Guy de Maupassant - Portret.pdf

(150 KB) Pobierz
Portret
Guy de Maupassant
Księgarnia Wilhelma Zukerkandla, Złoczów, 1923
Pobrano z Wikiźródeł dnia 08.03.2017
P O R T R E T.
 —
Patrz: Milial! — ozwał się ktoś w pobliżu mnie.
 Spojrzałem
w stronę wskazanego, od dawna bowiem miałem
ochotę poznać tego Donżuana.
 Był
to mężczyzna niemłody już. Szpakowate i gęste jego
włosy o zamglonej siwiźnie przypominały nieco owe futrzane
czapki, w jakie się ubierają niektóre ludy północne a piękna,
dość długa broda, spadająca mu na piersi, miała w swoim
wyglądzie też coś z wełnistego futra. Rozmawiał zcicha z jedną
z kobiet, nachylony ku niej, zapatrzony w nią pełnem słodyczy,
hołdu i pieszczot spojrzeniem.
 Znałem
jego życie a przynajmniej to, co wszystkim było
znane. Był kilkakrotnie kochany do szaleństwa, rozgrywały się
dramaty dokoła jego nazwiska. Wyrażano się o nim ogólnie
jako o mężczyźnie nadzwyczaj ujmującym, niezwyciężonym
prawie. Kiedym się zwracał z zapytaniem do kobiet, które mu
oddawały najwięcej pochwał, pragnąc zbadać, w czemby mogła
polegać ta jego władza, odpowiadały wszystkie po pewnym
namyśle:
 —
Ja nie wiem... To jakiś czar...
 Nie
był on wcale piękny. Nie miał też w sobie szyku, jaki
lubimy przypisywać pogromcom serc niewieścich. Pytałem
więc samego siebie, rozciekawiony, w czemby się mógł
ukrywać szczególny urok tego człowieka?... W dowcipie?... Nie
zacytowano mi nigdy z jego ust ani jednego zdania, nie
podnoszono nawet jego inteligencyi... W spojrzeniu?... Być
może... Czy w głosie?... Głos pewnych osób miewa w sobie
czasami pewien nieodparty wdzięk zmysłowy, niemal smak
czegoś wybornego, tak że słuchając ich, uczuwamy apetyt a
dźwięk ich głosu spływa na nas niby smak łakoci.
 —
Znasz osobiście Miliala? — zapytałem przechodzącego
znajomego.
 —
Znam.
 —
Poznaj mnie z nim.
 W
minutę potem zamieniwszy uścisk dłoni, rozmawialiśmy
już obadwaj. Wszystko, co wychodziło z jego ust, było
rozsądne, dawało się słuchać z przyjemnością, nie zawierało
jednak nic nadzwyczajnego. Głos natomiast był w rzeczy samej
piękny, słodki, dźwięczny, pieszczotliwy; zdarzało mi się
jednak już słyszeć głosy o bardziej ujmującym i wzruszającym
dźwięku. Słuchało się go z satysfakcyą, jakby się patrzyło na
malowniczo tryskające źródełko. Nie trzeba się było wcale
natężać, by towarzyszyć myślą temu, co mówił, żaden
dwuznacznik nie pobudzał tu ciekawości słuchacza, nie
trzymało zainteresowania w napięciu. Konwersacya z nim była
raczej wypoczynkiem i nie wzniecała w partnerze ani żywej
żądzy odpowiedzi czy też przeczenia, ani zachwytem
tchnących potakiwań.
 Z
równą łatwością zresztą przychodziło replikować jak
przysłuchiwać się mu. Odpowiedź zjawiała się na ustach sama
przez się, gdy skończył mówić, a słowa płynęły jakby w
naturalnem następstwie tego, co przed chwilą powiedział.
 Zastanowiła
mnie wkrótce pewna refleksya. Znałem go
dopiero od kwadransa, a zdawało mi się, że jest jednym z mych
najdawniejszych przyjaciół, że wszystko u niego znane mi jest
od dawna: jego twarz, ruchy, głos, myśli.
 Naraz,
po kilku zaledwie chwilach rozmowy wydało mi się,
jakby pozostawał w najściślejszym ze mną stosunku.
Wszystkie drzwi stanęły pomiędzy mną a nim otworem, i
byłbym mu się może zwierzył, gdyby tego zażądał, z rzeczy, o
jakich się zazwyczaj mówi tylko najdawniejszym
przyjaciołom.
 Zaiste
— było w tem coś tajemniczego. Owe zamknięte
zapory, dzielące jednę istotę od drugiej, jakie czas po kolei
usuwa, skoro wzajemna sympatya, powinowactwo gustów, ta
sama kultura umysłowa i stałe stosunki przetrzebią je nieco,
zdawały się między mną a nim nie istnieć — a także bez
wątpienia między nim a wszystkimi tymi mężczyznami i
kobietami, jakich przypadek postawił na jego drodze.
 Rozstając
się po upływie pół godziny, przyrzekliśmy sobie
widywać się często, dał mi przytem swój adres i zaprosił mnie
do siebie na śniadanie które miało się odbyć pojutrze.
 Zapomniawszy
godziny, przybyłem zawcześnie, nie wrócił
do siebie jeszcze. Milczący, bardzo poprawny lokaj
wprowadził mnie do ładnego salonu, mrocznego trochę, o
charakterze zacisznym, serdecznym. Uczułem, że mi tam
dobrze, jak u siebie. Ileż to razy zauważyłem wpływ
mieszkania na umysł i charakter. Są ubikacye, które człowieka
wprost ogłupiają, gdy w innych, na odwrót, jesteśmy zawsze
pełni werwy. Jedne przejmują nas smutkiem, chociaż są białe,
jasne, złocone, — w innych jest coś rozweselającego, mimo
stłumionych barw mebli i obicia. Oko nasze, podobnie jak i
serce ma swoje nienawiści i sympatye, z których nam się
częstokroć wcale nie zwierza, narzucając je tajemnie,
ukradkiem naszemu humorowi. Harmonia mebli, ścian, styl
całości oddziaływają chwilowo na naszą organizacyę
intelektualną, jak powietrze lasu, morza lub gór oddziaływa na
ciało nasze!
 Usadowiwszy
się na sofie, zasypanej poduszkami uczułem
się naraz unoszonym, przytulonym przez te małe woreczki
pierza, oszyte jedwabiem, jak gdyby kształt mego ciała i
miejsce dlań — wyznaczone były z góry na tym sprzęcie.
 Począłem
się rozglądać. Nic jaskrawego w całym pokoju;
wszędzie rzeczy ładne ale skromne, sprzęty proste, choć
rzadkie, wschodnie portyery, nie wyglądające na towar z
Louvre’u, lecz z wnętrza haremu, naprzeciw mnie zaś portret
kobiecy. Był to portret średnich rozmiarów, odtwarzający
głowę i górną część korpusu, oraz ręce, trzymające książkę.
Przedstawiona na nim osoba była młoda, z odkrytą głową, na
której płaski stroik ze wstążek, usta trochę smutno
uśmiechnięte. Nie wiem, czy to skutkiem nadzwyczaj
skromnego stroju, czy wskutek wrażenia, jakie wywierała
swem naturalnem ułożeniem, nigdy jednak żaden wizerunek
kobiety nie wydał mi się tak bardzo na swojem miejscu, jak ten
w tym apartamencie. Prawie wszystkie znane mi portrety
kobiece miały w sobie coś teatralnego, czy to dla sukni zbyt
strojnych czy wskutek wyrazu twarzy, zdradzającego
świadomość pozowania wobec malarza naprzód a potem wobec
tych wszystkich, którzy obraz oglądać będą — innym razem
zaś ten sam efekt wywierała niedbała poza lub negliż, starannie
dobrany.
 Wyobrażone
na nich kobiety to się puszą, pełne piękności i
majestatu, z miną wyniosłą, jakiej w życiu nie umiały długo
zachować —; to się znów mizdrzą bez końca w martwej
niezmienności płótna, a każda z nich ma coś, klejnot lub
kwiatek, fałd na sukni lub grymas na ustach, w którym się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin