Deotyma - ZWIERCIADLANA ZAGADKA.doc

(720 KB) Pobierz
Deotyma

Deotyma

 

ZWIERCIADLANA ZAGADKA

 

 

 

 

 

Dawniej patrzyłam na zwierciadła tak, jak wy wszyscy patrzycie, wzrokiem roztargnionym, obojętnym, — bo i czemże ma zaciekawiać sztuczne odbicie przedmiotów, które możemy widzieć w ich prawdzie i rzeczywistości?

Jeżeli czasem baczniej spojrzałam w lustro, to chyba kiedy chodziło o poprawienie źle wpiętej kokardy, lub o jakąś dziwną, grę światła i perspektywy, która nieraz bawi oko w mieszkaniach, gdzie liczne zwierciadła i wielkie szyby okienne odsyłają sobie wnętrze komnat jakby przeinaczone, poustawiane pod różnemi kątami.

Ale i takie widowisko zawsze dla oka było tylko zabawką, i wzrok choć badawczy, zawsze pozostawał spokojnym.

Teraz dzieje się inaczej.

Od niejakiego czasu nie mogę spojrzeć w zwierciadło bez wzdrygnięcia się i rodzaju trwogi, której nawet najgorętsza ciekawość nie zdolna jest przemódz.

             

               

 

 

  

             

             

 

Wśród przygotowań do jakiej uroczystości lub zabawy, kiedy ceremoniał stroju przymusza mie do dłuższego siedzenia przed gotowalnią, o ile tylko mogę, trzymam oczy spuszczone, ażeby przypadkiem nie spojrzeć i nie zobaczyć...

Wprawdzie nic jeszcze nie widziałam nadzwyczajnego, nadludzkiego, ale wiem, że może... mogłabym zobaczyć.. i wybyście mogli...

A niech mi wypadnie wieczorem iść ze świecą naprzeciw zwierciadlanej tafli, o! wtedy, naprawdę serce mi bije, jak dziecku w ciemnym pokoju.

No, to jeszcze możnaby położyć na karb damskich nerwów, ale powiadam wam, i w biały dzień, w najweselsze południe, ile razy przechodzę koło zwierciadła, to z takiem wzruszeniem, z jakiem przechodzimy koło zamkniętych drzwi domu, w którym właśnie zaszedł jakiś tragiczny lub osobliwszy wypadek. Drzwi zamknięte; przechodzień na progu ich nic nie widzi, ale wie, że się za niemi coś dziwnego dzieje, i mówi sobie: A gdyby się też otworzyły?

O mój Boże! Gdyby się wszystkie te kryształowe drzwi pootwierały, cóżbyśmy nie zobaczyli?

A całej tej biedy, tej gorączkowej ciekawości, tych postrachów, których się wstydzę, narobił mi pewien list, — na szerokim, bibula

             

               

 

 

  

             

             

 

stym papierze, pisany drżącą ręką, przypieczętowany kolędowym opłatkiem, który przed rokiem pocztą miejską mię doszedł.

Każda osoba uchodząca za majętną, jeżeli jeszcze mieszka na jednej z pokaźniejszych ulic, odbiera niezawodnie raz albo i kilka razy na tydzień listy, tak zwane z prośbami.

Nie chcę ja źle mówić o miejskiej poczcie, która z wielu względów jest użytecznym wynalazkiem, jednak muszę przyznać, że ma jedną stronę nieznośną: zmusza nas do przyjmowania wszystkiego, cokolwiek nam z łaski swojej narzuci.

Dawniej, kiedy list przyniesiono i nie chciano powiedzieć od kogo pochodzi, łatwo było pozbyć się natręta prostą odpowiedzią, że "od nieznajomych nie przyjmuje się listów."

Dziś kiedy koperta spada jak z obłoków, opatrzona marką, tym znaczkiem czarodziejskim, co wszystkie drogi jej otwiera, kiedy spada z rąk urzędowego roznosiciela, co jak Przeznaczenie jest istotą nic niewiedzącą i za nic nieodpowiedzialną, cóż robić? Kogo się spytać? Komu zwrócić tajemniczą przesyłkę? Trzeba wszystko przyjmować, i każde pismo otworzyć na wszelki wypadek, bo trudno z samego zewnętrza odgadnąć, czy nie należy do rzędu listów potrzebnych?

A co się też to niepotrzebnych naotwiera! Już nie mówię o wytworach złośliwości ludz

             

               

 

 

  

             

             

 

kiej, o tych zjadliwych anonimach, co z po za warowni pocztowej, strzelają sobie wygodnie na spokojnych przechodniów, o tych nie chcę mówić, bo dzięki Bogu, w naszem społeczeństwie ta vendetta, jak i wszelkie inne, nie łatwo się przyjmuje, — ależ samych owych pokornych, potulnych listów z prośbami, co za foliały gromadzą się bezużytecznie!

Najczęściej bezużytecznie, bo jeżeli na podpisie zobaczymy nazwisko nieznane, a na wstępie sakramentalne wyrazy:

"Szlachetna osobo!"

Albo: "Znane echo wspaniałomyślności czuwającej nad cierpiącą ludzkością..."

Odkładamy list na bok nie czytając dalej, — a nie chcemy czytać nie z żadnej pogardy, ani też z jakiejś zatwardziałości serca, ale z obawy, aby litość nie wciągnęła nas w przedsięwzięcia przechodzące rozsądek i zasoby; każdy ma tyle nędzy do ratowania w koło siebie, tyle koniecznych podatków rodzinnych, towarzyskich lub społecznych, że gdyby chciał słuchać wszystkich głosów, co się do niego wznoszą, ach! i Krezusowem bogactwem nie obdzieliłby rzeszy, musiałby nieraz poświęcić blizkich dla dalekich, ująć obowiązkom dla zbytku, bo i w miłosierdziu bywają wyskoki zakrawające na zbytek, rozkosze nadetatowe, których tylko najszczęśliwsi mogą sobie pozwalać.

             

               

 

 

  

             

             

 

Kto nie posiada Golkondy, ten musi nieraz bronić się od współczucia, jakby od pokusy, więc już woli i nie czytać i nie słuchać, kiedy wie naprzód, że nie może wysłuchać.

Jednak i między temi stosami papierów bez namysłu przeznaczonych na niepamięć, trafi się czasem karta, która od pierwszych wyrazów chwyta za serce taką rozdzierającą, prawdą, albo wśród chwastów prośbowego stylu, odsłania takie wspaniałe ruiny wielkiej duszy, że choć obojętnem nazwiskiem podpisana, przyciąga jakby dawna znajomość; nie możemy lej kartki puścić z ręki, póki jej nie doczytamy do końca, a doczytawszy mówimy z westchnieniem! Ileż musiał cierpieć człowiek, co tak pisze, ileż musiał z sobą walczyć, nim się odważył to napisać i wysłać!

Takim był ów list, który przed rokiem odebrałam. Zamiast w długich omówieniach dawać o nim niedokładne pojęcie, wolę go dosłownie wypisać:

"Szanowna pani

Wiele jest rzeczy w niebie i na ziemi, o których mędrcom nawet się nie śniło. "

Tak powiedział jeden z największych mędrców, i to jest jedną z największych prawd, jakie wypowiedział.

Codzień widzimy, że dzisiaj się spełnia to, o czem wczoraj wątpiono, o czem onegdaj nikomu się nie śniło.

             

               

 

 

  

             

             

 

A jednak ludzie zawsze wątpią!

Zadziwi, może i zrazi panią tak niezwykłe zaczęcie listu. Ale bo też i moje życie niezwykłe... Ja jestem chodzącym przykładem i naocznym świadkiem owych rzeczy, o których dzisiejszym uczonym się nie śni... Widziałem zjawiska niepojęte, straszne, zachwycające, — nie powiem nadprzyrodzone, bo wszystko, co istnieje, podchodzi pod prawa przyrody, ale które wydają się takiemi, dopóki rozum nie przeniknie ich przyczyn. Otoż właśnie, ująć te zjawiska w karby nauk ścisłych, spożytkować je dla społeczeństwa, to jedyne i ostatnie marzenie mojej duszy, zresztą, na wszystko zamarłej.

Jestem na drodze wielkiego wynalazku, co wywoła nieobrachowane skutki i następstwa, nietylko w zakresie nauk przyrodzonych, zwłaszcza optyki i astronomii, ale i w innych gałęziach wiedzy ludzkiej; trudno obliczyć, jakie skarbnice otworzy dla dziejopisów i archeologów, jakie cudowne ułatwienia przyniesie podróżnikom w dokładnem poznaniu globu. I nie dosyć, że wzbogaci umysł ludzki, wpływ jego rozciągnie się i na czynną stronę spółeczeństwa, da się uczuć w wewnętrznem życiu rodzin, sprowadzi niejeden przewrót w polityce, może nawet rzuci nowy promień na moralność, metafizykę i psychologię.Że ten wynalazek jest możebny, za to mogę

             

               

 

 

  

             

             

 

ręczyć, bo widziałem go na własne oczy, ale go widziałem w ręku obcem, zazdrosnem, które go trzymało w ukryciu nieużytecznem dla ludzkości.

Jabym sobie postąpił inaczej, podzieliłbym się nim z bliźnimi, — ale dla wprowadzenia go w rzeczywistość potrzeba środków materyalnych, których mi zupełnie brakuje.

Niegdyś byłem bogaty, bardzo bogaty... Dostatki rozeszły się na poszukiwanie owej tajemnicy, a nie powiem, aby poszły na marne, dociekłem wiele, ach! prawie wszystkiego, ale właśnie w epoce, w której ostatnia zasłona już miała opaść, resztki mego mienia okazały się wyczerpane.

O pani! Twoje serce odczuje całą rozpacz, cały żal człowieka, co w wigilię tak wielkiego, wyczekiwanego święta, musi wrócić się od progów świątyni, — człowieka, co u kresu tylu usiłowań, tylu zwycięztw i rojeń, widzi się obezwładnionym przez nędzny brak środków...

Nędzny, a jednak wszechwładny! Bez pieniężnej pomocy nie potrafię dokonać ostatnich prób, z których wyjdzie w całym blasku owo odkrycie, ważne dla was wszystkich w ogólności, a dla mnie w szczególności jeszcze stokroć ważniejsze, bo w niem tylko znajdę, — a przynajmniej mam nadzieję, że znajdę, — rozwiązanie strasznych zagadek mego życia.

Tak, życie moje było straszne. Każdą po

             

               

 

 

  

             

             

 

myślność, każdą, wyjątkową, wielkość, trzeba na tym świecie okupić wyjątkowemi cierpieniami. I mnie ręka przeznaczenia wtajemniczyła w sfery innym ludziom nieznane, ale mi ten fatalny zaszczyt kazała opłacić nieszczęściami tak okropnemi, że nawet nie śmiem ich opowiadać, bo nikt mi nie wierzy! Ludzie się uśmiechają.... Moje dzieje, aż nadto rzeczywiste, biorą; za przywidzenia schorzałego umysłu. Niestety! Czemuż tak nie jest? Czemuż ja muszę służyć za żyjący dowód, że nieprawdopodobne może być prawdziwem?

Gdybym jeszcze miał zdrowie i młodość, wziąłbym się energicznie do pracy, połowę życia poświęcił na zbudowanie nowego majątku, a drugą na spełnienie wielkiej myśli. Ale nieszczęścia i zawody stargały moje siły; o ile mogę wnosić z opłakanego stanu mego zdrowia, dnie moje są już policzone... Trzeba śpieszyć z pomocą, jeżeli się chce uratować skarb jakiego jedyną tradycyę posiadam. Szkoda byłaby, nienagrodzoną szkoda, gdybym go miał zanieść bezużytecznie do grobu... I to do jakiego? Do wspólnego dołu ubogich!

Pani! Echo wspaniałomyślności, jaka... i t. d. ośmiela mię... i t. d...

Tu omijam ustęp czysto osobisty, zawierający kilka stów pochlebnych; trzeba jednak przyznać, że w porównaniu z innemi listami, obecny zawierał ich bardzo mało, i te nawet,

             

               

 

 

  

             

             

 

które w nim znalazłam, były zestawione niezręcznie, jakby przymusowo; znać człowieka, co jeszcze nie przywykł do prośby. Po kilku ziarnkach kadzidła, rzuconych oszczędniej prawie niechętnie, autor wraca do swego dumnego, zbolałego tonu:

Gdyby — pisze — chodziło tylko o moją osobistą nędzę, nie trudziłbym nikogo jękami, nie kołatałbym do żadnych drzwi, od których słusznie mogę być odesłany do źródeł miłosierdzia publicznego, umyślnie na ten cel przeznaczonych. Złożyłbym głowę pod smutnym dachem którego z zakładów dobroczynnych, i tam resztę dni moich przecierpiał w milczeniu.

Ale tu chodzi o naukę! Ona to daje mi odwagę, najtrudniejszą, ze wszystkich, odwagę żebrania

Ciężka to ostateczność dla człowieka, co znał dnie szczęśliwsze, co zwykł dawać, a nie przyjmować. Ale kto chce dojść do celu, nie może w drogach przebierać.

W imię więc nauki błagam was o ratunek. Mówię was, bo dobrze wiem, że jałmużna z jednej ręki dana, nie wystarczy na spełnienie mego przedsięwzięcia. Nie wymagam zatem od pani tak wygórowanej ofiary, proszę tylko, abyś zechciała tę myśl rzucić i szerzyć w kole twoich znajomych; wiem, że w tem kole są ludzie uczeni, ludzie miłujący postęp i światło.

             

               

 

 

  

             

             

 

Upraszam, abyś im pani mój los przedstawiła, zezwalam, abyś nawet mój list pokazała. Może wezmą, do serca krzyk boleści, i wykonają zbiorowo to, co pojedynczemi siłami nie da się wykonać.

Cokolwiek uczynicie dla mnie, uczynicie dla samych siebie, i mogę śmiało obiecać, że znajdziecie nagrodę nietylko w innem życiu, ale już tu, w niespodzianem zbogaceniu umysłu i nieopisanych rozkoszach dla duszy.

Oczekując na wyrok, co ma rozstrzygnąć, ostatnią moją, nadzieję na ziemi, pozostaję z głębokim szacunkiem

Cezary S.

Ulica Mylna. Nr. ty."

Taki list każdegoby zastanowił. Już sam nagłówek z Szekspira zadziwił mię, jakby perła na drodze znaleziona. Pomimo nieodzownego "echa wspaniałomyślności," i kilku innych stereotypowych wyrażeń, całą swoją treścią, całym, że tak powiem, swoim kamertonem, ów list wyróżniał się między współbraćmi, jak Belizaryusz między żebrakami. Nawet z tą dumą było mu jakoś do twarzy. Wprawdzie, w podobnych razach, duma nie jest ani właściwą ani zręczną, bo jak słusznie powie; dziano, "pokora niebiosa przebija," a dumą rzadko się wygrywa, zwłaszcza kiedy się potrzebuje drugich; — jednak na ten raz, wyjątko

             

               

 

 

  

             

             

 

wo, ów królewski styl zdradzał taką wiarę w samego siebie, taką. pewność przekonania, taką niezłomną, choć zawiedzioną nadzieję, że i w czytelnika powoli wpajał wiarę.

Nazwisko podpisanego uderzyło mię także. Przez uszanowanie dla nieszczęścia, oznaczyłam je tylko pierwszą głoską, ale jest to nazwisko znakomite, nie bez pewnych zasług w przeszłości, a dziś już takie rzadkie, że aż do odebrania prośby uważałam je za wygasłe.

Widok tego podpisu obudził nawet we mnie jakieś zamglone wspomnienia. Zdaje mi się, że w dzieciństwie słyszałam o człowieku noszącym podobne imię i nazwisko, jako o świetnym bywalcu światowym, który chwilowo dom otwarty prowadził w naszem mieście. Kiedy to było? Kto mi mówił o nim? Na te pytania wyraźnej odpowiedzi nie mogłam znaleźć, pomimo najmozolniejszych wysileń pamięci. Wiem tylko, że w opowiadaniach starszych osób nieraz się ta figura przesuwała, wprawdzie wcale niepodobna do autora dzisiejszego listu, bo jaśniejąca bogactwem i swobodą, ależ trzy

dzieści czy więcej lat czasu, to przerwa, po której się i przyjaciele nie zawsze poznają. Te wrażenia, wspomnieniami poparte, coraz mocniej przyciągały mię do listu. Jednak po kilkakrotnem odczytaniu, zaczęłam się zatrważać wielkością roszczeń w nim zawartych.

Widziałam, że proszący małym datkiem się

             

               

 

 

  

             

             

 

nie zadowoli, może się nawet i obrazi? A myślećo spełnieniu wszystkich jego żądań, byłoby to puszczać się na przedsięwzięcie równie ogromne jak niepewne, brać na siebie odpowiedzialność za cudzy pomysł, który może jest czystą mrzonką?

Odłożyłam więc na bok bibulastą ćwiartkę, i przez kilka dni usiłowałam o niej zapomnieć.

Ale w tej ćwiartce był wyraźnie zaklęty duch jakiś, który za mną chodził i nie dał mi spokoju.

Co wezmę książkę do ręki, to między liniami czytam: "Że ten wynalazek jest możebny, za to ręczę, bo widziałem..."

Co wezmę pióro do ręki, to same mi się piszą słowa: "Jest wiele rzeczy w niebie i na ziemi..."

A niech się zamyślę, zaraz mi w oczach staje pamięć wszystkich wielkich wynalazców, niepoznanych, nieocenionych za życia. Przeciągają przedemną na burzliwym oceanie dziejów, żałosne postacie Watta, Bernarda Palissy, Galileusza, i tysiąca innych. Ich ręce pełne skarbów, ale jak je utrzymać, kiedy burza miota ich wątłem czółenkiem? Wołają o pomoc, — tłum stoi na brzegu, przygląda się ciekawie walce geniuszu z losem; — lecz nikt się ani ruszy. Już łódka niknie... już pęka z łoskotem... rozbitek woła o ratunek, o jedną linę zbawienia, — już prąd go porwał, on jeszcze

             

               

 

 

  

             

             

 

skarbu nic puszcza, w zaciśniętych rękach trzyma go namiętnie, — cały już pogrążony, jeszcze ręce podnosi... Aż nadbiegł bałwan czarny, przerażający, uderzył i wszystko schłonął. Tłumy syknęły, zrozumiały, że to już koniec, a jednak jeszcze stoją i czekają. O, nie próżno czekają! Niedługo coś na wodzie błysło... puszczony z martwej ręki skarb wypływa na wierzch. Skarb wypłynął, ale rozbitek nie wypłynie.

Ciekawość widzów rośnie, — skarb coraz bliższy, — fala go podnosi i na brzeg wyrzuca. Tłumy cisną się ku niemu, chcą. nakoniec sprawdzić, czy to skarb rzeczywisty? Bo póki im go z daleka pokazywano, nie chciały wierzyć, mówiły, że to szych i fałsz. O, teraz się poznali! To skarb niezaprzeczony, wartość jego przechodzi nawet oczekiwanie. Rozrywają, go sobie, obnoszą go w tryumfie, śpiewają hymny na chwałę rozbitka, ale rozbitek już hymnu nie słyszy, doczekał wszystkiego, prócz tryumfu. Całe pokolenia będą się wzbogacały i żywiły jego odkryciem, a on skończył w bezdennościach nędzy i opuszczenia. Tysiące przez niego uwierzą w moc geniuszu, a on skonał, wątpiąc o sobie.

Czemu się najczęściej tak dzieje? Czemu nie znajdzie się ani jedna ręka, coby na czas przyniosła pomoc, już jeżeli nie z litości, to z mądrej rachuby, bo przecież ten, co ratuje posiada

             

               

 

 

  

             

             

 

cza skarbu, zbierze pierwsze korzyści i wdzięczność pokoleń?

"Aha! Trzymam cię za słowo!" Odzywa się głosik podobny do sumienia. — "Poetka dobrodzika snuje łzawe elegie nad losem geniuszów niepoznanych w przeszłości, rozczula się w teoryi, a kiedy przyjdzie do praktyki, kiedy los ci pozwala podać zaraz, w tej chwili, ową. linę zbawienia, to zamykasz oczy i prośbę w kąt rzucasz! Któż ci powiedział, czy ów człowiek z ulicy Mylnej nie jest jednym z owych genialnych rozbitków? I tamte nie inaczej wołały, i tamte nie byłyby zginęły, gdyby nie odkładano z dnia na dzień ratunku, gdyby chciano raz tylko sprawdzić ich nieszczęście. "

Codzień powtarzane te morały nie pomału mię niecierpliwiły. Napróżno odpowiadałam: Ba! to może tylko przywidzenie szaleńca, albo zręczna pułapka na łatwowiernych zastawiona... Dobrze czułam, że głos ma słuszność, jeżeli nie we wszystkiem, to przynajmniej wtedy, kiedy twierdzi, że nie można żadnej wątpliwej rzeczy potępiać, dopóki się jej nie sprawdziło.

Chcąc raz się już pozbyć i Szekspira i Galileusza, i roztargnień myśli i nauczek sumienia, zaczęłam szperać w stosie papierów, odnalazłam ów list uprzykrzony, wypisałam z niego dokładny adres, i człowieka wielce zaufanego wysłałam na wywiady.

Jak poszedł, tak na pół dnia przepadł. Wie

             

               

 

 

  

             

             

 

czorem dopiero wrócił zmordowany i rozdrażniony.

Ach, co ja się też nalatałem! Nie próżno ta ulica nazywa się Mylna. Ani domu znaleźć, ani numeru doczytać. Co ja obszedłem dziedzińców, pięter i pięterek, to i na wołowej skórzeby nie spisał. Nakoniec znajduję, ale co? Widmo... okropność... Ach pani, jeżeli ten człowiek jeszcze dwa tygodnie przetrzyma na tym świecie, to powiem, że dokazał sztuki. — Od pół roku już prawie samem tylko mlekiem żyje, na inną, strawę go nie stać. Bo co też to za nędza, co za trzeszcząca nędza! Mieszka na facyatce, — izba odrapana, — wprawdzie dużo tam rupieci, ale to wszystko dwóch złotych nie warte; jakieś stare obraziska poodwracane do ściany, pozakrywane łatanemi szmatami, jakaś czarna książka, jakieś w kącie flaszki i banie szklane z wykręcanemi szyjami, wszystko to trochę tak wygląda, jak te mieszkania czarnoksiężników, które przedstawiają na teatrze, ale z rzeczy potrzebnych do życia, nic, zgoła nic. Pytałem się, czy ma to albo owo? wszystko posprzedawał, nawet łóżko, — biedak, będzie musiał umierać na słomie. A ledwo śmiałem się o co pytać, taka harda w tym człowieku dusza. Jedną nogą. już w grobie, a czoło nosi wysoko, jakby miał jeszcze świat podbić. A mówi jak z książki. Nie wiele ja tam zrozumiałem o czem, to jedno wiem na pewno,

             

               

 

 

  

             

             

 

że jeżeli go kto ma ratować, oj! musi się śpieszyć, bo śmierć z każdego kąta tam wygląda.

Po sprawozdaniu tak żałosnem, nic nie pozostawało tylko spieszyć z pomocą; wprawdzie odstręczał mię obraz czarnoksięzkich p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin