Andrzej Pilipiuk - Przeciw pierwszemu przykazaniu.rtf

(565 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

Andrzej Pilipiuk

 

PRZECIW PIERWSZEMU PRZYKAZANIU

 

Gospodyni wyglądała dziwnie. Miała około sześćdziesiątki, była w wieku, w którym czas zaczyna już zacierać defekty oblicza, ale patrząc na nią, nie można było się oprzeć paskudnemu wrażeniu, że ma się przed sobą starą wyleniała gorylicę. Miała wystające kości policzkowe, silnie zaznaczone łuki nadoczodołowe, czoło jej nachylało się pod dziwnym kątem i prawie nie miała brody.

-  Znaczy  tu  będzie  ksiądz  teraz  mieszkał               -  powiedziała,  otwierając  drzwi

pokoju. Mówiła niewyraźnie, jakby przez nos a, w jej głosie drgały dziwne nuty.

Ksiądz Paweł Markowski wszedł do pomieszczenia i ciekawie się rozejrzał. Pokój był dziwnie umeblowany. Prycza z nie heblowanych desek nakryta siennikiem, uszytym chyba ze starych worków, prosty stół do pracy wykonany z grubej płyty paździerzowej   opartej   na   solidnych   nogach   zespawanych   ze   starych   rur wodociągowych, w kącie sekretarzyk z wstawionymi grubymi tomikami oprawionymi w  skórę.  Jedynym  niecodziennym  elementem  był  stojący  na  stoliku  pod  oknem komputer. Kable walały się po podłodze. Jego poprzednik pozostawił po sobie sterty papierów. Luźne kartki zapisane maczkiem piętrzyły się równym stosikiem w kącie. Na stole leżały odbitki ksero, było ich bardzo dużo, co najmniej dwie ryzy. Na ścianie pysznił się potężny Krzyż z przytwierdzoną do niego figurą wykonaną z czarnego dębu. Ksiądz odwrócił się do gospodyni z uśmiechem.

- Co to za papiery?

- A ja tam nie wiem - powiedziała. - Spalić by to wszystko, z tej pisaniny nigdy nic dobrego nie wynika. Ja jak poczytam gazetę, to potem głowa boli. Na kolację, co będzie jadł?

- Cokolwiek - wzruszył ramionami.

Poczłapała sobie gdzieś w głąb domu. Ksiądz poczuł nieoczekiwaną ulgę. Jak gdyby pozbył się ciężaru. Odwrócił się i podszedł do łóżka. Położył na nim swoją walizkę. Wyjrzał przez okno. Okno wychodziło na łąki, miał stąd ładny widok. Za łąkami  były  niewielkie  pagórki,  nad  horyzontu.  Chwycił  dłońmi  krawędź  łóżka  i wykonał kilka pompek. Krew żywiej zaczęła mu krążyć w żyłach. Splótł palce, a potem wykręcił ręce dłońmi na zewnątrz. Zrobił jeszcze kilka wymachów ramionami, a potem podszedł do komputera i włączył go. Wejście do systemu zabezpieczone było hasłem. To go odrobinę zaskoczyło.

- Ano nic, pobawimy się przy okazji  - mruknął do siebie. Zamknął pokój na
zamek  „gerda" i wyszedł przed plebanię. Jego oczom ukazał się kościół. Nieduża
ładna barokowa świątynia obsadzona wokoło starymi lipami. Uśmiechnął się i ruszył
w  jej stronę.  Z  bliska  spostrzegł  dość  świeże  paskudne  pęknięcia  muru.  To  go
zaniepokoiło. Drzwi zamknięte były na głucho. Miał w kieszeni klucz. Włożył go w
zamek i przekręcił. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i ksiądz wszedł do kruchty.
Posadzka zrobiona z kamienia nie pasowała mu do tego wnętrza. Spodziewał się, że
będzie wyślizgana nogami wiernych i gładka jak lustro, ona tymczasem była dość
chropowata. Była nowa. Pchnął drzwi prowadzące w głąb świątyni. Uchyliły się ze
skrzypnięciem.  Zaraz  na  progu  w  podłogę  wpuszczono  epitafium.  Zatrzymał  się
porażony.  Tablica,  wykonana  ze  zwykłego,  szarego  żyłkowanego  kamienia,
teoretycznie powinna być już od dawna nieczytelna. Tymczasem, jeśli wierzyć dacie
na niej wyrytej, leżała tu od trzystu lat, a wyglądała jak położona dopiero wczoraj.
Litery miały ostre krawędzie. Wszystkie szczegóły herbów były wyraźnie widoczne.
Ruszył naprzód. Wspiął się po schodkach do prezbiterium i minął ołtarz. Za ołtarzem




































































































 

 

 

 

 

znajdowały się dwie pary drzwi. Jedne prowadziły do zakrystii, drugie kryły schodki w
dół do podziemi. Spokojnie przekręcił klucz w zamku. Z otworu powiało wilgocią i
stęchlizną. Wymacał na ścianie kontakt, a gdy go przekręcił, zachęcająco zapalił się
rząd żarówek. Ruszył po schodach. Było tu czysto i sucho. Ściany pobielono przed
kilku laty, ale już szpeciły je zacieki. Koło kabla powiewało kilka nitek pajęczyny.
Schodził coraz niżej. Schodki, aż wreszcie znalazł się w kryptach. Pomieszczenie
było niskie, domyślił się, że podczas jakiejś większej powodzi musiała wedrzeć się
tutaj woda, a potem nie usunięto błota. Potężne, ważące wiele setek kilogramów,
sarkofagi z marmuru stały w długim posępnym szeregu. W ostrym świetle żarówek
lśniły złocone napisy na kamiennych pokrywach. Kruszewscy herbu Habdank. Litery
oznaczające  długość  ich  życia  zacierały  się  gdzieniegdzie.  Pierwsze  sarkofagi
wstawiono  tu  w  szesnastym  wieku.  Widocznie  kościół  był  przebudowywany,  ale
krypta nie została naruszona. Sarkofagi były różne. Dwa lub trzy musiały zawierać po
dwie trumny. Gdy starł dłonią kurz z inskrypcji, przekonał się, że tak też było w
rzeczywistości. Kilka zupełnie malutkich kryło w sobie zwłoki dzieci. Przechodząc do
drugiej sali pochylił głowę. Tu nie było sarkofagów, to znaczy było ich klika, ale
dostrzegł je dopiero po chwili. Podłogę pokrywało błoto. Woda ściekała po ścianach.
Pod ścianą stały trumny. Było ich kilkanaście. Zwalone jedna na drugą, popękały,
odsłaniając swoją zawartość. Białe i żółte kości, resztki ubrań i wyściółki. Majestat
śmierci w całej okazałości. Te najniżej przegniły i pokryły się kożuchem białej pleśni.
Odwrócił się tknięty lękiem. Obok w karnym szeregu stały trumny znaczniejszych
obywateli miasteczka. Nie było na nich żadnych napisów, mógł tylko się domyślać,
kto może w nich spoczywać. Opuścił krypty z ulgą. Zamknął drzwi, a potem zamknął
kościół.  Wrócił  do  plebanii.  Zdjął  sutannę  i  ubrał  się  w  cywilną  szarą  kurtkę  z
szorstkiego płótna i dżinsowe spodnie. Tylko koloratka pod szyją wskazywała na jego
przynależność  do  stanu  duchownego.  Z  sieni  wyciągnął  rower -  rozklekotaną

„Ukrainę". Podpompował koła i pojechał na przejażdżkę po okolicy. Rower chodził
ciężko, ale niebawem wyjechał poza wieś i wspiął się na wzgórze. Niedaleko od
szosy  leżał  cmentarz.  Zsiadł  z  roweru  i  prowadząc  go,  wszedł  przez  uchyloną
żelazną  bramę.  To,  co  zastał  na  cmentarzu,  zaskoczyło  go.  Jedynie  nieliczne
grobowce  były  jako  tako  zadbane.  Miejsca  pochówków  większości  mieszkańców
okolicy zaznaczały jedynie kopczyki ziemi, zarośnięte trawą z powbijanymi krzywymi
drewnianymi krzyżami. Usiadł na rozklekotanej ławce i ścisnął głowę dłońmi. Coś mu
się tu nie zgadzało. Cmentarz nie był podobny do żadnego z tych, które widział
poprzednio. Podniósł głowę i spostrzegł przed sobą świeży kopczyk ziemi. Poszedł
do  niego  i  przyjrzał  się  tabliczce  przybitej  jednym  gwoździem  do  drewna.  Jego
poprzednik,  rezydent  tej  parafii.  Zmarł  w  wieku  dwudziestu  sześciu  lat.  Jego
nazwisko nic mu nie mówiło, choć znał je z listu biskupa z poleceniem objęcia tej
parafii. Poniżej tabliczki ktoś zardzewiałą pinezką przypiął kawałek papieru:

 

Do Wynajęcia. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju.

Jakub Wędrowycz

Poniżej był adres. Adres nic proboszczowi nie mówił. Poskrobał się po głowie, po czym zdjął kartkę z krzyża i zajrzał na jej drugą stronę. Straszliwymi kulfonami naniesiono krótką, a treściwą informację:

Do aktualnego proboszcza. Jego zabili. Sprawdź w teczkach. Tam znajdziesz odpowiedź.




































































































 

 

 

 

 

Poskrobał  się  w  głowę.  Schował  kartkę  do  kieszeni.  Wkrótce  wrócił  na
plebanię. Gospodyni przedstawiła mu kościelnego. Był to wyjątkowo ponury typ z
mordą  zawodowego  mordercy.  Jego  rysy  przypominały  rysy  gospodyni  do  tego
stopnia, że wydawali się być rodzeństwem. Rozmowa była krótka i ponura. Kościelny
stwierdził, że pęknięcia murów są stare i nic się nie dzieje. Pomysł wykopania studni
dla odwodnienia krypt skwitował bezczelnym uśmieszkiem i oświadczył, że płacą mu
tylko tyle, żeby nie zdechł, więc on sobie nie będzie dokładał obowiązków. Ksiądz
wszedł do swojego pokoju. Zamknął drzwi i zasłonił okno. Zapalił światło i odsunął
łóżko. Kawałek podłogi pod łóżkiem dał się bez większego wysiłku wyjąć. Duchowny
odsłonił masywne drzwiczki dużego sejfu wpuszczone w podłogę. Znał kod. Po chwili
drzwiczki ustąpiły. Pochylił się nad ciemnym wnętrzem skrzyni. Znajdowały się w niej
tekturowe teczki. Było ich około setki. Wyjmował je i układał obok na podłodze. Pod
teczkami  było  jeszcze  metalowe  pudło  zawierające  dokumenty  związane  z
ustanowieniem  parafii  oraz  spory  woreczek  z  czymś  ciężkim.  Wysypał  jego
zawartość  na  podłogę.  Plastikowe  woreczki  wypełnione  były  złotem.  Sztabki  i
monety. Woreczki miały metryczki wypełnione zgodnie z wytycznymi, których i on się
uczył. Rezerwa na wypadek wojny, rezerwa na sieroty w wypadku wojny, bieżąca
działalność misyjna, świętopietrze, podatki dla kurii. W niedużym czarnym zeszyciku
zapisano  starannie  każdą  pozycję.  Musiał  to  przeliczyć. W  jakiejś  wolnej  chwili.
Wsypał złoto z powrotem do woreczka i umieścił go ponownie w sejfie. W oddzielnej
teczce ze skóry znajdowała się cienka paczka kanadyjskich dolarów. Wrzucił ją do
sejfu, po czym zabrał się do teczek. Jego poprzednik bardzo starannie prowadził
ewidencję.  Teczki  opatrzone  były  napisami  zrobionymi  kopiowym ołówkiem.  Ród
wymarł. Ród przeniósł się do... - tu następowała nazwa parafii.

Rodziny,  których  członkowie  wstąpili  do  Świadków  Jehowy,  także  były
zaznaczone  za  pomocą  namazanych  na  teczkach  niebieskich  trójkątów.  Na
szczęście w tej parafii tej zarazy nie było dużo. Na jednej teczce odkrył znak cyrkla i
kątownika.  Ktoś  z  nich  wstąpił  do  masonów.  Gdzieniegdzie  widniały  czerwone
gwiazdki, ci mieli sympatie lewicowe. Na kilku widniały sierpy i młoty. Członkowie
gminnej  organizacji  PZPR.  Niemal  wszystkie  teczki  oznaczone  zostały  ponadto
dziwnym rysunkiem czymś w rodzaju litery n i przekreśloną rzymską jedynką. O ile
wszystkie poprzednie symbole były mu znane (był to zwykły wyuczony w seminarium
kod  do  oznaczania  teczek),  o  tyle  te  były  wyraźnie  produktem  umysłu  jego
poprzednika. Poskrobał się po głowie, po czym rozsznurował jedną z nich. Zawartość
teczki  była  zwyczajna  do  znudzenia.  Drzewo  genealogiczne  rodziny,  karty
ewidencyjne  wszystkich  jej członków,  także  wypełnione  szyfrem. W  kartach  było
wszystko.  Data  pierwszych  komunii,  późniejsza  częstotliwość  przystępowania  do
sakramentów,  wreszcie data śmierci i liczba  mszy odprawionych za pokój duszy
zmarłego. Tego ostatniego nie było. Zaraz za datą pogrzebu naniesiono za pomocą
czerwonej kredki inną datę. Czerwona data zaopatrzona była w mały czerwony znak
zapytania. Zdziwił się nieco. Z sejfu wygrzebał księgę przychodu i rozchodu parafii.
Zagłębił  się  w  lekturze.  Wpływy  z  niedzielnej  tacy  były  minimalne.  Ślubów
najwyraźniej prawie wcale nie udzielano. Większość ludzi została pochowana bez
udziału księdza.

- Co to może być? - zdziwił się.

Mszy  za  zmarłych  prawie  nie  odprawiano.  Czytał  księgę  coraz  bardziej
zdumiony.  Parafia  musiała  stać  cały  czas  na  krawędzi  bankructwa.  Jedyny
poważniejszy   dochód   pochodził   ze   sprzedaży   sprowadzonych   bezcłowe
samochodów.  Uzyskane  fundusze  poszły  na  remont  dachu  kościoła,  opłacenie
organisty, kościelnego i na KUL. Zgromadzenie tej odrobiny złota zakrawało w tych




































































































 

 

 

 

 

warunkach na cud. Raz jeszcze wyjął zeszycik załączony do rezerwy. Przekartkował
go.  Większość  monet  trafiła  do  worka  jeszcze  przed  pierwszą  wojną  światową.
Najnowszym wpisem były cztery sztabki po dziesięć gram. Zestawienie dat pozwoliło
ustalić, że zakupiono je z pieniędzy za sprzedane samochody. Przejrzał jeszcze kilka
teczek, ale nie wyjaśnił zagadki. Schował je i zamknął sejf. Siadł na chwilę na łóżku i
oparł  się  o  ścianę.  Nagle  poczuł  chłód.  Skąd  ten  tajemniczy  Jakub Wędrowycz
wiedział o teczkach? Przecież nikt nie wiedział. Z wyjątkiem proboszczów. Ewidencję
wiernych ściśle ukrywano przed maluczkimi. Podszedł do komputera i włączył go.
System zapytał go o hasło. Na początek sprawdził, czy nie jest zapisane cieniutkim
ołówkiem na obudowie lub odwrotnej stronie klawiatury. Nie było go tam. Spróbował
z  imieniem zmarłego.  Potem  wpisał  nazwę  parafii.  System odrzucał  jego  próby.
Wpisał imiona świętych, których obrazy wisiały w kościele. Nadal nic. Wreszcie w
desperacji wpisał imiona kilku upadłych aniołów i wybitnych działaczy partyjnych. To
także  nie  pomogło.  Wyjął  ze  swojej  walizki  dyskietkę  systemową  i  zresetował
komputer. Tym razem powiodło mu się lepiej. Wszedł do systemu i wyświetliła się
lista plików. Jego poprzednik odwalił tu mrówczą pracę, wpisując w pamięć maszyny
zawartość kronik i ksiąg parafialnych. Zapewne tych, które leżały wszędzie wokoło....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin