smard, wiodący konie, zahukał, zaplaskały kopyta, ruszyli na północ.

 

3.

 

Szła wiosna. Powietrze żarło śnieg. Drogi się rozciapkały, koła grzęzły. Trzaskały baty, woły się napinały, deptały w miejscu, przystawały zniechęcone, nie zważały na razy. Konie biły kopytami, kręciły się, rzucały się nagłymi szarpnięciami. Ludzie podpierali ramieniem kłonice, zakładali drągi, podważali, grzmocąc trzonkami batów w płowe karki, ryczeli:

- Eeej! ooo! Ruszta się...

- Małe, ooo!

- Ooo!

Cała droga do mostu była zawalona obozem, wozy a wozy, parę sani. Ludziska spoceni, bez kożuchów, w lnie jeno, pchają, pyskują. Wyżej kostek brodzą w błocie, klną. Komornik książęcy, Ludek, z wiewiórczą gębą, ostrymi uszyma, ostrym wąsem, wierci złymi oczkami, krzyczy, pogania. Stanęli, rozdziawili gęby, nie słuchają.

Olszyna po bokach pachnie cierpko, brzoza sypie bazią. Zimne obłoki świecą spoza gałęzi. Niebo zielonkawe, złote. Ludzie przystają, oparci o drabiny, patrzą w puszczę. Milczą. W piersi zatajona złość, stara, bezsilna, niewiosenna. Głębiej między drzewami leży jeszcze śnieg, puszcza wieje chłodną wilgocią. Od puszczańskiego zapachu gniew w piersi rośnie. Milczą.

Ludek biegnie wzdłuż wozów, błoto mu tryska spod nóg, krzyczy:

- Pogaaa...niaj! Do zachodu trza dojechać grodu. Pogaaa...niaj!

Nie ruszają się.

Zoczył: kupa. Zebrali się, uradzają. Wali na nich, mała gęba jeszcze się mu skurczyła, wąsy pod nos podłażą. Przyskoczył, warknął:

- Wy cóż?

Spod kołtunów patrzą nań tępo oczy, gęby - czerwone. Milczą. Ludek wodzi wzrokiem od jednego do drugiego, szuka, wybrał.

- Ty, Kłąb, czemu stoisz? Co? Poganiaj!

Kłąb przestąpił z nogi na nogę, obrzucił spojrzeniem gromadę, burknął:

- Oje mi pękło. Nie poradzę. Ludek zatrząsł się z gniewu.

- Oje... oje pękło... psia mać... oje... Pokaż.

Kłąb ustąpił krok, wskazał palcem, powiedział zduszonym szeptem:

- Patrz.

Ludek schylił się, pomacał ręką drąg: był pęknięty. W tej chwili poczuł tępy ból w potylicy, w ustach gorącą krew, padł twarzą w bagno. Kłąb podniósł znowu kłonicę, w oczach szaleństwo, stęknął, z rozmachu trzasnął tuż u nasady czaszki. Jak stali, gromadą rzucili się na trupa, bili, kopali, siekli batami. Za trud, za poniewierkę, za ciężary, za błoto. Och!

Odchłynęli z nagła, krew odpływała od głów. Z puszczy powiało chłodem, spojrzeli po sobie, po trupie, po puszczy. Zdusił strach w dołku.

Posypały się słowa - urwane, trwożne.

- Lelum!

- Księdzowy człek.

- Co robić?

- Lelum, co robić?

- W dyby wezmą.

- Gad przeklęty.

- A ty, Kłąb, wraz do kłonicy.

- Milcz. Wszyscy bili.

- Prawdać. Wszyscy bili.

- Co robić?

Spojrzeli po sobie psim, przestraszonym spojrzeniem. Stary Szysz zabiedolił:

- Trzeba to było... ludkowie, ludkowie. Teraz wezmą nas do grodu, w jamy rzucą, nie pożrę ni synów, ni wnuków - pomarszczonymi, suchymi dłońmi zakrył twarz i zapłakał.

Znów posypały się szepty:

- Zatopić by w bajorze.

- Wypłynie.

- Kamieniami by przywalić.

- I tak wypłynie.

- Lel...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin