Kornel Filipowicz - FORTEPIAN.pdf

(54 KB) Pobierz
Kornel Filipowicz – "FORTEPIAN"
(z tomu "Biały ptak", 1960)
/Przywołane w opowiadaniu zdarzenia z cieszyńskiego dzieciństwa pozwalają
czytelnikowi wniknąć w klimat domu rodzinnego chłopca będącego bez wątpienia
alter ego małego Filipowicza, poznać jego kłopoty i emocjonalne rozterki.
Odtworzenie jego przeżyć jest niczym zapis z poufnego pamiętnika. Dzięki
otwartości i szczerości narracji czytający może być świadkiem kształtowania się
swoistego kodeksu etycznego wchodzącego w życie dziecka.
W dwóch miejscach opowiadania Filipowicza umieściłam linki pozwalające na
odsłuchanie pieśni lub melodii, o której jest mowa w tekście./
___________________________________________________
"FORTEPIAN"
Ten list błąkał się po całej Polsce, ale trafił w końcu do naszej skrzynki na
drzwiach. Koperta pokreślona była kolorowymi ołówkami, pomięta i poplamiona.
Przy obiedzie ojciec otworzył list; czytał go długo, marszczył przy tym czoło,
mrużył oczy i kiwał głową, potem powiedział do matki, podając jej list:
- Twój fortepian się znalazł...
Przez kilka następnych dni było dużo gadania w domu na temat fortepianu.
Ojciec - nie wiem dlaczego - nazywał go "fortepianem mojej matki", moja matka
mówiła, że to jest n a s z fortepian i że trzeba po niego koniecznie jak najprędzej
jechać. Ojciec był zdania, że nie ma pośpiechu, że jak fortepian czekał dziesięć
lat, to nic mu się nie stanie, jak poczeka jeszcze rok. Matka jednak nie chciała
czekać. Twierdziła, że fortepian w dzisiejszych czasach - to majątek. Ale ojciec
śmiał się z takiego majątku, po który trzeba jechać sześćset kilometrów, a potem
wieźć go z powrotem sześćset kilometrów. Nawet gdyby fortepian cało dojechał -
to straci dwie trzecie swojej wartości, bo tyle będzie kosztowała podróż, bilety
kolejowe i transport. Matka złościła się, gniewała na ojca i nawet płakała.
Słyszałem, jak rodzice rozmawiali w nocy na temat podróży. Matka szeptała coś
bez przerwy, ojciec czasem jej przerywał grubym głosem. Aż pewnego dnia ojciec
wziął zaliczkę i rodzice wyjechali. Zostałem sam z babką.
Nastały piękne dni w moim życiu. Był koniec września; kiedy wychodziłem rano
do szkoły, było zimno, w powietrzu wisiała mgła, dachy domów były czarne i
wilgotne jak po deszczu. Biegłem ulicą w dół, stukając obcasami. Było cicho i
pusto. Drzewa na placu kościelnym wydawały się zasłonięte tiulową firanką. Nie
śpiewały ptaki, liście zwisały nieruchomo na sztywnych gałązkach. Kiedy w
południe wracałem do domu, świeciło słońce, było gorąco. Wlokłem się powoli pod
górę ulicą. O tej porze wracało także wojsko do koszar. Oficer szedł trotuarem z
trzcinką w ręku. Pierwsze czwórki maszerowały porządnie, równo; żołnierze byli
przystojni, wysocy, trzymali równo karabiny - ale na końcu wlekli się mali i
brzydcy, szli zgarbieni, mylili krok. Nieśli ciężkie karabiny maszynowe i tarcze
strzelnicze przedstawiające biegnącego żołnierza w wielkim niemieckim hełmie.
Tarcze były podziurawione kulami; niektóre kule chybiały i robiły dziury koło
głowy albo na brzegach tarcz - ale najwięcej trafiało w brzuch żołnierza. Było tam
tyle otworów, że czasem łączyły się w jedną wielką, poszarpaną dziurę, przez
którą było widać na wylot niebo i drzewa. Czasem wojsko śpiewało: "Mam ja jeden
śliczny zamek, gdzie ma miła przebywa" - albo: "Przez las szła dziewczyna, przez
las szła dziewczyna, przez las szła dziewczyna, przez las dębowy" - albo żołnierz,
który szedł z boku, grał na trąbce. Bardzo cierpiałem, kiedy żołnierze źle
maszerowali, jak byli brudni, mali i brzydcy; myślałem, że jak by ich zobaczył
teraz jakiś szpieg, niemiecki albo litewski, mógłby nabrać o naszym wojsku
bardzo złego wyobrażenia. Widocznie takiego samego zdania był oficer, bo często
w takich chwilach dawał komendę: "Kompania, stój!" - kazał podoficerowi nieść
swoją trzcinkę, wyciągał szablę i kompania maszerowała dalej na baczność, z
podniesionymi karabinami, żołnierze prężyli się i wybijali takt butami. Oficer
szedł na czele kompanii i kłaniał się szablą innym oficerom, którzy go salutowali,
a czasem nawet jednej bardzo ładnej pani, która mieszkała w sąsiedniej
kamienicy i często wyglądała przez okno. Nabierałem znów otuchy, chciałem, żeby
teraz jakiś człowiek z zagranicy mógł zobaczyć nasze wojsko. Zrozumiałby, że my
jesteśmy już tacy: możemy być nieładni, możemy być zmęczeni albo znudzeni -
ale niech tylko padnie komenda: "Baczność, równy krok!"...
Jadłem obiad, potem babka mówiła, żebym długo nie siedział na dworze, bo
trzeba odrobić lekcje. Wracałem do domu po ciemku, brudny, spocony, zziajany
jak pies. Babka trochę się gniewała na mnie, ale nie bardzo. Kazała mi się prędko
myć, jeść kolację i brać się do roboty, bo jestem już w pierwszej gimnazjalnej, a
nie w jakimś tam powszechniaku. Siadałem koło stołu, rozkładałem zeszyty,
opierałem książkę o cukiernicę i udawałem, że się uczę. Z dworu słychać było
szczekanie psów i krzyki chłopców biegających jeszcze po ulicy. Ale wszystko się
powoli uciszało, babka mówiła, że już zimne wieczory, i zamykała okna. Z kuchni
słychać było tykanie zegara. Babka cerowała moje rajstopy i mówiła, że w domu
jest spokój, jak by anioł dom przeleciał. Pytałem, co to znaczy: "Anioł dom
przeleciał"? Tak się mówi, kiedy w domu jest cisza, mamy co jeść, a ja jestem
grzeczny - to tak, jak by anioł przeleciał przez nasz dom. Wyobraziłem sobie
anioła z wielkimi białymi skrzydłami. Anioł, jak by był z waty, przepłynął cicho
przez nasze mieszkanie, wzbudzając lekki powiew i pozostawiając zapach, który
lubiłem, zapach cedrowego ołówka. Oczywiście nie wierzyłem w anioły, ale
mogłem je sobie doskonale wyobrazić. Patrzyłem na babkę, potem usiłowałem
czytać z książki lekcję, ale utykałem po kilku zdaniach, mrużyłem oczy i czułem,
że odlatuję z tego miejsca, lecę i rozpływam się w szerokim, spokojnym powietrzu.
- Ty śpisz! - budził mnie głos babki.
- Nie - protestowałem i otwierałem oczy. Czytałem jeszcze chwilę, potem zbierałem
książki ze stołu i kładłem się do łóżka.
Tak mijały nam dni bez rodziców, spokojnie i beztrosko. Ale któregoś wieczoru
rodzice wrócili. Leżałem już od chwili w łóżku i udawałem, że śpię. Słyszałem, jak
ojciec mówi dość wesoło:
- Szkoda było jechać po to stare dorubajło...
- No, proszę mamy, przecież grał na nim, kto chciał: Rosjanie, Niemcy, bolszewicy,
Ukraińcy, Polacy - mówiła moja matka. - Walili pięściami i butami. Fornir zlany
wódką, popękany, popalony. Ale głos, głos został. Głosu nie byli w stanie
zniszczyć!
Ojciec spytał, jak się sprawowałem i czy się uczyłem. Babka odpowiedziała, że
byłem grzeczny i uczyłem się. Ojciec powiedział, że to się dopiero okaże. Poszedł
do swojego pokoju, rozbierał się, stukał, otwierał i zamykał okno, potem położył
się i zapalił papierosa. Matka jeszcze długo rozmawiała przy stole z babką.
Opowiadała o znajomych i krewnych, mówiła, że znalazł się mały dywanik, dwa
fotele, szafka nocna i tiszlaufer z czaplą. Ściszyła głos i mówiła pociągając nosem,
że w pierwszej chwili nie poznała naszego fortepianu, że myślała, że to jakiś inny.
Tak się postarzał i odmienił, jak by nie ta sama rzecz. Serce jej się ściska z żalu,
ale nic ojcu nie mówiła. Potem matka poszła do pokoju ojca i przymknęła drzwi.
Słyszałem stamtąd niewyraźne szepty, kaszel mojego ojca i stękanie mojej matki,
jak by ją coś bardzo bolało.
Na drugi dzień po południu przyjechał fortepian ze stacji. Zobaczyłem go z okna:
był oszalowany deskami i przykryty workami. Nieśli go do góry na pasach
robotnicy, od których śmierdziało wódką. Z góry fortepian wydawał się mały, ale
w miarę jak wspinał się po schodach w górę - rósł i potężniał. Pomagałem trochę
robotnikom, ale zdarłem sobie skórę na palcach i wysmarowałem ubranie
wapnem. Kazano mi zajodynować rany i wypędzono z domu.
Kiedy wróciłem, fortepian stał już u ojca, zajmując prawie połowę pokoju. Ojciec
wkręcił wielką żarówkę, było bardzo jasno. Czarne skrzydło fortepianu było
podniesione i podparte kijem od szczotki. Matka czyściła szmatką klawiaturę i
próbowała przy tym od czasu do czasu klawiszy. Babka siedziała na czerwonym,
pluszowym fotelu, który przyjechał razem z fortepianem, i patrzyła na matkę.
Ojciec siedział na łóżku i napychał maszynką papierosy. Stanąłem koło otwartego
fortepianu i patrzyłem na plątaninę strun. Pod strunami leżały długim szeregiem
młoteczki z łebkami obciągniętymi miękką skórką. Czasem, niespodziewanie,
któryś młoteczek wyskakiwał w górę i uderzał w trzy struny naraz; wtedy struny
odzywały się i brzmiały potem długo, drżąc i wprawiając w drżenie cały fortepian,
wszystko dokoła, ściany, meble, nawet mnie samego.
- Spróbuj coś zagrać - powiedziała babka.
- Strasznie rozstrojony - powiedziała matka i poszła do okna wytrzepać ścierkę.
- Tak, okropnie rozstrojony - powiedział ojciec.
Moja matka wróciła do fortepianu, ale wcale nie grała, tylko zamknęła klawiaturę
i czyściła z wierzchu drzewo. Ale wszyscy na coś czekali; babka złożyła ręce na
kolanach, ojciec oparł poduszkę o ścianę, ułożył się wygodnie i zapalił papierosa.
- Przynieś ojcu popielniczkę z tamtego pokoju - powiedziała matka do mnie.
Przyniosłem popielniczkę i stanąłem znowu koło fortepianu. Matka usiadła na
kuchennym taborecie i zaczęła coś grać, ale nie wiedziałem, co to było; młotki
wyskakiwały po kilka na raz w różnych miejscach, potem biegały tam i z
powrotem, jakaś długa część podnosiła się i opadała za każdym razem, kiedy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin