Hines Barry - PIERWSZE ZNAKI.rtf

(1757 KB) Pobierz

 

Hines Barry

PIERWSZE ZNAKI

 

 

Tom napełnił kieliszek i poszukał wzrokiem Zeldy. Nie było jej w pobliżu, więc rozejrzał się, gdzie by mógł usiąść. Kanapa i wszystkie fotele były zajęte. Ka­ napa była tak przeciążona, że poduszki jej niemal doty­ kały dywanu. Na dywanie było trochę miejsca, ale nie przy ścianach; było też jedno wolne miejsce na ogrodowej huśtawce z baldachimem, wiszącej na linach umocowanych w stalowej ramie. Kołysała się ona nie­ przerwanie: delikatnie, gdy wszyscy siedzieli spokojnie, a gwałtownie, gdy tylko ktokolwiek się podnosił lub sia­ dał. Wtedy siedzący musieli przerywać rozmowę, aby uspokoić burzę w swoich szklankach i uważać, gdzie spada popiół z papierosów.

Zelda ujęła Toma pod ramię i przycisnęła lekko do siebie.

              Z czego się śmiejesz?

              Z tej huśtawki.

              Dlaczego?

              Niełatwo się chyba na niej utrzymać.

              A mnie się ona podoba. Jest zabawna. Ma cha­ rakter.

I wciąż trzymając Toma pod ramię uczyniła szeroki gest wolną ręką, gest, który spłynął ku palcom tak na­ turalnie, jak cień przesuwa się wśród zboża.

              Myślisz, że oni mają do kompletu również leżaki?

              Na huśtawce jest miejsce. Chodź, tam jest na­ prawdę wygodnie.

              Możliwe, ale karłom, których nogi nie sięgają zie­ mi. Jeśli się jednak ma normalne proporcje ciała i jeśli nogi sięgają ziemi, trzeba albo pozwolić im szurać w przód i w tył, w przód i w tył, wraz z poruszeniami huśtawki, albo podkurczyć je i hamować jedynie kola­ nami. Wtedy można łatwo wylądować w szpitalu ze zwichnięciem rzepek.

Zelda dała mu kuksańca i roześmiała się.

              Nie wygłupiaj się, Tom.

              Doktor: „Jak to się stało? Kopał pan piłkę?” Ja na to: „Nie, byłem na przyjęciu i siedziałem na hu­ śtawce”.

              Cóż, będziesz więc musiał usiąść na podłodze.

              I wyglądać jak kontestator?

              Zatańczyłabym.

              Jak sądzisz, czy nie moglibyśmy się stąd wytań­ czyć niepostrzeżenie?

              Nie możesz jeszcze iść. Wydają to przyjęcie dla ciebie. *

              To znaczy, że ty jeszcze nie chcesz iść.

              Masz rację, rzeczywiście nie chcę.

              Dobrze, zostaniemy. Ale nie każ mi tańczyć. Zbyt dużo wypiłem, muzyka jest za głośna, boli mnie głowa i jestem zmęczony.

              Czyli wygląda na to, że się świetnie bawisz.

              'Och, znakomicie. Po prostu doskonale.

Zostawił Zeldę i wyszedł z pokoju; zaraz zresztą wró­ cił z rękami zwiniętymi w trąbkę przy ustach.

              Pali się! — wrzasnął starając się przekrzyczeć muzykę. — Pali się w łazience!

Parę osób odwróciło się, by spojrzeć na niego, jakaś dziewczyna roześmiała się, nikt jednak nie poszedł sprawdzić. Zignorowany, podszedł do jednego z foteli

i potrząsnął parą, która była w nim zagłębiona. Oboje spojrzeli na niego.

              Słyszeliście, co powiedziałem przed chwilą?

              Nie, właściwie nie. Czy coś ważnego?

              Powiedziałem, że w łazience się pali!

              Naprawdę? Gdy tam byłem, brakowało nawet cie­ płej wody.

I twarz jego zapadła znowu w głębię fotela i ramion dziewczyny. Tom patrzał na nich przez parę sekund, po czym przepchnął się przez tłum do bufetu, na którym stały butelki.

              Cholerny komunista! Za grosz poczucia własności.

Odnalazł swoją szklankę, podniósł butelkę whisky, po­ patrzył na nią i odstawił nie otwierając.

              Renshaw, zwariowałeś.

Tom odwrócił się.

              Cześć, Harold.

              Co ci wpadło do głowy? Gdzie się pali?

              Chciałem tylko znaleźć miejsce do siedzenia.

              Jak ci się podoba nasza nowa huśtawka ogrodowa?

              Idiotyczna.

              Czy jest coś jeszcze w tej butelce?

Tom usunął się, aby mu zrobić miejsce. Harold wziął ciemną butelkę z bufetu. Kiedy ją uniósł pod światło, aby ocenić poziom trunku, zobaczył jedynie ciemną zie­ leń szkła.

              Więc wyjeżdżasz z Londynu, Tom?

              Tak.

              Dlaczego?

              Kłopoty w robocie.

              Wszyscy pakują manatki i na gwałt zjeżdżają do Londynu, ty zaś pakujesz swoje i wynosisz się z niego. Czy tam, dokąd jedziesz, dzieje się coś ciekawego,

o              czym nie słyszałem?

: Teraz wszystko dzieje się tam, na północy, Ha­ rold.

              A co z Zeldą?

Zelda tańczyła. Mężczyzna tańczący naprzeciw starał się ją objąć i szeptać coś na ucho. Ale ona za każdym razem uchylała się i śmiała.

              Widzisz? George nie może się doczekać niego wy­ jazdu.

              Weź ją więc z sobą.

              Nie pojedzie.

              Masz jej to za złe? Jest stworzona do tutejsze­ go życia. Widziałeś jej kolumnę? Nowy układ, wszy­ stko.

              Ale gazety ukazują się i są czytane także poza Londynem, Haroldzie.

Tom patrzył, jak Zelda tańczy. Gdy poruszała gło­ wą w takt muzyki, jej włosy zdawały się promieniować własnym blaskiem; niepotrzebne jej było światło przy­ ćmionej lampy stojącej na stole. Sama rozświetlała swój taniec, a kiedy George sięgał ręką, aby musnąć jej włosy, bransoletka na przegubie jego dłoni przejmo­ wała to światło i skrzyła się jak blade złoto zżętego zboża.

              Ten Renshaw musiał naprawdę zgłupieć.

Ramionami i dłońmi Zelda odegrała krótką scenkę mimiczną pełną zdziwienia i rozczarowania, -potem prze­ stała tańczyć i podeszła do Toma i Harolda, którzy wciąż stali przy bufecie. Wzięła Toma za rękę i wyprowadziła przez pokój i drzwi balkonowe na taras. George i Ha­ rold popatrzyli za nimi.

              Co powiesz na takiego faceta, Harold?

              Musi mieć jakąś dziewczynę tam na północy.

              Cierpliwie czekającą na niego w swoim zgrzeb­ nym szalu i chodakach.

Harold nalał George’owi; usiedli razem na huśtaw-

ce. Przyjęcie powoli zmieniało charakter. Alkohol i upał, taniec i późna pora, wszystko to razem wpły­ wało na zwolnienie tempa zabawy, a i muzyka również była inna. Jedna piosenka niepostrzeżenie wybiła się ponad inne i płytę z nią grano teraz co chwila. Przytłu­ mionym głosem małej dziewczynki piosenkarka ciągle opowiadała historię swej zawiedzionej miłości, a oni cicho podśpiewywali do wtóru lub poruszali się lekko do taktu. Skrystalizowała ona ich wszystkie sekretne marzenia i nie uświadamiane na co dzień niezadowole­ nie; jak długo trwała piosenka, mieli czas i nastrój, w którym można było przemyśleć i ocenić wszystko na nowo.

Melodia dobiegała do Toma i Zeldy, wspartych o ba­ lustradę, słuchających w milczeniu. Kiedy się skończy­ ła, Tom wspiął się na balustradę.

              Idziesz?

Siedział już na poręczy, zanim Zelda zorientowała | się, że mówi na serio. Złapała go za rękę i przytrzymała mocno.

              Tom! Co robisz?

              Wynoszę się. Do zobaczenia za chwilę na dole.

              Nie bądź śmieszny. Nie chcesz chyba stąd skakać na złamanie karku.

              Nie dramatyzuj, Zeldo. Jesteśmy zaledwie na pierwszym piętrze.

              Ale ci, co są w środku? Nie możesz tak... wypaść z ich życia.

Toma rozbawiła dosłowność tego określenia; prze­ szedł na zewnętrzną stronę balustrady, przykucnął, zła­ pał się mocno dwóch sąsiadujących prętów i opuścił nogi i całe ciało w dół. Zwisał tak przez chwilę, patrząc na żwirowaną ścieżkę pod sobą, potem zamachnął się, puścił rękoma i wylądował na trawniku.

Z dłońmi zaciśniętymi na poręczy Zelda przechyliła

się, by zobaczyć, co z nim. Tom wstał i popatrzył na' nią w górę.

              Pospiesz się.

Szli wolno ulicami. Zelda, z głową opartą na ramieniu Toma, nuciła melodię wieczoru. Głos jej dźwięczał w ciszy nocnej, nikt tego jednak nie słuchał. Przeszli pod platanem; cienie jego liści, rzucane im pod stopy przez latarnię uliczną, wydawały się jakby niemą zapła­ tą w nieznanej monecie za tę smutną pieśń Zeldy.

              Wpadniesz do nich jeszcze jutro przed wyjazdem?

              Nie.

              Ale przecież może nigdy już ich nie zobaczysz.]

              Toteż nie ma znaczenia, czy ich jeszcze >raz od-| wiedzę, prawda?

Wyszli z ciemnej przecznicy na High Street, która oślepiła ich nagle światłami rozjarzonych sklepów i nieprzerwanego potoku samochodów. Wmieszali się w wesoły tłum spacerowiczów, odzianych lekko w tę ciepłą noc.

              Co za cudowna noc, Tom.

              Tak.

              Byłaby wspaniała, gdyby nie to, że wyjeżdżasz.

              Tak.

              Będziesz tęsknił za Londynem.

              Nie.

              Twierdzisz, że nie, ale będziesz.

              Moja wieś jest o tej porze jak wymarła; wszyscy od dawna w łóżkach. Ale gdybyś teraz przeszła przez nią i wspięła się przez wrzosowisko na wzgórza, oce­ niłabyś dopiero całą wielkość nocy. Zobaczyłabyś wy­ sokie niebo i wszystkie gwiazdy, może usłyszałabyś krzyk czajki gdzieś w ciemności.

Minęli księgarnię z wystawą pełną najnowszych wy­

dawnictw popularnych o Trzecim Swiecie i sklep z wy­ robami garncarskimi miejscowego rzemiosła artystycz­ nego. Podeszli do restauracji na rogu ulicy, na której mieszkał Tom. Tom przytknął twarz do okna, osłonił oczy dłońmi przed światłem ulicznym, ale nie mógł przebić się wzrokiem przez firankę zasłaniającą wnętrze lokalu. Zelda pociągnęła go za łokieć.

              Nie dzisiaj, Tom. Dziś nie będziemy oglądać żad­ nych filmów.

              Chciałem tylko pożegnać się z Maksem.

              Na pewno -jest w łóżku.

              Nie bądź niemądra, Zeldo. Czyś ty słyszała, aby Maks był kiedykolwiek w łóżku?

              Myślałam, że nie lubisz się żegnać z ludźmi.

              Tego nie powiedziałem.

Drzwi były zamknięte, obeszli więc róg kamienicy, minęli boczne okno restauracji i weszli na podwórko przez furtkę w wysokim murze. Drzwi kuchenne były otwarte. Tom umyślnie wchodził z hałasem, aby Maks słyszał, że ktoś idzie. Maks spojrzał przez otwarte drzwi prowadzące z kuchni bezpośrednio do restauracji. Uniósł rękę na powitanie. Tom i Zelda podeszli do niego. Siedział przy stoliku, pił kawę i patrzał na wą­ skotaśmowy film przesuwający się na przeciwległej ścianie pokoju. Na ekranie dwa lwy wchodziły do re­ stauracji.

              Coś do jedzenia?

              Nie.

              Kawa?

              Nie.

              Siadajcie. Następny będzie twój ulubiony Buster Keaton.

              Nie, dzięki, Maks. Po prostu wpadliśmy. Nie zo­ baczymy się rano.

              Mam dobry pomowiec, jeśli chcesz.

Przez parę sekund nikt nie zauważył lwów. Stały I sobie, ot tak, po prostu, u szczytu schodów pokrytych I dywanem, poruszając lekko nozdrzami, spoglądając I dumnie jak dwie ważne osobistości czekające, aby szat- I niarz zdjął z nich okrycia. Była to wytworna restau-1 racja, pełna wytwornych gości. Orkiestra przygrywa-1 ła jedzącym, a kelnerzy uwijali się między stolikami. I Wszyscy mężczyźni byli tak samo ubrani i jakoś po-1 dobni: gdyby zabrakło muzyka w orkiestrze, któryś I z kelnerów mógłby z łatwością ująć skrzypce. Mógłby I także dołączyć się do towarzystwa przy stole i zażądać I obsługi od swoich wyfraczonych kolegów.

Nagle ktoś stojący w pobliżu zauważył lwy, panika I rozszerzyła się jak pożar, w restauracji rozpętało się ' piekło. W jednej chwili twarze stały się celem dla pół-B miśków z jedzeniem. Jakiś mężczyzna przebiegł po sto-B łach jak po kamieniach wystających z wody. Perku-1 sista wpadł w bęben. Ktoś inny wspiął się po kolumnie® na balkon, ale i tam nagle pojawił się lew; nie było I innego wyjścia, jak skoczyć z powrotem w dół, z wy-B sokości podobnej do tej, z której skakał Tom na przyję-1 ciu; nieszczęśnik wylądował na brzegu stołu, podbija-1 jąc duży tort, który trafił w twarz kelnera i oślepiła go. Kelner pozostał tak, z rękami lekko zgiętymi, z nie-1 skazitelną wciąż serwetką przewieszoną przez ramię. ■ Lew zerwał spódnicę z wytwornej damy i pobiegł da-1 lej, a ona krzyczała bardziej przerażona swoim negłi-B żem niż siłą ogromnej lwiej łapy. Wreszcie lew prze-B biegł przez drzwi wahadłowe do kuchni, a drzwi za nim I kołysały się coraz wolniej i w końcu obie połówki złą- I czyły się na nowo. Pauza. Lecz oto jeszcze jeden kelner I wybiega z kuchni, przewracając się niemal w gorącz- I kowym pośpiechu, zdecydowany jednak kontynuować I pracę. Wreszcie restauracja pustoszeje, lwy znikają.

              No więc idziemy, Maks.

              To jeszcze nie koniec.

              Musimy iść. Mam jutro dużo pracy.

              Uważaj na siebie, chłopcze. Pożegnaj się z Mae West, jak będziesz wychodził.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin