Curwood James Oliver - NA KOŃCU ŚWIATA.rtf

(878 KB) Pobierz

Curwood James Oliver

NA KOŃCU ŚWIATA

 

ROZDZIAŁ I

Tajemnicza dziewczyna

Kapitan Rifle, choć postarzał i osiwiał w służbie Okrętowego Towarzystwa Alaski, nie postradał ducha młodości wraz z upły­wem lat. Romantyzm w nim nie zamarł; odczuwał żywo dreszcz tych przygód, w których w grę wchodzą mężczyźni silni duchem i ciałem oraz kraj na wpół lub całkiem dziki. Zwracał dotąd uwagę na malowniczość krajobrazu, na czar niepowszedniości i nieraz wspomnienia osaczały go zewsząd tak barwne i ciepłe, że „wczoraj” było żywe jak „dziś”, Alaska miała jeszcże krasę młodości, a jej dziki zew wstrząsał światem, gromadząc tych, co potrafili odważnie iść na zdobycie bogactw i zwyciężać lub gi­nąć.

Dzisiejszej nocy, mając pod nogami rozdygotany rytmicznie pokład okrętu, a nad głową złoty księżyc, wyzierający właśnie spoza szańców górskich, kapitan doznał raptem uczucia trwoż- nego podziwu. Rzekł krótko:

              To jest Alaska!

Dziewczyna, stojąca tuż przy nim u burty, przyjęła te słowa w milczeniu. Nie odpowiedziała nic i nie odwróciła głowy. Przy świetle, tak niemal jaskrawym jak światło dzienne, widział jej

profil, rzeźbiony niby kamea. Oczy miała szeroko otwarte, silnie błyszczące; wargi rozchylone lekko. Szczupła, sprężona postać zdała się całą energię koncentrować we wzroku, podczas gdy obserwowała, jak księżyc dobywa na jaw z ciemni zębate wierz­chołki gór, przysłonięte tu i ówdzie zwiewną draperią sinych ob­łoków.

Raptem zwróciła twarz ku niemu i skinęła głową.

              Tak, to Alaska — rzekła, a stary komendant doznał wra­żenia, iż głos jej leciutko drży. — Pana Alaska, kapitanie Rifle!

Z nocnej dali nadleciał ku nim odległy huk, niby łoskot grzmotu. Mary Standish słyszała go już poprzednio po dwak- roć, teraz więc spytała ciekawie:

              Co to takiego? Przecie nie może być burzy przy niebie tak pogodnym i tylu gwiazdach!

              To lodowce pękają i walą się w morze! Jesteśmy w Cieśni­nie Wrangla i bardzo blisko brzegu, panno Standish. Gdyby był dzień, słyszałaby pani śpiew ptaków. Nazywamy to miejsce Przejściem Wewnętrznym. Ja osobiście dodaję ponadto, że jest to Wodny Cud Świata. Mylę się jednak najwidoczniej, gdyż je­steśmy nieomal sami po tej stronie statku. To najlepszy dowód chyba. Gdybym bowiem miał rację, mężczyźni i kobiety zajęci w tej chwili tańcem, rozmową, grą w karty, tłumnie obiegliby tę burtę. Czy może pani sobie wyobrazić, że istnieją typy tak dzi­waczne? Choć, z drugiej strony, trudno im mieć za złe, że nie widzą tego, co by należało widzieć, a ja sam jestem może sta­rym wariatem i mam zbyt dobrą pamięć. Ach, panno Standish, czy łowi pani w powietrzu woń kwiatów, woń lasów, woń ziele­ni płynącą z brzegu? Jest bardzo słaba, jednak czuję ją wyraź­nie.

              Ja również!

Głęboko wciągnęła w płuca powiew, po czym wykonała pół

obrotu i plecami oparła się o burtę, stając twarzą do jaskrawych świateł statku.

Doleciały ją słodkie dźwięki muzyki stłumione i pieściwe; sły­szała nawet miarowy szmer nóg tańczących. Chwilami śmiech się perlił: głosy to wznosiły się, to opadały do półszeptu. Stary kapitan, obserwując dziewczynę, zupełnie nie mógł pojąć wyra­zu jej twarzy.

Spadła na statek w Seattle w sposób dziwaczny, sama jedna i w ostatniej niemal chwili, nie mając oczywiście zamówionej za­wczasu kajuty. Z braku miejsca już pół setce podróżnych co najmniej musiano odmówić przejazdu, lecz traf chciał, że Mary Standish zwróciła na siebie uwagę kapitana. A przemówiła doń w słowach tak gorących, tak okropny przestrach wyczytał w jej oczach pod pozornie spokojną maską, że nie zdołał się oprzeć. Wziął ją więc pod swoją opiekę i poparty doświadczeniem lat wielu obserwował bacznie.

Zwierzyła mu się zresztą wkrótce, że ma dwadzieścia trzy lata i jedzie do krewnych w Nome. Wymieniła parę osób. Uwierzył. Niepodobieństwem było jej nie wierzyć, więc tylko podziwiał tu­pet, z jakim wtargnęła na statek i umiała sobie zdobyć miejsce.

Była na pozór pogodna i szczera. Jednakże zauważył, że żyje nerwami. Czuł, że toczy ciężką walkę wewnętrzną, lecz z rozsąd­ną powagą swych sześćdziesięciu trzech lat potrafił ukryć przed nią, iż odgaduje prawdę.

Przyglądał jej się teraz bacznie, choć pozornie nie zwracał na nią większej uwagi. Była ogromnie ładna, w sposób niebanalny i nie rzucający się w oczy. Pociągała go bardzo, budząc słodkie wspomnienia młodości. Figurkę miała szczupłą i, jak to dawno zauważył, duże siwe oczy oraz piękne ciemne włosy, zaczesane gładziutko z purytańską skromnością. Chwilami wątpił, czy ma istotnie dwadzieścia trzy lata. Gdyby powiedziała dziewiętnaście

fm

/

M

lub dwadzieścia, uwierzyłby łatwiej. Zachowanie jej dziwiło go nieraz. Lecz należało do kapitana, widząc wiele rzeczy innym niedostępnych — trzymać język za zębami.

              Nie jesteśmy jednak zupełnie sami! — mówiła właśnie panna Standish. — Są tutaj jeszcze inni! — lekkim ruchem ręki wskazała dwie postacie dalej nieco wsparte o burtę.

              Stary Donald Hardwick ze Skagway. A ten drugi to Alan Holt!

              Ach tak?

Patrzyła znów w kierunku gór, oczy jej odbijały blask księży­ca. Raptem musnęła dłonią ramię kapitana.

              Słyszy pan? — szepnęła.

              To nowy lodowiec zlatuje do morza! Jesteśmy bardzo bli­sko brzegu, a lodowce leżą tutaj wszędzie!

              A ten drugi dźwięk, niby szept wiatru? Noc jest przecież cicha zupełnie. Co to takiego?

              Słyszy się go zawsze, panno Standish, gdy w pobliżu są góry. To śpiew tysięcy strug i potoków, lecących w dół zboczy, ku morzu. Ilekroć śniegi topnieją, pieśń ta dzwoni bez przerwy.

              A ten Alan Holt — spytała panna raptem, zmieniając te­mat rozmowy — czy to człowiek tutejszy?

              Bardziej nawet niż kto inny! Urodził się na Alasce, zanim jeszcze powstało Nome, Fairbanks, czy Dawson City. To było, zdaje mi się, w osiemdziesiątym czwartym. Znaczy, że miałby dziś...

              Trzydzieści osiem! — podpowiedziała tak szybko, aż się nieco zdziwił. Potem parsknął śmiechem.

              Doskonale pani zna matematykę!

Przeszła spiesznie na inny temat.

              Dziś wieczorem — rzekła — tuż przed obiadem, gdy sie­działam sama na pokładzie, stary Donald mnie odnalazł. Powie­

dział, że się nudzi i chciałby pomówić z kimś, ze mną na przy­kład. Przestraszył mnie prawie tą swoją skudłaconą grzywą i ogromną, siwą brodą. Gdyśmy tak rozmawiali w mroku, przy­pominał — ducha!

              Stary Donald należy do tych dni, gdy przełęcz Chilkoot i Wiry Białego Konia pochłaniały setkami życie ludzkie, a drogę do złotodajnych pól Klondike znaczyło nieprzerwane pasmo trupów. W ich twarzach widać wspomnienie dni, które minęły.

Skłoniła lekko głowę, patrząc w morze.

              A Alan Holt? Pan go dobrze zna?

              Mało kto zna go dobrze. Stanowi właściwie część Alaski, lecz jest mimo to bardziej samotny niż najwyższe góry. Jednak znać go, znam. Cała północna Alaska wie, kim jest Alan Holt. Posiada hodowlę renów u stóp łańcucha Endicott i szuka dal­szych jeszcze granic.

              Musi być bardzo odważny?

              Alaska rodzi wielu odważnych ludzi, panno Standish!

              I ludzi uczciwych, ludzi honoru, takich, którym można ufać!

              Tak!

              Zabawne! — roześmiała się raptem, a jej śmiech przypo­minał gruchanie synogarlicy. — Nigdy poprzednio nie znałam Alaski, mam jednak wrażenie, jak gdybym dawno znała te góry. Zdaje mi się po prostu, że wracam do stron rodzinnych i one mnie witają. Alan Holt ma szczęście! Chciałabym także pocho­dzić z Alaski!

              A pochodzi pani?...

              Z Ameryki — odpowiedziała prędko, z leciutką ironią.

              Nędzny produkt mieszaniny wszelkich ras. Jadę teraz na Pół­noc, by się uczyć!

              Tylko po to?

Jego spokojne pytanie wymagało odpowiedzi. Poczciwa twarz, pokryta siecią bruzd, spalona wichrem i słońcem, wyra­żała szczerą troskę. Panna Standish spojrzała mu prosto w oczy.

              Nalegam — rzekł poważnie. — Jako kapitan statku i jako ojciec rodziny muszę wiedzieć. To mój obowiązek. Czy nie chciałaby mi pani powiedzieć... powierzyć swych trosk? Najzu­pełniej poufnie!

Wahała się chwilę, milcząc. Potem z wolna potrząsnęła prze­cząco głową.

              Doprawdy, kapitanie, nie mam nic do powiedzenia.

              Jednakże — nastawał — zjawiła się pani na statku w spo­sób dość niezwykły! Ludzie tak nie robią. W ostatniej chwili, bez rzeczy?

              Zapomniał pan o sakwojażu.

              Przeciwnie, pamiętam. Tylko że się nie jedzie na Alaskę z malutką walizeczką, mogącą zawierać najwyżej jedną zmianę bielizny!

              A ja właśnie jadę!

              Racja. Widziałem także, jak wojowała pani z kontrolą, ni­by dzika kotka. To było wydarzenie bez precedensu.

              Bardzo mi przykro. Ale ta pańska kontrola zachowywała się ogromnie głupio i nie dawała mi przejść.

              Zupełnie przypadkowo, moje dziecko, widziałem całą sce­nę. I, prawdę mówiąc, regulamin nakazywał odesłać panią na ląd, ale spostrzegłem, że się pani strasznie boi. Nie zaprzeczy pani temu? Pani po prostu chciała uciec przed czymś?

Oszołomiła go prostota jej odpowiedzi:

              Tak, chciałam uciec...

Oczy miała jasne i nieustraszone, czuł jednak, że toczy ciężką, wewnętrzną walkę.

              Czy nie powie mi pani, dlaczego i przed czym uciekała?

              Nie mogę! W każdym razie nie dziś! Chyba po przyjeździe do Nome. Z drugiej strony zresztą...

              Co takiego?

              Możliwe, że do Nome wcale nie dojadę!

I raptem chwyciła jedną z jego rąk w obie dłonie. Palce jej drżały, podczas gdy tuliła ją mocno. Zaczęła mówić prędko i nerwowo:

              Strasznie był pan dobry dla mnie, strasznie, więc dopraw­dy chciałabym wszystko panu wyznać, co i dlaczego. Ale nie mogę! Nie mogę i już!

Urwała, po czym wyswobadzając jedną rękę, zatoczyła nią szerokie półkole.

              Niech pan patrzy na te cudne góry! Niech pan patrzy. U ich stóp i poza nimi rozegrało się tyle niezwykłych przygód, w ciągu setek lat tyle romantycznych historii. Pan, kapitanie, od lat trzydziestu ociera się o te brzegi. Żaden człowiek już nie zo­baczy tego, co pan widywał, ani nie odczuje tego, co pan od­czuł. Cóż wobec tamtych wielkich zdarzeń znaczę ja i moje dziwne przyjście na statek? To taki drobiazg, taka bagatelka, tak łatwo o niej zapomnieć! Proszę, kapitanie, strasznie proszę!

Tak szybko, że ledwo pojął znaczenie tego gestu, przycisnęła jego dłoń do ust. Uczuł muśnięcie ciepłych warg i oniemiał zu­pełnie.

              Kocham pana, bo był pan dla mnie taki dobry — szepnę­ła jeszcze Mary Standish, po czym odeszła spiesznie, zostawiając go samego u burty.

r

i

ROZDZIAŁ II

Alan Holt

Alan Holt dojrzał szczupłą sylwetkę dziewczyny na tle jaskra­wo oświetlonych otwartych drzwi, wiodących do salonu. Nie śledził jej bynajmniej poprzednio ani się jej teraz uważnie przyg­lądał. Była dla niego po prostu jedną z pięciuset istot ludzkich przypadkowo zebranych na statku, odbywającym pierwszą w tym sezonie podróż na daleką Północ.

Jedynie kaprys losu zbliżył go do niej nieco bardziej niż do innych pasażerów, to wszystko. Od dwóch dni zajmowała przy stole jadalnym miejsce naprzeciw niego. Ponieważ jednak ona spóźniła się na dwa pierwsze śniadania, on zaś nie pojawił się w ogóle przy lunchu, zatem obowiązek towarzyskiej grzeczności mógł się ograniczyć do pół tuzina wymienionych wzajemnie słów. Alan bardzo się z tego cieszył. Nie był rozmowny z natu­ry. W jego zamiłowaniu do milczenia był pewien cynizm. Nato­miast cierpliwie słuchał cudzych wywodów i analizował je traf­nie. Wiedział, iż niektórzy ludzie stworzeni są do gadania, inni, dla równowagi, trzymają język za zębami. Przymus milczenia nie ciążył mu nigdy.

Na swój chłodny i obojętny sposób podziwiał Mary Standish.

10

i

Była ogromnie spokojna i to mu się w niej podobało. Oczywiś­cie, nie mógł nie zauważyć piękna jej oczu ani połysku długich ciemnych rzęs, lecz były to detale miłe niewątpliwie, ale bez wielkiego znaczenia. Jej włosy podobały mu się bardziej nawet niż siwe oczy, obchodziły go jednak zbyt mało, by się nad tym głębiej zastanawiać. Lecz gdyby musiał podkreślić koniecznie ja­kiś szczegół, to by jednak chwalił te włosy właśnie, nie tyle na­wet ich barwę, ile uczesanie i dowody starannej pielęgnacji. Bar­dzo ciemne, w świetle lamp dawały ciekawe refleksy. A przede wszystkim ujmowały zgrabną główkę ciasno, choć faliście. Pa­trząc na nie odpoczywał od widoku tylu przesadnie ufryzowa­nych kobiecych czuprynek, które, chcąc nie chcąc, oglądał pod­czas sześciomiesięcznego pobytu w Stanach. Ogólnie biorąc, po­dobała mu się więc dlatego, że nic go w niej nie raziło. Oczywiś­cie, ani dbał, co dziewczyna o nim myśli i czy się jej podoba ze swoją spokojną, surową twarzą, chłodną obojętnością na oto­czenie, indiańską prawie gibkością ruchów i tą smugą siwizny w gęstej ciemnoblond czuprynie. Kwestia ta nie wchodziła absolut­nie w krąg jego zainteresowań.

Zresztą dzisiejszej nocy żadna kobieta bodaj nie zwróciłaby jego szczególnej uwagi. Inne, znacznie głębsze wzruszenie ow­ładnęło nim od chwili, gdy wsiadłszy na statek w Seattle, uczuł pod stopami miarowy dygot maszyn. Wracał do domu. Jego domem była Alaska. Góry, rozległe tundry, niezmierzone prze­strzenie, wzrokiem nieobjęte, gdzie cywilizacja nie wniosła dotąd swej męczącej wrzawy. Wracał do przyjaciół bliskich i kocha­nych, do gwiazd znanych od dawna, do na wpół dzikich stad. Półroczny pobyt w Stanach wspominał jak ciężkie wygnanie; miasta po prostu nienawidził.

              Nie wybiorę się tam więcej, w każdym razie nie na całą zi­mę, chyba że mnie przemocą sprowadzą - rzekł do kapitana

Rifle’a w chwilę potem, gdy Mary Standish znikła z pokładu.

              Eskimoska zima jest co prawda długa, lecz zima w Seattle, Minneapolis, Chicago czy Nowym Jorku jest bez porównania dłuższa moim zdaniem.

              Słyszałem, że wezWał pana do Waszyngtonu Komitet Gos­podarczy.

              Tak, wraz z Carlem Lomenem z Nome. Ale właściwie tyl­ko Lomen był tam potrzebny. Posiada czterdzieści tysięcy głów karibu na półwyspie Seward, toteż zważali na to, co mówi. Mo­że sprawa ruszy wreszcie z miejsca.

              Może — kapitan Rifle tonem podkreślił wątpliwość po­wyższej hipotezy. — Alaska od lat dziesięciu czeka na nową po­litykę kompetentnych sfer. Wątpię, czy tym razem co z tego bę­dzie. Skoro politycy z Iowa i południowego Teksasu poczynają nam doradzać, co powinniśmy robić i co możemy mieć na pół­noc od pięćdziesiątego ósmego stopnia — to doprawdy trudno stąd oczekiwać dobrego rezultatu. Alaska mogłaby równie dob­rze zamknąć budę!

              Nie uczyni tego jednak — rzekł Alan Holt, a rysy jego stwardniały dziwnie w księżycowym świetle. — Ostro się do nas wzięli co prawda i niejedne drzwi musieliśmy zamknąć. W roku 1910 było nas tu trzydzieści sześć tysięcy białych. Politycy z Waszyngtonu potrafili w międzyczasie skłonić do wyjazdu dzie­więć tysięcy — czwartą część ludności. Lecz ci, co zostali, to twarde sztuki. My nie ustąpimy, kapitanie. Jesteśmy tutejsi i nie boimy się walki!

              To znaczy?

              To znaczy, że w ciągu najbliższych pięciu lat wywalczymy sobie sprawiedliwość albo też stwierdzimy jasno, co właściwie mają przeciwko nam. A za dalszych lat pięć będziemy już co ro­ku posyłać do Stanów milion sztuk mrożonych renów. Za lat

dwadzieścia liczba ta wzrośnie do pięciu milionów. Niezbyt miła perspektywa dla wielkich hodowców bydła, hę? Ale, jak sądzę, raczej szczęśliwa okoliczność dla stu milionów Amerykanów, którzy będą mogli zamienić dotychczasowe pastwiska na wzoro­wo nawodnione pola i ogrody....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin