Cather Willa - MOJA ANTONIA - POPRAWIONE.rtf

(929 KB) Pobierz

Willa Gather

MOJA ANTONIA

 

Wstęp

Tak się złożyło, że latem ubiegłego roku, w okresie wielkich upałów, przemierzałam Iowę pociągiem, którym jechał też Jim Burden. Jesteśmy starymi przyjaciółmi, wychowaliśmy się w> tym samym mieście w Nebrasce i niemało mieliśmy sobie do powiedzenia. Pociąg mknął pośród bezkresnych mil dojrzalej pszenicy, pośród miasteczek i barwnie ukwieconych łąk, pośród dębowych gajów więdnących w słońcu, a my siedzieliśmy w pierwszym wagonie, w którym ławki były tak rozgrzane, że aż parzyły, a wszystko pokrywała gruba warstwa czerwonego pyłu. Upal i gorący wiatr, i pył obudziły w nas wspomnienia. Rozmawialiśmy o tym, jak wygląda dzieciństwo w takich małych miasteczkach, ukrytych w pszenicy i kukurydzy, w klimacie o skrajnych przeciwnościach: gorące lata, podczas których świat się zieleni i faluje pod olśniewającym niebem, a człowieka aż dech zapiera od roślinności, barw, ostrej woni tytoniu i bujnych zbóż; mroźne zimy, z niewielką ilością śniegu, kiedy cala kraina jest ogołocona ze wszystkiego i szara jak stalowa blacha. Zgodziliśmy się, że ktoś, kto nie wychował się w małym miasteczku na prerii, nie może mieć o tym wszystkim najmniejszego wyobrażenia. Stwierdziliśmy, że jest to pewnego rodzaju masoneria.

Choć zarówno Jim Burden, jak i ja mieszkamy w Nowym Jorku, nieczęsto się widujemy. Jim jest radcą prawnym h> jednym z wielkich Zachodnich Towarzystw Kolejowych i często wyjeżdża na cale tygodnie. To jeden z powodów, dla których się rzadko widujemy. Poza tym, nie lubię jego żony. Jest przystojna, energiczna, samodzielna, ale mnie wydaje się zimna i niezdolna do jakiegokolwiek entuzjazmu. Spokojne upodobania jej męża tylko ją irytują, jak sądzę, i uznała, że lepiej grać rolę patronki młodych poetów i malarzy o postępowych ideach i miernym talencie. Ma swój własny majątek i jest niezależna. Z jakichś jednak względów chce być panią Burden.

Jeśli chodzi o Jima, to rozczarowania go nie zmieniły. Romantyczne usposobienie, z powodu którego jako chłopiec często wydawał się tak zabawny, walnie przyczyniło się do jego sukcesu. Kocha gorąco tę wielką krainę, przez którą biegnie i rozgałęzia się kołej. Jego wiara w nią i wiedza wydatnie wpłynęły na jej rozwój.

Podczas tego upalnego dnia, kiedy jechaliśmy przez Iowę, w rozmowie naszej ciągle powracaliśmy do najważniejszej postaci: czeskiej dziewczyny, którą niegdyś znaliśmy oboje. Upamiętniła nam się najbardziej ze wszystkich, stała się dla nas symbolem tej krainy, wszystkiego, co nas otaczało, i całej przygody naszego dzieciństwa. Straciłam ją zupełnie z oczu, ale Jim odnalazł ją po wiełu latach i odnowił z nią przyjaźń, która tak wiele dla niego znaczyła. Tego dnia myślał tylko o niej. Sprawił, że znowu ją ujrzałam, czułam jej obecność, odżyło we mnie dawne do niej przywiązanie.

-              Od czasu do czasu spisuję to, co zapamiętałem o Antonii

-              zwierzył mi się. - Podczas długich podróży przez tę krainę zabawiam się w ten sposób w swoim służbowym przedziale.

Powiedziałam, że chętnie bym to przeczytała, na co odparł, że z pewnością pokaże mi... jeżeli kiedykolwiek skończy.

Po kilku miesiącach, któregoś zimowego popołudnia podczas zawiei śnieżnej, Jim odwiedził mnie w moim mieszkaniu i przyniósł ze sobą prawniczą aktówkę. Wszedł z nią do salonu i rozgrzewając ręce powiedział:

-              Oto dzieje Antonii. Czy w dalszym ciągu chcesz przeczytać? Skończyłem wczoraj wieczorem. Nie miałem czasu, żeby to uporządkować. Napisałem po prostu, i to całkiem sporo, o wszystkim, co łączy się z jej imieniem. Chyba nie ma to żadnej formy. Nie dałem też tytułu. - Wszedł do sąsiedniego pokoju, usiadł przy moim biurku i na wierzchu aktówki napisał „Antonia”. Zmarszczył jednak czoło, po czym dopisał na początku drugie słowo i tak powstała „Moja Antonia”. To go chyba zadowoliło.

\

/

KSIĘGA PIERWSZA

Szimerdowie

i

Po raz pierwszy usłyszałem o Antonii podczas nieskoń­czenie długiej, jak mi się zdawało, podróży poprzez wielkie równiny środkowej części Ameryki Północnej. Miałem wtedy dziesięć lat; w przeciągu jednego roku straciłem i ojca, i matkę, a moi krewni z Wirginii wysłali mnie do dziadków mieszkających w Nebrasce. Opiekował się mną w podróży chłopiec z gór, Jake Marpole, jeden z pomoc­ników mego ojca na starej farmie pod Blue Ridge, który teraz jechał na zachód, żeby pracować u mego dziadka. Jake miał niewiele bogatszą niż ja wiedzę o świecie. Nigdy nie jechał pociągiem, aż do owego ranka, kiedy to obaj wyruszyliśmy, aby spróbować szczęścia w nowym świecie.

Całą drogę przebywaliśmy pociągiem osobowym, a po każdym nowym etapie podróży przylepiała się do nas coraz grubsza warstwa brudu. Jake kupował wszystko, co mieli do zaofiarowania sprzedawcy gazet: cukierki, pomarańcze, mosiężne guziki do kołnierzyków, breloczki do zegarków, a dla mnie „Życie Jesse Jamesa”, którą do dzisiaj uważam za jedną z najprzyjemniejszych książek, jakie kiedykolwiek czytałem. Od Chicago jechaliśmy pod opieką przyjacielskiego konduktora. Znał on dobrze krainę, do której zmierzaliśmy, i w zamian za nasze zaufanie udzielał wszelkich rad. Wydawał się nam człowiekiem doświadczonym i światowym, który był wszędzie; w rozmowie swobodnie posługiwał się nazwami odległych stanów i miast. Nosił pierścienie, spinki i odznaczenia różnych bractw, do których przynależał. Nawet na spinkach u mankietów miał wygrawerowane hieroglify, a w ogóle było na nim więcej różnych napisów niż na egipskim obelisku.

Pewnego razu, kiedy przysiadł na pogawędkę, powiedział

nam, że w wagonie dla imigrantów jest jakaś rodzina „zza morza” i jedzie do tego samego miejsca, co i my.

-              Nikt z nich nie mówi po angielsku, oprócz małej dziewczynki, która zresztą potrafi tylko powiedzieć: „My jechać Black Hawk, Nebraska”. Niewiele jest starsza od ciebie, może ma dwanaście albo trzynaście lat, a świeża jak jabłuszko. Może pójdziesz ją zobaczyć, Jimmy? Ma takie śliczne brązowe oczy!

Onieśmielony tymi słowami potrząsnąłem głową i zabrałem się do czytania „Jesse Jamesa”. Jake przyznał mi rację i powiedział, że od tych obcych tylko się łapie choroby.

Nie pamiętam przejazdu przez rzekę Missouri, nie pamiętam nic z tego długiego dnia podróży przez Nebraskę. Najprawdopodobniej przekraczałem już tyle rzek, że całkiem na nie zobojętniałem. Najbardziej jednak znamienne było to, że przez cały długi dzień była to wciąż Nebraska.

Spałem już od dość dawna, skulony na ławce wyścielonej czerwonym pluszem, gdy przyjechaliśmy do Black Hawk. Jake zbudził mnie i wziął za rękę. Wytaszczyliśmy się z pociągu na drewniany peron, po którym biegali mężczyźni z latarkami. Nie mogłem dostrzec żadnego miasta ani nawet odległych świateł; otaczała nas nieprzenikniona ciemność. Lokomotywa dyszała ciężko, zmęczona długą podróżą. W czerwonym blasku padającym z paleniska lokomotywy ujrzałem stłoczoną na peronie grupkę ludzi z tobołkami i pudłami. Wiedziałem, że musi to być rodzina imigrantów, o której opowiadał nam konduktor. Kobieta miała owinięty wokół głowy szal z frędzlami, a w ramionach trzymała niewielki metalowy kuferek, który tuliła do siebie niczym dziecko. Był też starszy mężczyzna, wysoki i przygar­biony. Dwaj podrośnięci już chłopcy i dziewczyna trzymali owinięte w ceratę tobołki, a mała dziewczynka tuliła się do matczynej spódnicy. Zbliżył się do nich mężczyzna z latarką, zaczął coś mówić i wykrzykiwać. Nastawiłem uszu, bo po raz pierwszy w życiu słyszałem obcą mowę.

Zbliżyła się następna latarka i rozległ się głos, w którym brzmiała lekka kpina: - Halo, czy to wy przyjechaliście do pana Burdena? Jeśli tak, to właśnie mnie poszukujecie.

Jestem Otto Fuchs. Pracuję u pana Burdena i mam was zawieźć do niego. Jimmy, nie boisz się, że przyjechałeś tak daleko na zachód?

Spojrzałem z zainteresowaniem na tę nową twarz w świetle latarki. Musiał chyba spłynąć wprost ze stronic „Jesse Jamesa”. Miał na głowie sombrero z szerokim skórzanym paskiem i błyszczącą sprzączką, a końce jego wąsów, sztywno podkręcone do góry, przypominały malutkie rogi. Wydał mi się człowiekiem żywotnym i srogim, musiał mieć za sobą bujną przeszłość. Długa szrama przecinała mu policzek i podciągała kącik ust złowieszczym zawijasem. Lewe ucho od góry miał ścięte, a skórę brązową jak Indianin. Była to niewątpliwie twarz szaleńca. Kiedy tak chodził po peronie w butach na wysokich obcasach szukając naszych kufrów, zauważyłem, że jest niewysoki, szybki, mocny i zwinny. Powiedział nam, że mamy przed sobą dłUgą, całonocną podróż, więc lepiej, żebyśmy już wyruszyli. Poprowadził nas do bariery, u której przywiązane były dwa wozy: na jednym z nich siedziała już stłoczona rodzina cudzoziemców, drugi przeznaczony był dla nas. Jake usiadł na przedzie obok Otto Fuchsa, ja zaś jechałem na słomie ułożonej na wozie, przykryty bawolą skórą. Imigranci z turkotem ruszyli w ciemność, a my tuż za nimi.

Próbowałem zasnąć, ale wóz tak podskakiwał, że przy­gryzałem sobie język, i wkrótce byłem cały obolały. Słoma się ugniotła, a moje legowisko zrobiło się twarde. Wysunąłem się ostrożnie spod bawolej skóry i uklęknąwszy usiłowałem wyglądać ponad boczną ścianę wozu. Zdawało się, że nie ma nic do oglądania: żadnych płotów, strumyków ani drzew, żadnych wzgórz ani pól. Jeżeli nawet była tu droga, to ja jej nie mogłem wypatrzeć w nikłym blasku gwiazd. Była tu tylko ziemia, nawet nie kraina, tylko materia, z której powstają krainy. Tak, była tu tylko ziemia - lekko falista, a wiedziałem to dlatego, że nasze koła ocierały się

o              hamulec, gdy zjeżdżaliśmy w dół i podjeżdżaliśmy pod górę. Odnosiłem wrażenie, że świat został daleko poza nami, że przekroczyliśmy jego kraniec i znaleźliśmy się poza zasięgiem ludzkiej jurysdykcji. Jeszcze nigdy w życiu

nie spoglądałem na takie niebo, żeby na jego tle nie rysowało się jakieś znajome pasmo górskie. Było to sklepienie niebieskie w całej pełni. Nie mogłem uwierzyć, aby ojciec i matka patrzyli na mnie z tego nieba; wciąż pewnie szukają mnie pośród stada owiec nad potokiem albo na białej drodze prowadzącej w stronę górskich pastwisk. Nawet ich duchy pozostawiłem za sobą. Wóz podskakiwał wiodąc mnie w nieznane. Nie sądzę, abym tęsknił za domem. Gdybyśmy nawet nigdzie nie dojechali, byłoby to bez znaczenia. Pomiędzy tą ziemią i tym niebem przestałem istnieć, zostałem wymazany. Nie odmówiłem modlitwy tej nocy: tutaj, wiedziałem, stanie się to, co ma się stać.

n

Nie pamiętam naszego przyjazdu na farmę dziadka przed świtem po przebyciu prawie dwudziestu mil ciężkimi pociągowymi końmi. Kiedy się zbudziłem, było już południe. Leżałem w małym pokoiku, niewiele większym niż moje łóżko, u wezgłowia powiewała w oknie zasłona w lekkich podmuchach wiatru. Stała nade mną, przyglądając mi się, wysoka kobieta o czarnych włosach i ciemnej, pooranej zmarszczkami twarzy; wiedziałem, że musi to być moja babcia. Zauważyłem, że płakała, ale kiedy otworzyłem oczy, uśmiechnęła się i spojrzawszy na mnie z zatroskaniem, usiadła w nogach łóżka.

-              Dobrze d się spało, Jimmy? - spytała żywo, a potem już całkiem innym tonem powiedziała jakby do siebie:

-              Och, jakże ty jesteś podobny do swego ojca! - Pamiętałem, że mój ojciec był jej ulubieńcem, pewnie często przychodziła go budzić w taki sam sposób, kiedy zaspał. - Tutaj masz czyste ubraniem mówiła dalej, jednocześnie poklepując ciemną dłonią moją kołdrę. - Najpierw jednak chodź ze mną na dół do kuchni i umyj się w ciepłej wodzie za piecem. Możesz zabrać ze sobą wszystkie rzeczy, nikogo nie ma w pobliżu.

„Na dół do kuchni” - zdziwiłem się słysząc te słowa;

_

w domu mówiło się zawsze: „w kuchni na zewnątrz”. Wziąłem buty i pończochy i poszedłem za nią przez bawialnię, a potem schodami do sutereny, w której na prawo od schodów znajdowała się jadalnia, a na lewo kuchnia. Obie izby były otynkowane i wybielone - tynk położony był bezpośrednio na ściany z gliny, tak jak w lepiankach. Podłoga była z cementu. Wysoko, pod drewnianym sufitem, znajdowały się małe okienka z białymi zasłonkami oraz doniczkami pelargonii i głupiego jasia na szerokich parapetach. Kiedy wszedłem do kuchni, uderzył mnie w nozdrza zapach piernika z imbirem. Piec był ogromny, ozdobiony lśniącym niklem, a z tyłu, przy ścianie, stała długa drewniana ława i cynkowa balia, do której babcia nalała gorącej i zimnej wody. Kiedy przyniosła mydło i ręczniki, powiedziałem, że zawsze myję się sam, bez niczyjej pomocy.

-              A potrafisz umyć uszy, Jimmy? Na pewno? Wobec tego będę cię nazywać małym elegancikiem.

Przyjemna to była kuchnia. Słońce wpadało do mojej balii przez okienko od strony zachodniej, a wielki maltański kot ocierał się o balię patrząc na mnie jednocześnie z zaciekawieniem. Szorowałem się, a babcia szykowała coś w jadalni, aż w końcu zawołałem z niepokojem: - Babciu, chyba się ciasto przypala! - Przyszła roześmiana, machając fartuchem, jakby płoszyła kurczęta.

Była szczupła, wysoka i lekko pochylona, lecz głowę nosiła wysuniętą do przodu w ciągłej czujności, jakby wypatrywała lub czegoś nasłuchiwała gdzieś w dali. Kiedy podrosłem, doszedłem do przekonania, że dlatego tak trzyma głowę, bo zawsze rozmyśla o czymś, co dzieje się gdzieś bardzo daleko. Chodziła szybko, w każdym jej ruchu przebijała energia. Głos miała wysoki i dość ostry, często mówiła ze zniecierpliwieniem, bo niezmiernie pragnęła, aby wszystko odbywało się wedle ustalonego porządku i z zachowaniem wszelkich form. Śmiech jej też był wysoki i trochę piskliwy, ale wyczuwało się w nim głęboką mądrość. Miała wtedy pięćdziesiąt pięć lat, była silna i o niespożytej wprost energii.

Ubrałem się, a potem zwiedziłem długą piwnicę obok kuchni. Została wykopana pod częścią domu, otynkowana i ocementowana, prowadziły do niej schody i drzwi z zewnątrz, przez które ludzie wchodzili i wychodzili. A pod jednym z okienek było specjalne miejsce do mycia, kiedy wracali po pracy.

Babcia przygotowywała kolację, usiadłem więc sobie na drewnianej ławie za piecem i zawierałem znajomość z kotem

-              łapał nie tylko szczury i myszy, ale, jak powiadano, także i susły. Plama żółtego słońca na podłodze przesunęła się w stronę schodów, a ja z babcią wciąż rozmawiałem o mej podróży i o przybyciu nowej, czeskiej rodziny; babcia powiedziała mi, że mają to być nasi najbliżsi sąsiedzi. Nie rozmawialiśmy o farmie w Wirginii, która była jej domem przez długie lata. Kiedy jednak wrócili z pola mężczyźni i zasiedliśmy wszyscy przy stole do kolacji, spytała Jake’a

0              stare strony, o naszych przyjaciół i sąsiadów.

Dziadek mówił niewiele. Kiedy wszedł po raz pierwszy,

pocałował mnie i odezwał się serdecznie, ale nie był wylewny. Z miejsca wyczułem jego powściągliwość i godność osobistą, trochę nawet napawał mnie lękiem. Najbardziej jednak rzucała się w oczy jego piękna, falująca, śnieżnobiała broda. Słyszałem kiedyś, jak pewien misjonarz powiedział, że przypomina brodę arabskiego szejka! Na głowie miał tylko wianuszek włosów; wokół łysiny, co jeszcze bardziej potęgowało wrażenie.

Oczy dziadka zupełnie nie przypominały oczu starszego człowieka, były jasnoniebieskie, żywe, lśniące» Zęby miał białe i równe - a tak zdrowe, że jeszcze nigdy w życiu nie był u dentysty. Miał skórę delikatną, wrażliwą na słońce

1              wiatr. W młodości jego włosy i broda były rude; brwi jeszcze pozostały rude.

Przy stole rzucaliśmy na siebie z Otto Fuchsem ukradkowe spojrzenia. Babcia szykując kolację powiedziała mi, że Otto jest Austriakiem, przybył do tego kraju jako młody chłopiec i prowadził życie pełne przygód na Dalekim Zachodzie, pośród górniczej braci i hodowców bydła. Jego żelazne zdrowie zostało cokolwiek zachwiane z powodu

zapalenia płuc w górach, wobec tego przerzucił się na pewien czas do łagodniejszej krainy. Miał krewnych w Bismarcku, niemieckiej osadzie na północ od nas, ale od roku pracował u dziadka.

Skończyła się kolacja, po której Otto poprowadził mnie do kuchni i szepnął, że w stajni jest kucyk, którego kupiono dla mnie na wyprzedaży; Otto jeździł na nim, żeby sprawdzić, czy nie ma jakichś złych narowów, ale okazał się „prawdziwym dżentelmenem” i nazywa się Duduś. Fuchs odpowiadał na wszystkie moje pytania: jak stracił ucho podczas zamieci śnieżnej w Wyoming, kiedy powoził dyliżansem, i jak się zarzuca lasso. Obiecał, że nazajutrz przed zachodem słońca złapie mi młodego byczka. Wyciągnął kowbojskie skórzane spodnie i srebrne ostrogi, żeby pokazać mnie i Jake’owi, a także swoje najlepsze kowbojskie buty, na których wyszyte były dość śmiałe wzory - róże, podwójne węzły i nagie kobiety. Wyjaśnił z powagą, że są to aniołowie.

Nim poszliśmy spać, Jake i Otto zostali zaproszeni do bawialni na modlitwę. Dziadek założył okulary w srebrnej oprawce i odczytał kilka psalmów. Głos miał przyjemny i czytał tak interesująco, że pragnąłem, aby wybrał jeden z moich ulubionych rozdziałów Księgi Królów. Zachwycała mnie jego intonacja, gdy wymawiał „Selah”. On wybierze dziedzictwo dla nas, wspaniałość Jakuba, którego umiłował. Selah.

Nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy; może i dziadek nie wiedział, ale kiedy je wymawiał, brzmiało jak prorocze i najświętsze ze wszystkich słów.

Nazajutrz wybiegłem na dwór wczesnym rankiem, żeby się rozejrzeć. Powiedziano mi, że nasz dom to jedyny drewniany dom na zachód od Black Hawk - dopiero w osiedlu Norwegów można było jeszcze spotkać kilka takich domów. Nasi sąsiedzi mieszkali w ziemiankach i lepiankach - wygodnych, ale niezbyt obszernych. Nasz biały, drewniany dom, parterowy, a właściwie jednopiętrowy

-              bo nad sutereną był półparter, a dopiero potem parter

-              stał na wschodnim krańcu podwórka farmy, tak bym to określił, a tuż przy kuchennych drzwiach znajdował się

wiatrak, za którym ziemia opadała w kierunku zachodnim, aż po stodoły, spichlerze i chlewnie. Zbocze to było mocno wydeptane i nagie, pożłobione potokami spływającego po nim deszczu. Za składem zboża, na dnie płytkiej dolinki, była niewielka mulista sadzawka otoczona kępami rdzawej wierzbiny. Droga z poczty prowadziła tuż obok naszych drzwi, przez podwórko, potem okrążała sadzawkę i dalej już zaczynała się wspinać na łagodne wzniesienie ciągnących się w stronę zachodu bezkresnych prerii. Tam, wzdłuż zachodniej Unii horyzontu, rozpościerało się olbrzymie pole kukurydzy, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Ono właśnie, a także pole, na którym rosło sorgo za stajnią, to jedyne zorane grunta na całym widnokręgu. Wszędzie dokoła, gdzie tylko sięgnąć okiem, rosła szorstka, kosmata, czerwona trawa, przeważnie tak wysoka jak ja.

Od północnej strony domu, w środku zaoranej przesieki, rósł gęsty pas klonów jesionolistnych, niskich i krzaczastych,

o              lekko pożółkłych liściach. Ten żywopłot ciągnął się prawie na ćwierć mili, musiałem mocno wytężać wzrok, aby go ujrzeć w całości. Małe drzewka wydawały się bez znaczenia na tle trawy. Odnosiło się wrażenie, że trawa tłumi tu wszystko, nawet i kępę śliw za kurnikiem obłożonym darniną.

Kiedy się rozejrzałem, wydało mi się, że trawa stanowi tutaj krainę, tak jak woda - morze. Czerwień trawy nada­wała całej ogromnej prerii odcień wina, jakby zostało po niej rozlane, albo jakichś wodorostów, po raz pierwszy obmytych wodą. I tyle było w niej ruchu, jakby cała ta kraina ciągle gdzieś mknęła.

Prawie zapomniałem, że mam babcię, aż tu nagle wyłoniła się, w czepku i z workiem w ręku, i spytała, czy nie chciałbym pójść z nią do ogrodu ukopać ziemniaków na obiad.

Ogród znajdował się o jakieś ćwierć mili od domu, co było dość osobliwe, a szło się do niego przez płytką dolinkę koło zagrody dla bydła. Babcia zwróciła moją uwagę na grubą laskę z orzechowego drzewa, zakończoną miedzianą nasadką, która wisiała u jej paska na skórzanym rzemyku. Wyjaśniła mi, że jest to kij na grzechotniki. Nie wolno mi

wchodzić do ogrodu bez mocnego kija albo noża do ścinania kukurydzy; zabiła już tutaj niemało grzechotników. Dziew­czynkę, która mieszka przy drodze do Black Hawk, ukąsił grzechotnik w kostkę i chorowała potem przez całe lato.

Pamiętam dokładnie, jak wyglądała ta okolica owego wrześniowego ranka, gdy szedłem u boku babci wyjeż­dżonymi przez wozy koleinami. Zapewne żyło jeszcze we mnie wspomnienie długiej podróży pociągiem, bo od­czuwałem ruch całego krajobrazu w ożywczym, porannym wietrzyku i nawet w samej ziemi, jakby kosmata trawa była luźno zawieszoną skórą, pod którą galopowały stada dzikich bawołów.

Sam nie znalazłbym ogrodu - chyba że zauważyłbym ogromne żółte dynie, które leżały odkryte pośród zwiędłych liści - a kiedy wszedłem, nie wzbudził we mnie zainteresowa­nia. Chciałem iść prosto przed siebie, przez czerwoną trawę, aż na sam skraj świata, który z pewnością był gdzieś niedaleko. Lekkie powietrze świadczyło o tym, że świat gdzieś tutaj się kończy: pozostały jeszcze tylko ziemia, słońce i niebo. Wystarczy pójść trochę dalej, a będzie już tylko słońce i niebo, i można się będzie wznieść do góry niczym bure jastrzębie, które szybowały nad naszymi głowami rzucając wolno przesuwające się po trawie cienie. Znaleźliśmy motykę w redlinie i babcia zabrała się do kopania ziemniaków, a ja wybierałem je z miękkiej brunatnej ziemi i wrzucałem do worka, ale przez cały czas zerkałem na jastrzębie przekonany, że mógłbym równie łatwo latać jak one.

Kiedy babcia zbierała się do powrotu, powiedziałem, że chętnie bym jeszcze pozostał w ogrodzie.

Spojrzała na mnie spod czepka.

-              A nie boisz się węży?

-              Trochę się boję - przyznałem - mimo to zostanę.

-              Dobrze, ale jeżeli zobaczysz węża, nic mu nie rób. Takie duże żółte i brązowe są niegroźne, to samce, dzięki którym nie wychodzą susły. Nie przestrasz się, jeżeli zobaczysz, że coś wygląda z dziury tam na brzegu. To nora borsuka. Jest wielkości dużego oposa, główkę ma w czarno­białe cętki. Od czasu do czasu porywa kurczaka, ale nie

pozwalam mu zrobić krzywdy. W nowych stronach człowiek jest szczególnie przyjazny dla zwierząt. Lubię, kiedy wychodzi i patrzy, jak coś robię.

Babcia przewiesiła worek przez ramię i poszła ścieżką, lekko pochylona do przodu. Droga wiła się wzdłuż dolinki, przy pierwszym zakręcie pomachała mi ręką i zniknęła. Pozostałem sam z nie znanym mi dotąd uczuciem lekkości i zadowolenia.

Usiadłem pośrodku ogrodu, gdzie węże nie mogły podpełz- nąć do mnie niepostrzeżenie, i oparłem się o ciepłą, żółtą dynię. Wzdłuż ścieżki rosła miechunka obsypana owocami. Odwróciłem trójkątne, jakby papierowe otoczki ochraniające owoce i zgadłem kilka. Dokoła mnie olbrzymie koniki polne, dwukrotnie większe od tych, jakie widywałem-, dokonywały akrobatycznych wyczynów pośród uschniętych liści. Susły bezustannie przemykały po zaoranej ziemi. Na dnie tej otoczonej zewsząd dolinki wiatr nie wiał zbyt silnie, ale słyszałem, jak wyje na równinie, i widziałem, jak faluje trawa. Ziemia pode mną była ciepła, tak samo ciepła w dotyku, gdy przesypywałem ją między palcami. Jakieś dziwne czerwone robaczki powychodziły skądś i całym szwadronem maszero­wały powoli wokół mnie. Grzbiety miały lśniąco cynobrowe w czarne kropki. Trwałem w ciszy. Nic się nie działo. Na nic zresztą nie oczekiwałem. Byłem czymś, co leży pod słońcem,

-              i czułem to, podobnie jak dynie, i nie chciałem być niczym więcej. Byłem absolutnie szczęśliwy. Pewnie tak właśnie czujemy się w chwili śmierci, kiedy stajemy się częścią jakiejś całości, czy jest to słońce, czy powietrze, dobroć czy wiedza. W każdym razie jest to szczęście, być włączonym w coś, co jest skończone i wielkie. Kiedy ogarnia to człowieka, ogarnia w sposób tak naturalny jak sen.

III

W niedzielę rano Otto Fuchs miał nas zawieźć, żebyśmy poznali naszych nowych czeskich sąsiadów. Wzięliśmy ze sobą jedzenie, bo zamieszkali na dzikich terenach, gdzie nie

było ani ogrodu, ani kurnika, tylko trochę zoranej ziemi. Fuchs przyniósł z piwnicy worek ziemniaków i kawał wędzonej wieprzowiny, a babcia włożyła w słomę na furmance kilka bochenków sobotniego chleba, garnek masła i parę placków z dyni. Wgramoliliśmy się na przednie siedzenie i ruszyliśmy z turkotem drogą, która prowadziła obok małej sadzawki i pięła się w stronę wielkiego pola kukurydzy.

Nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć, co znajduje się poza kukurydzianym polem; rosła tam jednak tylko czerwona trawa jak u nas i nic więcej, choć z wysokiego kozła na wozie widać było dalekie tereny. Droga przypominała dziką ścieżkę, omijała głębokie rowy, a przecinała płytkie i szerokie. Wzdłuż niej - i tam, gdzie się wiła, i tam, gdzie biegła prosto - rosły słoneczniki: niektóre były tak duże jak małe drzewka, miały ogromne szorstkie liście, mnóstwo bocznych łodyg, obficie obsypanych kwieciem. Tworzyły złotą wstęgę wijącą się przez prerię. Co jakiś czas któryś z koni odgryzał po drodze słonecznik pełen kwiatów i szedł dalej chrupiąc go, a kwiaty kołysały się w rytm pochrapywali, dopóki nie zjadł całej łodygi.

Czeska rodzina, jak powiedziała mi w drodze babcia, kupiła to gospodarstwo od miejscowego człowieka, Petera Krajieka, i zapłaciła mu więcej, niż było warte. Zawarli umowę, nim jeszcze wyjechali ze starego kraju, a pośredniczył w tym kuzyn Krajieka, który był jednocześnie krewnym pani Szimerdy. Szimerdowie byli pierwszą czeską rodziną przybyłą w te strony. Krajiek był ich jedynym tłumaczem i mógł im powiedzieć wszystko, co tylko chciał. Nie znali angielskiego, żeby się kogoś poradzić lub choćby wyrazić swoje najpilniejsze potrzeby. Jeden z synów, powiedział Fuchs, jest już całkiem duży i silny, może uprawiać ziemię, ale ojciec jest stary i kruchy i nie ma pojęcia o roli. Jest tkaczem z zawodu, był bardzo sprawny w tkaniu dywanów i materiałów dekoracyjnych. Przywiózł ze sobą skrzypce, które tutaj na niewiele mu się zdadzą, choć w kraju przysparzały mu pieniędzy.

-              Jeżeli są to mili ludzie, to żal pomyśleć, że będą

musieli spędzić zimę w tej norze Krajieka - orzekła babcia.

-              Jest niewiele lepsza od nory borsuka. Lepianka, która nie nadaje się do mieszkania. Słyszałam, że kazał sobie zapłacić dwadzieścia dolarów za piec w kuchni, niewart nawet dziesięciu.

-              Tak, psze pani - powiedział Otto. - Do tego wszystkiego sprzedał im woły i dwa chude konie za cenę dobrych zwierząt. Wtrąciłbym się, bo stary rozumie trochę po niemiecku, gdybym wiedział, że na coś się to zda. Ale Czesi nie ufają Austriakom.

Babcia spojrzała na niego z zainteresowaniem. :*-iA to dlaczego, Otto?

Fuchs zmarszczył brew i nos. - No cóż, psze pani, to polityka. Długo by to trzeba było wyjaśniać.

Teren był coraz bardziej nierówny; powiedziano mi, że zbliżamy się do rzeki Squaw, która przecina zachodnią część posiadłości Szimerdów, przez co ziemia niezbyt nadaje się pod uprawę. Wkrótce ujrzeliśmy porosłe trawą wzgórza, które znaczyły drogę wijącego się strumienia, a także lśniące wierzchołki topoli i jesionów rosnących w wąwozie. Niektóre topole zmieniły już barwę, a ich żółte liście i lśniąca biała kora nadawały im wygląd srebrzystozłocistych drzew z baśniowej krainy.

Zbliżaliśmy się już do posiadłości Szimerdów, a ja wciąż jeszcze widziałem tylko nierówne czerwone pagórki i wąwozy ze stromymi brzegami, na których w miejscach, gdzie usypywała się ziemia, zwisały długie korzenie. Wreszcie dostrzegłem coś w rodzaju szałasu przycupniętego do pochyłego zbocza i pokrytego strzechą z tej samej trawy koloru wina, jaka rosła tu wszędzie. Koło chaty stał rozlatujący się szkielet wiatraka bez skrzydeł. Podjechaliśmy, by przywiązać konie, i wtedy dostrzegłem drzwi i okno zatopione głęboko w zbocze wąwozu. Drzwi stały otworem, wybiegła z nich kobieta z dziewczynką lat około czternastu, obie spoglądały na nas z nadzieją w oczach. Za nimi szła mała dziewczynka. Kobieta miała na sobie ten sam haftowany szal ze srebrnymi frędzlami, w którym wysiadła z pociągu w Black Hawk. Nie była stara, ale też już nie

młoda. Miała twarz czujną i żywą, ostry podbródek i przenikliwe małe oczy. Energicznie uścisnęła dłoń babci.

-              Bardzo cieszę, bardzo cieszę! - wykrzyknęła. Nagle wskazała na zbocze, z którego się wyłoniła: - Dom niedobry, dom niedobry.

Babcia pokiwała głową ze współczuciem. - Z czasem wszystko sobie pani urządzi wygodnie, pani Szimerda, zrobi pani dobry dom.

Moja babcia zawsze mówiła głośno do cudzoziemców, tak jakby byli głusi. Pani Szimerda zrozumiała, że nasza wizyta ma charakter przyjacielski. Babcia wręczyła jej bochny chleba, które pani Szimerda nawet powąchała, a placki z dyni obejrzała z ogromnym zaciekawieniem i wykrzyknęła: - Dużo dobre, dużo dziękuję! - jeszcze raz ściskając dłoń babci.

Najstarszy syn, Ambrosz, wyszedł z lepianki i stanął koło matki. Miał dziewiętnaście lat, był niski i barczysty, włosy miał krótko ostrzyżone, twarz szeroką i płaską, oczy piwne, małe, lecz bystre, podobnie jak u matki, tylko że spojrzenie bardziej przebiegłe i podejrzliwe; pochłaniał wzrokiem jedzenie. Od trzech dni jedli tylko placki kukurydziane z melasą z sorgo.

Mała dziewczynka była ładna, ale Antonia - mocno akcentowali pierwszą sylabę, kiedy się do niej zwracali

-              ładniejsza. Przypomniałem sobie, co konduktor powiedział

0              jej oczach. Duże, pełne ciepła i blasku, przypominały brązowe stawy w lesie, w których odbija się blask słońca. Cerę też miała smagłą, a policzki lśniące i jeszcze ciemniejsze. Jej brązowe włosy kręciły się w niesforne loki. Młodsza siostra, którą zwali Julką, była jasna, sprawiała wrażenie łagodnej i posłusznej dziewczynki. Kiedy stałem zakłopotany przyglądając się obu dziewczynkom, ze stodoły wyszedł Krajiek, żeby zobaczyć, co się dzieje. Za nim pojawił się jeszcze jeden syn Szimerdów. Nawet z daleka widać było, że coś jest dziwnego w tym chłopcu. Kiedy się do nas zbliżył, zaczął wydawać z siebie jakieś dziwne odgłosy

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin