Hines Barry - CENA WĘGLA.rtf

(1019 KB) Pobierz

Barry Hines

cena węgla

 

Syd spojrzał na zegarek.

Gdzież on się podziewa? Spóźnia się już dziesięć minut.” Pozostali członkowie komitetu doradczego sie­ dzieli dookoła długiego stołu w sali konferencyjnej, czekając na przybycie Forbesa — dyrektora kopalni i zarazem przewodniczącego komitetu.

              Pewnie znów z jakimiś fiszami wcina obiadek „Pod Białym Koniem”.

Mężczyźni roześmiali się z Syda, a dwaj zastępcy dyrektora spojrzeli po sobie, telepatycznie próbując ustalić, który z nich powinien pójść go poszukać.

Nim się zdecydowali, Forbes wpadł do sali. Zaru­ mieniony, oddychał szybko i wyglądał, jakby rzeczy­ wiście zabawił trochę „Pod Białym Koniem”. Zajął swe miejsce u szczytu stołu i zaczął wyrównywać leżące przed nim papiery, starając się złapać oddech. Po chwi­ li rozejrzał się po zebranych.

              Przepraszam za spóźnienie, ale zatrzymał mnie bardzo ważny telefon od dyrektora okręgu, w sprawie, która — jestem pewien — zainteresuje was wszyst­

kich. — Przerwał ciesząc się zaciekawieniem, jakie wzbudził swoją tajemnicą. — Cóż, jak niektórym z was pewnie już wiadomo, pod koniec przyszłego miesiąca książę Karol złoży dwudniową wizytę w tej okolicy. Odwiedzi Sheffield, Doncaster i jeszcze parę miejsc w tym okręgu...

              Tak, czytałem o tym.

Forbesa zirytowało odezwanie Cartera, jego zastęp­ cy, i wcale z tym się nie krył.

              Pozwól mi" skończyć, Geoff, dobrze? A więc, w tej rozmowie, którą właśnie przeprowadziłem, po­ informowano mnie, że nasza kopalnia została wybrana na miejsce oficjalnej wizyty księcia.

Odchylił się w fotelu, dając zebranym czas na przy­ swojenie tej wiadomości. Nastąpiła cisza, a po niej zgiełk, gdy wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Ktoś zapytał, czy on szuka pracy. Ktoś inny odparł, że może mu odstąpić swoją robotę. Forbes rozglądał się oce­ niając ich reakcje, a kiedy wszyscy już się wypowie­ dzieli, przywołał zebranych do porządku.

              No, to wobec takiego obrotu sprawy najlepiej chyba będzie przedyskutować dzisiaj kwestię wizyty i przygotowań, jakie będziemy musieli poczynić. Gdy­ by więc ktoś zechciał zgłosić wniosek o unieważnie­ nie porządku obrad...

Syd oparł łokcie na stole i pochylił się, żeby Forbes widział go wyraźnie.

              Chciałbym zgłosić wniosek o unieważnienie wi-

*yty.              * --‘-'Ai

Zapadła całkiem inna cisza, po której rozległ się nie^

pewny śmiech. Forbes się nie roześmiał. Wiedział, że Syd mówi poważnie.

              Wydaje mi się, Syd, że twój wniosek nie ma nic wspólnego z porządkiem obrad. Ale tak przez cieka­ wość, jakie masz zastrzeżenia?

              Po pierwsze, nie mam czasu dla rodziny kró­ lewskiej. Nie znoszę tego wszystkiego, co oni repre­ zentują, i w moim przekonaniu im szybciej się od nich uwolnimy, tym lepiej na tym wyjdziemy. To jednak -jest mój pogląd i nie wątpię, że na tej sali mój punkt widzenia podziela mniejszość...

Rozejrzał się po zebranych, jednak nikt z członków komitetu nie potwierdził jego przypuszczenia, ani mu nie zaprzeczył. Po prostu patrzyli na niego czekając na ciąg dalszy.

              Mam jednak zastrzeżenia co do tego, o czym bę­ dziemy mówić teraz i na -każdym następnym zebra­ niu aż do przyjazdu księcia. To znaczy do tego całego przystrajania kopalni. Twierdzę, że jeżeli już ma przy­ jechać, to powinien zobaczyć wszystko tak, jak jest. Jak nie, to nie powinien przyjeżdżać w ogóle.

Wychylił się jeszcze dalej, tak by mógł zobaczyć reakcje obecnych zarówno po swojej, jak i po drugiej stronie stołu.

              No co, mam rację, czy nie?

.Odpowiedź pozostawiono Forbesowi.

              Jeśli podchodzisz do tego w ten sposób, Syd, to owszem.

Syd rzucił ołówek na stół i rozparł się na krześle.

              No! Nie mówiłem?

              Poczekaj chwileczkę. Kopalni i tak już przyzna­ no fundusze na kosmetykę. To polityka Zarządu Wę­ gla i wiesz o tym równie dobrze jak każdy z nas. Jeżeli mamy to zrobić tak czy inaczej, to przy okazji moglibyśmy upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

              Możecie upiec i trzy, bo ja nie będę miał z tym nic wspólnego.

Nikt się nie odezwał. W sali słychać było głośny ha­ łas maszyn pracujących na placu. Tuż za oknem prze­ jechała ciężarówka, na chwilę zaciemniając wnętrze pokoju, jak gdyby chmura przesłoniła słońce.

Alf Meakin, sekretarz oddziału związku, poczekał, aż ucichnie warkot silnika, po czym odezwał się:

              Myślę, że.niektórzy z nas po części zgadzają się z Sydem. Ale skoro decyzja już zapadła, moglibyśmy przynajmniej wykonać to przyzwoicie.

Siedzący obok niego mężczyzna zastukał palcem wskazującym w stół.

              A więc rzecz w tym, co zrobimy, a czego nie? Jak to ma być dobra robota, to w porządku. Ale jak mamy malować latarnie tylko od tej strony, od której on je będzie oglądał, to zgadzam się z Sydem.

Rozległ się zgodny pomruk.

              Pamiętacie, jak to żona prezesa zjechała do ko­ palni Wentworth, a oni zatrzymali wydobycie, żeby sobie nie ubabrała włosów?

Forbes, wyczuwając zmianę nastroju zebrania, ude­ rzył dłonią w stół.

              To śmieszne! Zawsze się znajdzie ktoś, kto roz­ puści takie idiotyczne plotki!

Mężczyzna nie dał się jednak zastraszyć.

              Nie ma dymu bez ognia, zawsze to mówię. Z ty­ mi wizytami jest zawsze tak samo. Rodzinie królew­ skiej pewnie już się chce rzygać od zapachu świeżej farby.

Dwaj zastępcy dyrektora nie zabrali jeszcze głosu. Beatson zdecydował, że najwyższy czas poprzeć szefa,

              Słuchajcie, dobrze wam gadać, ale jak nie załat­ wimy tego z pompą, to zrobimy z siebie pośmiewisko. To by się za nami wlokło do końca życia. Sęk w tym, że on przyjeżdża. To fakt nieodwracalny. Wobec tego weźmy się- do roboty i zróbmy z kopalni coś, z czego wszyscy będziemy dumni.

To był decydujący argument. Mimo zastrzeżeń więk­ szość robotników nie chciała, żeby królewski gość ujrzał kopalnię w jej obecnym stanie. Syd przegrał. Widział, że nie ma sensu domagać się głosowania. Od­ chylił się więc i z założonymi ramionami słuchał w milczeniu.

Forbes wyjął z kieszeni na piersiach wieczne pióro i powoli odkręcił nasadkę.

              Zastanówmy się, jakie konkretnie miejsca po­ winniśmy uporządkować. Nie znamy jeszcze szczegó­ łów planu wizyty, ale moglibyśmy ogólnie zacząć się już przygotowywać.

Ustawił nasadkę pióra na stole i zaczął ją trącać palcem wskazującym.

              Wiecie chyba, co naprawdę chciałbym zrobić?

Jeżeli nawet wiedzieli, to nie'.powiedzieli mu tego. Zdawało się, że bardziej ich interesuje, czy przewróci nasadkę pióra.

Stara hałda. Wyrównać ją i obsiać trawą. Jeżeli nam się uda, różnica będzie kolosalna.

Carter pokiwał głową na znak zgody:

              No, już przedtem bardzo się starałeś...

              Bo żebyśmy nie wiem jak się starali, plac nigdy nie będzie wyglądał- porządnie na tle czegoś takiego. To tak, jakby wstawić.nowe meble do pokoju z brud­ nymi ścianami.

              A może by tak skontaktować się z Ministerstwem Ochrony Środowiska? Najpierw nagadać o korzyściach społecznych, a potem wspomnieć o wizycie?

Forbes odwrócił głowę i myśląc nad tym wpatrywał się w Cartera. Wyglądał tak, jakby odczytywał pro­ pozycję z jego twarzy.

              To dobry pomysł, Geoff.

              Nigdy nie wiadomo. Może to coś da.

Dało. Kilka dni później z ministerstwa przysłano urzędnika dla zbadania planu. Projekt został zaakcep­ towany i wkrótce buldożery przystąpiły do wyrówny­ wania hałdy, przygotowując ją do obsiania trawą.

Tony, starszy syn Syda, stał na składzie drewna ■wraz z grupką praktykantów i patrzył, jak robotnicy obrzucają mieszanką mułu i nasion nowe, łagodne sto­ ki. W innej części placu dwaj robotnicy za pomocą bloku i wielokrążka ładowali na ciężarówkę zardzewia­

ło

I łe wózki. Stały one tam tak długo, że krzew bzu prze- I rósł przez jeden z nich; z daleka wyglądało to tak, I jakby wózek był skrzynią, w której zasadzono krzew. I - Robotnicy pytali Boba Richardsa, starszego przodo- I wego, czy mają ściąć krzew, aby usunąć wózek, czy I też zostawić go, a wózek porąbać na kawałki. Oświad- I czył, że musi spytać dyrektora, i podszedł do prakty- I kantów, czekających na niego na składzie drewna.

              No, chłopaki, mamy uprzątnąć to składowisko. I Chłopcy popatrzyli dookoła, na bezładnie rozrzuco- I ne drewniane kloce i metalowe sztaby.

              Składowisko! — powiedział jeden z nich. — Wy- I gląda to raczej na śmietnisko.

Bob Richards pogroził mu palcem.

              Nie bądź taki zadziorny, mały, bo trafisz na I cmentarzysko.

Chłopcy unikali swego wzroku, by nie wybuchnąć I śmiechem.

              Na początek macie wszystkie te kloce ułożyć I w równe kozły. To was trochę zajmie.

Obserwowali małą górę drewna utworzoną przez I kilka ciężarówek, które wysypywały swój ładunek na

              jedno miejsce.

              Następna sprawa. Potrafi któryś z was malować?

Jeden z nich wskazał na Tony’ego.

              Tony ładnie rysuje w ubikacjach.

Praktykant stojący obok Tony’ego wyciągnął rękę

z kieszeni fartucha i podniósł ją na wszelki wypadek. Doszedł do wniosku, że nie może go spotkać nic gor­ szego od roboty, którą mu właśnie zaproponowano.

              Na maturze miałem czwórkę.

              Dobra, to chodź ze mną. W magazynie jest parę nowych tablic informacyjnych do pomalowania... Resz­ ta niech się uwija. Zaraz wracam sprawdzić, jak wam idzie.

I wraz z artystą ruszył do magazynu zostawiając Tony’ego i pozostałych chłopców, żeby uprzątnęli skład.

Syd wszedł do kuchni z bukietem róż, które dopiero co ściął na działce. Jego żona, Kath, stała przy ku­ chence, przygotowując mu obiad. Gdy usłyszała, że wchodzi, wyjęła z lodówki jajko i rozbiła je na brzegu patelni.

              Chodź, Syd, spóźnisz się. -

Syd wyciągnął ku niej róże.

              Spójrz tylko, prawda że piękne?

Zerknęła na nie i wróciła do gotowania. Syd pod­ szedł, otoczył ją ramionami i od tyłu uścisnął jej piersi.

              Te też nie są złe.

Pozwoliła mu się trzymać przez kilka sekund, po­ czym odtrąciła go siedzeniem.

              Wiesz przecież, że Mark jest w drugim pokoju.

              Hej, uważaj no!

              Co takiego?

              Całkiem zapomniałem. Mam w kieszeniach kilka

jajek.

Odłożył róże i ostrożnie sięgnął do kieszeni kurtki.

Kath wyciągnęła z lodówki pojemnik na jajka, które

Syd powkładał po kolei. Byli poważni niczym presti-

I digitator ze swą asystentką w trakcie wykonywania

              programu.

Wszystkie jajka były całe. Kath odstawiła pojemnik, I a Syd otworzył drzwi narożnej szafki, w której trzy- I mali porcelanę i szkło. Odsunął się, by zajrzeć na gór- I ną półkę, wszedł na stołek, zdjął wysmukły wazon I | Kolorowego szkła i napełnił go wodą. Wybrał ulubio- I ną odmianę róży, zerwał dolne liście z łodygi i wło-

I; żył ją do wazonu.

              Resztę zostaw, ’Syd. Zajmę się nimi później. Zaniósł różę do saloniku, gdzie Mark, jego młodszy I syn, siedział z nogami na kanapie oglądając w tele-

              wizji mecz krykieta. Mark zerknął na niego w chwili, I gdy bowler posłał piłkę, i znowu oglądał mecz, nim I jeszczte batsman zdołał ją odbić. Syd stanął w drzwiach I rozglądając się za najlepszym miejscem dla róży: na I kredensie i obramowaniu kominka było za wiele ozdób, I na telewizorze za gorąco. Podszedł do parapetu, zdjął

z niego porcelanową figurkę konia pociągowego i usta- [ wił wazon na samym środku. Mark zmienił pozycję | usiłując oglądać zawody spoza ojca.

              Hej, tato, nic nie widzę.

Syd nie spieszył się; podziwiając różę obejrzał ją z wielu stron, po czym usiadł przy stole w oczekiwa- I niu na obiad.

              Kto broni?

              Yorkshire.

              Jaki stan?

              Pięćdziesiąt dziewięć, jeden spalony.

              Kto, Boycott?

              Nie.              ...»

              To dobrze."              ■ .■ -w

Potem oglądali mecz w milczeniu. W przerwach po­ między komentarzem z kuchni dolatywał odgłos sma­ żenia, a z zewnątrz piski jerzyków ścigających się po­ nad dachami domów.

Jeden z batsmanów spróbował odbić piłkę po koź­ le nie ruszając się z miejsca. Nie trafił i miał szczęście, lżę nie został spalony przez bramkarza. Syd wpadł w szał i jego opinia na temat ostatniego uderzenia za­ głuszyła uwagi komentatora.

              Do cholery, człowieku, ruszże się do tej piłki! Grasz w krykieta, czy łowisz ryby?!

Kath przyszła z kuchni i postawiła przed nim obiad. Mark natychmiast uniósł się na kanapie, żeby zoba­ czyć, co to jest;

:— Mamo, czy ja też mogę teraz dostać?

              Dostaniesz, jak wyprawię tatę do pracy.

Wróciła do kuchni, a Mark zajął się krykietem. Po

skończonej serii rzutów zerknął na Syda.

              Tato, wiesz o tym wielkim jublu w kopalni?! Shaun Chapell mówi, że każdemu wolno będzie zje­ chać na dół. Mówi, że on też zjedzie ze swoją babcią. 1

              Nie, chyba że jego babcia jest królową.

Kath przysłuchiwała się rozmowie z kuchni'.

              Ja też o tym słyszałam, Syd. Mówią, że jak jużl wszystkie persony sobie pojadą, to zwykłym ludziom I też pozwolą zwiedzić kopalnię.

Syd stan...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin