Parandowski Jan - KRÓL ŻYCIA.rtf

(1091 KB) Pobierz

Parandowski Jan

KRÓL ŻYCIA

 

 

W-n połowie zeszłego stulecia narożny dom przy Mer-

I rion Square należał do najpiękniejszych w Dublinie. Czerwoną fasadę dostrzegało się prawie z tej samej odle­ głości, na jaką rozciągał się widok z okien w arabskich łukach — na ogrody, place, szerokie ulice. Był to dom dostatku, szacunku i sławy. Zajmował go sir William Wilde, specjalista w chorobach oczu i uszu, najgłośniejszy lekarz miasta.

Zanim zegary na wieżach zdążyły wydzwonić ósmą go­ dzinę ranną, drzwi domu otwierały się z trzaskiem. Doktor stawał na stopniach podjazdu, jednym spojrzeniem roz­ ważał pogodę dnia i wybiegał ku miastu. Zaniedbany w u- braniu, z nie strzyżoną brodą, ze zwichrzonymi włosami pod starym, wystrzępionym kapeluszem, napełniał swą hałaśliwą wesołością pokoje chorych, sale klinik i szpitali, z których kilka sam założył i utrzymywał. Przenikliwość wiedzy, śmiałość i biegłość ręki o ciężkich, zawsze nieco brudnych palcach, jakby nigdy nie miał czasu obmyć ich z uścisków nędzy, z którą się stykał — przyniosły mu sławę niezrównanego operatora. Wszystko, .co czynił, czynił z pasją, niesyty pracy, nienawidzący spokoju, tak samo porywczy w miłości, zabawie, jak i na zebraniach uczo­ nych, którym odbierał równowagę zapałem, żarliwością, inicjatywą. Podjął wydawnictwo „Dublin Quarterly Jour­ nal of Science” i rozprawy tam ogłoszone dają mu do dziś

tytuł ojca nowoczesnej otologii. Za młodu odbył podróż po Morzu Śródziemnym i opisał ją w książce, która miała kilka wydań. Odtąd część swego czasu poświęcał literatu­ rze. Kochał swój kraj i znał go tak, jak nikt przed nim, przemierzył go wzdłuż i wszerz, zostawiając po drodze młodym farmerkom żywe wspomnienia. Był powagą we wszystkich sprawach dotyczących przeszłości, sztuk, ar­ chitektury, topografii Irlandii. Napoleon III radził go się w sprawach starożytności celtyckich, książę Walii, później­ szy Edward VII, zwiedzał muzeum dublińskie w jego towarzystwie, od króla szwedzkiego dostał Order Gwiazdy Polarnej.

Gabinet doktora otwierał się późnym wieczorem na sąsiedni pokój, gdzie pod biustem swego wielkiego dziad­ ka, Maturina, pracowała wśród książek i kajetów lady Wil­ de. Była to kobieta marzycielska, romantyczna, egzalto­ wana. Nazwisko swej rodziny, Elgee, uważała za zepsutą formę Alighieri i Dantego liczyła do swych przodków. Wysoka, o włosach czarnych i niebieskich oczach, wygląda­ ła, jakby zeszła z fresków w Santa Maria Novella. Czytała po łacinie i po grecku. Ajschylosem uspokajała swe wzbu­ rzone nerwy. W młodości, pod pseudonimem Speranza, pisała wiersze i rzeczy polityczne. W roku Wiosny Ludów rzuciła hasło do walki o wolność Irlandii. „Kraj jest nasz 1” — wołała w artykule pt. „Alea iacta est”. Numer czasopisma „Nation” skonfiskowano, redaktorowi wyto­ czono proces. Podczas rozprawy z galerii odezwał się okrzyk ,Ja jestem winna!” — i miss Francesca Elgee wy­ darła się z tłumu, aby stanąć przed trybunałem. Nie do­ znała żadnych prześladowań, ale odtąd uważano ją za bo­ haterkę i na mieście witano okrzykami. Wyszedłszy za mąż, stroniła od tych spraw, starała się, by o nich zapomniano, zwłaszcza gdy mąż otrzymał tytuł szlachecki i Order Św. Patryka. Tłumaczyła francuskie i niemieckie powieści

0              założeniach budujących, porządkowała materiały zebrane przez doktora.

16 października 1854 r. urodziła syna, któremu na chrzcie dano imiona: Oskar, Fingal, OTlaherty, Wills. Był to drugi syn, po starszym o kilka lat Williamie. Lady Wilde chciała mieć córkę. Chłopca ubierano za dziewczyną, mówiono o nim „She”, dopóki nie przyszła na świat ta, która „krążyła po domu jak promień złoty”. Dostała piękne imię: Isola. Nagle, po krótkiej chorobie, zmarła. Oskar, sam jeszcze dziecko, promyk jej włosów schował w kopercie, którą pokrył rysunkami krzyżyków i wieńców

1              napisał słowa z ewangelii Marka: „Ona nie umarła, ale śpi.”

Oskar towarzyszył ojcu w wycieczkach po Irlandii. Odwiedzali starych znajomych doktora, nauczycieli wiej­ skich, którzy dlań zbierali pieśni i podania ludowe, osobli­ wości obyczajów, wiadomości o zabytkach. Mówiło się

0              strachach, wilkołakach, dawnych królach i bohaterach, chodziło się wśród grobów zarosłych trawą, po walących się kościołach, nad rzekami, gdzie ojciec zasiadał z wędką na długie godziny. Sir Wilde pił wieczorami z przyjaciółmi po zajazdach i gospodach, budził syna o świcie, aby mu pokazać wschód słońca, a jeśli zdarzyła się burza, trzymał go przez pół nocy wśród grzmotów i błyskawic. Oskar wracał do matki z katarem.

Gdy skończył lat dziesięć, odwiózł go ojciec do Enni- skill i umieścił w sławnej Portora School. Miasto leżało na wyspie, wśród jasnych wód jeziora Erne, a szkoła była poważna, surowa, prawdziwie angielska, wroga irlandzkim uczuciom narodowym, pełna protestanckich duchownych, psalmów i kazań. Oskar wszedł od razu do klasy trzeciej. Był miernym uczniem, spał do późna, patrzył na ptaki przelatujące nad jeziorem, czytał romanse Disraelego

1              tęskniąc za słodyczą domu, burzył się przeciw surowości

szkolnego życia. Gdy wreszcie przywykł, okazało się, że jest zaniedbany w arytmetyce i nie może podołać wypraco- waniom piśmiennym. Matka upominała go w liście: „Oskar, drogie dziecko, nie drzyj ubrania. Drzeć ubranie nie jest samo w sobie dowodem geniuszu. Lecz pisz, jak pisze twoja matka, zachowuj się tak, jak zachowuje się twoja matka; bądź szczery, rzetelny, uczuciowy, prosty, szlachetny, a wtedy, czy podrzesz ubranie, czy nie, to już będzie bez znaczenia. Poza tym, mój synu, przykładaj się do arytmetyki. Przypomnij sobie, że w twoim pierwszym dodawaniu znalazłam omyłkę. Dodałeś dwa zamiast jedne­ go — to uchodzi tylko dorożkarzom. Czymże byłoby życie bez arytmetyki? Strach pomyśleć!”

Początek listu należał się chyba starszemu bratu, którego na czas nauki trzeba było wydzierać z ziemi niby korzeń, zawsze obrosły grudkami błota. Oskar nigdy w rzeczach powierzchowności nie zasługiwał na naganę. Staranny w u- braniu, schludny, z pięknie uczesanymi długimi włosami nad jasnym czołem, nosił swój cylinderek szkolny nie w niedzielę, jak inni chłopcy, ale co dzień. Niejeden miał ochotę zakłucić doskonałą harmonię jego krawata, związa­ nego w kunsztowny węzeł, ale odchodził spojrzawszy na silne ręce Oskara. Ruchliwy pomimo pewnej ociężałości, nie brał udziału w zabawach, czasem tylko wiosłował, nie grał w cricketa, żeby nie przybierać brzydkiej postawy, gardził gimnastyką i jej nauczycielem. Czytał bardzo wiele, zaczynał wielbić Swinbume’a; życie pisane więcej go zajmowało niż rzeczywistość. Nie wiedział, czy ma zostać wielkim poetą, czy wielkim malarzem, w każdym razie oczekiwał po sobie wielkich rzeczy. Zdecydował się wresz­ cie, gdy do Enniskill dobiegły dalekie fale żałoby po zmar­ łym Dickensie, i z niewiarygodną cierpliwością zaczął pra­ cować nad swym pismem, żeby było jasne, piękne i nie­ zwykłe. Wesoły, dowcipny, mówił i opowiadał świetnie,

tworzył złośliwe przezwiska dla kolegów i profesorów. Sam nie miał żadnego, nazywano go po prostu: Oskar, i nikt go nie lubił. Starszy brat, Willy, brudny i hałaśliwy, miał przyjaciół w każdej klasie.

W ostatnim roku odsłoniło mu się nagle piękno życia greckiego. Starożytne teksty zakwitły. Wszystko tętniło rytmem heksametru. Nieopisana słodycz podnosiła się ze słów, wierszy, imion. Dusza, jak drzwi świątyni, otwarta była na wschód. Słońce wędrowało po mapie miast i wysp greckich. Oskar zmieszał się z tłumem efebów, których cień padał na żółty piasek palestry. Powziął odtąd na całe życie ubóstwienie młodości, którego wyraz znalazł u Gre­ ków. W swych snach był kapłanem młodzieńczego Dzeusa w Ajgaj, ofiamikiem Apollona Ismenijskiego i tym, co w Tangarze przewodził procesji Hermesa, z jagnięciem na ramieniu, byli to bowiem zawsze młodzieńcy, którzy o- trzymali nagrodę piękności; był w orszaku chłopców na uroczystości Apollona w File i w Megarze, przy grobie Dioklesa, zdobywał wieniec za najpiękniejszy pocałunek. Opowiadał o Aleksandrze i Alkibiadesie rzeczy nie znane w historii, bo sam stawał się Aleksandrem i Alkibiadesem, a kiedy mówił o rzymskich cezarach, jego słowa były po prostu szkarłatne.

Słuchał go tylko mały H.O., złotowłosy, milczący to­ warzysz. On jeden odprowadził go na kolej, gdy Oskar opuszczał Enniskill. W wagonie, z ostatnim gwizdem konduktora, pochwycił jego głowę w swe rozpalone ręce i pocałował w usta. Wyskoczył, gdy pociąg już był w biegu, zostawiając na policzkach Wilde’a ślad swych łez.

Oskar wrócił do Dublina stypendystą Trinity College. W internacie panowały grube obyczaje. Studenci włóczyli się po knajpach, noce spędzali u kelnerek i w domach pub­ licznych. Instynkt wrodzonej delikatności odpędzał go od ich towarzystwa. Powściągliwy i wytworny, przez trzy lata

| nikim się nie przyjaźnił, zamykał się w swym ciasnym i ciemnym pokoiku, którego jedyną ozdobą był nie dokoń­ czony pejzaż własnej roboty; wolne dni spędzał u rodziców.

W sobotnie wieczory zbierał się tam „cały” Dublin. W oknach spuszczano story jeszcze przed zmierzchem i zapalano lampy w różowych abażurach. Zwiędła, upu- drowana twarz lady Wilde nabierała żywszych tonów, wielkie, żywe oczy płonęły. We włosach miała upięty wie­ niec ze złotych laurów, na rozległej piersi, okrytej starymi koronkami, pośród naszyjników, breloczków, wisiorków, roztaczał się szereg medalionów i miniatur niby galeria rodzinna. W obszernej krynolinie, przepasanej złotem haftowaną szarfą wschodnią, z flakonem perfum i koron­ kową chusteczką w jednej ręce, z olbrzymim wachlarzem w drugiej, żeglowała wśród tłumu gości, roznosząc swój namiętny entuzjazm w najdalsze kąty salonu. Myśl jej nie odrywała się nigdy od bohaterów, wielkiej poezji, wielkich czynów.

Sir William wracał późną nocą. Zwyczajnie hałaśliwy, wchodził cicho i ostrożnie, ale Oskar, który w tych dniach spał w domu, budził się na odgłos skradających się kroków. Ojciec stawał nad nim, w zapachu cygar, wina i nieznajo­ mych perfum.

              Oskar, Oskar — szeptał — żadna kopalnia złota nie da ci wyobrażenia o bogactwie serca twej matki.

Wilde opuścił Trinity College ze złotym medalem za pracę o fragmentach komików greckich, a w poprzednim roku otrzymał kilkakrotnie stypendium — najwyższe wy­ różnienie w tym zakładzie. Ubiegał się o nie bez powodze­ nia kolega szkolny Edward Carson, który mu nigdy nie zapomniał ani swojej klęski, ani jego tryumfu, i 17 paździer­ nika 1874 Oskar przyjechał do Oxfordu.

Ze zdumieniem oglądał w pobladłym słońcu jesiennym zębate mury, otaczające stare kolegia, budowane w stylach

sześciu wieków, dziedzińce pod szmerem wodotrysków, senne dzwonnice na zakręcie każdej drogi, spokojne stada danieli pasące się wśród olbrzymich wiązów, łabędzie na jeziorze i podobne do nich białawe mgły, płynące po dale­ kich łąkach. Napełniła go radosna cisza pod spojrzeniem okien, okratowanych delikatnymi żyłkami, a gdy na pierw­ szy obiad zeszedł do sali, sklepionej jak nawa kościoła, doznał wrażenia, że go znienacka przeniesiono w nie roz­ budzony jeszcze sen średniowiecza.

Nauka w pierwszym roku była łatwa i nie zabierała wiele czasu. O ósmej rano słuchało się mszy w kaplicy, później szły konferencje z tutorem i parę wykładów, a od południa miało się resztę dnia dla siebie. Oxford przypominał klub arystokratycznej i bogatej młodzieży. Synowie lordów mieli osobny stół i wszelkie drobne przywileje, a inni starali się przynajmniej dorównać im zbytkiem. Co drugi trzymał własne konie, psy, łódki, urządzał polowania i wyścigi, sprowadzał kosztowne meble, wydawał uczty, które kończy­ ły się pijatyką i kartami.

Wilde miał za skromne środki, by im sprostać. Wybrał więc niebezpieczną i uroczą drogę całkowitej odrębności. Zewnętrznie niczym się nie wyróżniał. Nosił włosy może nieco dłuższe, ale skromnie sczesane na tył głowy, ubranie dobrze skrojone według ówczesnych zasad, pod wykłada­ nym kołnierzem flanelowej koszuli spokojny krawat i szary ulster od jesiennych chłodów. Gdy zaś pojawiał się w melo­ niku i w ubraniu z materiału w kratkę, można go było wziąć za żywą ilustrację wyobrażenia o Anglikach, rozpo­ wszechnionego na kontynencie. W ruchach jedynie obja­ wiał pewną ostrożność, jakby unikał otarcia się o przechod­ niów, i mówiąc błądził oczyma ponad głowami tych, co go słuchali. W powiekach lekko opuszczonych miał wyraz senności, który w tym czasie był mu tak właśdwy, że na jednym z młodzieńczych portretów — w półleżącej po­

stawie, owinięty w miękką materię — wygląda na śpiącego Endymiona. Był niewątpliwie przesadny w swych unie­ sieniach dla rzeczy błahych, co mogło wyniknąć stąd, że nie będąc bogatym, chciał dać największą cenę wszystkiemu, co posiadał. Ale jeszcze częściej jego przesada była objawem rozbudzonej wrażliwości. Pewne barwy, pewne zapachy oddziaływały na jego uczucie tak silnie, że mógł pod ich wpływem ulegać smutkom lub radościom, utrwalać w sobie określone przesądy. Pomimo znacznej siły fizycznej nie wiosłował, nie pływał, nie boksował się, nigdy nie widziano go na żadnym boisku. To wszystko było nowe i drażnią­ ce.

Raz napadnięto go, obezwładniono i za nogi zawleczono na pagórek. Podniósł się, otrzepał ubranie.

              W istocie widok stąd jest piękny — powiedział rów­ nym miękkim głosem, któremu wtedy nadawał niemal pieszczotliwą rozwlekłość.

Okazało się jednak, że zarówno słabość, jak i siła zależą od nieprzewidzianych kaprysów irlandzkiego olbrzyma. Kiedy indziej bowiem sromotnie rozgromił pijaną czwórkę kolegów, którzy wtargnęli do jego mieszkania i zaczęli je demolować. W mgnieniu oka trzej z nich przelecieli po schodach głową na dół, a czwartego wyniósł Oskar w ramio­ nach jak dziecko. Nikt już odtąd nie ważył się przestąpić jego progu nieproszony.

W Magdalen College miał trzy pokoje, które patrzyły na rzekę Cheryell, spiętą mostem Św. Magdaleny, i na wielką białą drogę, wysadzoną stuletnimi topolami. Dał wymalo­ wać plafony, na ścianach pokrytych lamperiami porozwie­ szał sztychy pełne nagich kobiet, kominek ozdobił starą porcelaną w niebieskie desenie. Otaczał ją tak zabobon­ nym podziwem, mówił o niej z tak nabożnym uniesieniem, że zasłużył sobie na bezimienne potępienie kaznodziei uniwersyteckiego, który wyklął z ambony „gorszące po­

gaństwo, objawiające się kultem niebieskiej porcelany”. Zebrał trochę książek, piękne wydania klasyków z szerokimi marginesami, w starych oprawach. Wieczorami, gdy Wielki Tom wydzwonił sto jeden uderzeń swym starym sercem i gdy zamknęły się wszystkie bramy, schodzili się doń kole­ dzy na poncz, koniak z wodą selcerską i cygara. Było ich zaledwie kilku. Rozprawiali o sztuce, którą wykładał natchniony Ruskin.

Dwa razy na tydzień ten Platon angielski mówił o sztuce włoskiej, w swoim muzeum, pod kolumnami rozkwitający­ mi wrzosem angielskim. Na długo przed wykładem sala była pełna, sporo obcych, zwłaszcza kobiet, zjeżdżało z da­ leka, słuchacze obsiadali okna i niskie szafy, napływający tłum nie pozwalał drzwi zamknąć. Profesora witano oklas­ kami. Pojawiał się w otoczeniu kilkunastu najbliższych uczniów, nadmiernie wysoki, w długiej czarnej todze, którą natychmiast zdejmował i pozostawał w zwykłym, granatowym ubraniu. Opanowywał zebranych cichym ukłonem i spojrzeniem osobliwie jasnych niebieskich oczu. Rozstawiał na katedrze minerały, monety, rysunki, które miał później pokazać, i wreszcie spod szelestu przygoto­ wanego rękopisu zaczynały się wysnuwać starannie ułożone zdania, wypowiadane trochę śpiewnie, ze spuszczonymi oczyma, wśród monotonii paru nieznacznych gestów.

Trwało to niedługo. Z wolna zapominał o kartkach, które przez chwilę jeszcze odwracał spłoszonymi palcami, wzrokiem biegł po oczach audytorium, glos rozwijał coraz silniej, wreszcie tracił wszelkie umiarkowanie w ruchach, naśladował lot ptaka, wyginanie się drzew podczas burzy, rękami kreślił bieg błyskawic, twarz czysta i jasna, prawie bez zmarszczek, okrywała się łuną, w rozwichrzeniu dłu­ gich, gęstych włosów i czarnej brody była dzika siła, jakby człowieka z lasów i gór. W tym uniesieniu droga myśli stawała się pełna wybojów i nieoczekiwanych zakrętów,

tworzył się ten sam cudowny labirynty co w jego książkach, idee, obrazy, gwałtowne porównania poruszały cały świat żywy i martwy, słowa rosły, jak rośnie drzewo na pochyłości skały, które nie może określić kierunku swych gałęzi, bo czynią to wichry i potoki według swej nieokiełznanej fanta­ zji.

W płomiennych wizjach przeciągał ze złotogłowiu utkany korowód sztuki florenckiej. Słodkie imiona: Cimabue, Giotto, Brunelleschi, Quercia, Ghiberti, Angelico, Botti­ celli — spadały z tych subtelnych ust jak płatki włoskiego nieba. Co dzień kto inny był „największym malarzem wszystkich czasów”. W podmuchach tego entuzjazmu naj­ drobniejsza iskra boża zmieniała się w pożar duchów. Ruskin walczył za wiarę, która nigdy nie miała rycerzy krzyżowych ani męczenników, za wiarę w piękno. Piękno stawało się tak wszechobecne, że nawet błoto uliczne roz­ pryskiwało się w diamenty, szafiry i rubiny.

Zresztą na ulicy działy się jeszcze inne rzeczy. Na deszczu i w chłodzie późnej jesieni Ruskin głosił ewangelię pracy. Pod jego okiem uczniowie brukowali drogę niedaleko Hinksey.

              Nic tak nie rozwija prawości, cierpliwości i prostoty charakteru jak nieustanna walka z upartym i trudnym do pokonania materiałem — powtarzał za każdym wózkiem kamieni.

Nigdy przy podobnej robocie nie połamano tylu rydli i Ruskin musiał przyznać, że jest to jedna z najgorszych ulic w całym królestwie. Po pracy przyjmował ich u siebie śniadaniem.

              Jestem oto tutaj — mówił — i chcę zreformować świat. A jednak powinienem zacząć od siebie. Chcę spełnić dzieło św. Benedykta, musiałbym więc sam być świętym. Tymczasem żyję tu wśród dywanów perskich i obrazów Tycjana i piję tyle herbaty, ile mi się podoba.

Nie tylko herbata była dobra, ale i filiżanki bardzo piękne. W tym wykwintnym mieszkaniu Ruskin był zu­ pełnie inny niż na katedrze. W na wpół nieśmiałych oczach miał utajony błysk dowcipu.

              Gdybyście kiedykolwiek przeczytali bodaj dziesięć moich wierszy ze zrozumieniem, wiedzielibyście, że nie więcej dbam o pana Disrealego i pana Gladstone’a niż

0              dwie stare kobzy.

To było powiedziane dla tych, którzy mieli ochotę mówić o polityce. W jego obecności zapominało się o wszy­ stkim, co w jakiś sposób nie dotyczyło piękna. Ruskin opowiadał tajemnice klejnotów, falowanie obłoków wio­ sennych, życie drzew, kwiatów i traw, z miłością po prostu namiętną, która bez żadnego wysiłku przenosiła się z pól

1              ogrodów na malowane płótna, mieszając dzieła rąk ludz­ kich i twory przyrody w jednakim uwielbieniu. Gdy się już trzeba było rozstać, odprowadzał swych gości jakby nieco wilgotnym spojrzeniem i jeszcze na progu wołał:

              Tak, tak! Dla mnie kamienie zawsze były chlebem!

Albo:

              Szaleństwem jest nie widzieć piękna w jaskółce i wy­ obrażać je sobie w postaci serafina.

Wilde, który myślał o serafinach, szukał w powietrzu jaskółek. Ale nie było ich wśród mgieł jesiennych, a kiedy znów wróciły, nie było już Ruskina.

Oskar za krótko był przy nim, aby go w pełni zrozumieć. Ewangeliczne miłosierdzie Ruskina przejmowało go nudą.

              Nie mówcie mi o cierpieniach biedaków. To są konieczności. Mówcie mi o cierpieniach geniuszów, a będę wylewał krwawe łzy.

Widząc żebraka ubranego w stary surdut i przeraźli­ wych kształtów cylinder, zaprowadził go do krawca i kazał mu sporządzić strój żebraczy według najlepszych płócien starych mistrzów. Ruskin oczywiście nie zająłby się po­

prawianiem łachmanów nędzarza, lecz pomyślałby o jego pustym żołądku. Zresztą ów gest zepsutego panicza był również świadectwem wpływu Ruskina. Wilde wziął od niego uwielbienie piękna, miłość sztuki, tak wyłączną i egzaltowaną, że najżywszą zgrozą przejęły go słowa nau­ czyciela: „Lepiej, żeby zginęły wszystkie malowidła całego świata, niż żeby ptaki przestały lepić gniazda”. Zapewne, miłe ogrody i ozdobne parki Oxfordu rozbudziły w nim serce na tyle, że poddawał się czarowi poezji Wordswortha, sam ją później poniekąd uzupełniał, ale ostatecznie zostało mu jako związek z przyrodą niewiele więcej niż kwiat w butonierce i ta nieco jednostajna ornamentyka roślinna jego utworów o zapachu doniczkowej flory.

Wakacje spędził Oskar we Włoszech. Wyjeżdżając, nie zabierał swej ojczyzny na podeszwach, miał już wówczas ów odcień niechęci do Anglii, który mu zawsze czynił lżejszym powietrze zagranicy. Genua, Mediolan, Turyn, Florencja, Padwa, Werona, Wenecja, Rawenna, Rzym wyłamały się na podobieństwo dziewic ze „Złotych scho­ dów” Bume-Jonesa, w tunikach pofałdowanych podmu­ chem wiatru, w wieńcach z liści, otaczających głowy pro­ mienne jak wiosenne obłoki. Wszystkie swoje sny odnajdy­ wał w galeriach, muzeach, pałacach. W nawach starych bazylik błyszczących sczerniałym złotem mozaik, u ołtarzy rozkwitłych promieniami świec, w chiostrach zarosłych smukłymi łodygami kolumn — objawiał się czar katolickie­ go Kościoła. Nigdy odtąd nie wyzwolił się spod jego uroku, właśnie ze względu na istniejące w nim dążenie do zmysłowej uchwytności spraw ducha, przez wspaniałe i niezastąpione mnóstwo rzeczy, osób, zdarzeń, które rosną dokoła wiary tak różnej od purytańskiej.

Codzienna ofiara, straszniejsza zaiste od wszystkich ofiar starego świata, podniecała go swym dumnym prze­ czeniem oczywistości zmysłów, pierwotną prostotą swych

czynników i wiekuistym patosem tragedii ludzkiej, którą miała symbolizować. Lubił klęczeć na chłodnych płytach marmurowych i patrzeć, jak ksiądz w sztywnej kwiecistej szacie z wolna odsuwa białymi rękami zasłonę tabema- culum albo podnosi podobną do latarni monstrancję, wy­ sadzaną klejnotami, i pokazuje ów blady opłatek, który niekiedy wydaje się panis coelestis, chlebem anielskim, albo w stroju Męki Pańskiej łamie nad kielichem Hostię i bije się- w piersi za grzechy. Subtelny czar szedł doń z dymią­ cych kadzielnic, którymi na kształt wielkich złotych kwia­ tów potrząsali poważni chłopcy w szkarłacie i koronkach. Wychodząc patrzył z podziwem na czarne konfesjonały: pragnąłby usiąść w ich mglistym cieniu i słuchać, jak mężczyźni i kobiety szeptem opowiadają prawdziwą hi­ storię swego życia.”

Te słowa sam napisał i z myślą o sobie. Bliski już na­ wrócenia, cofnął się w obawie, że ojciec przestanie posyłać pieniądze.

Lecz sir William miał własne zgryzoty. Zaplątał się w niedorzeczną historię z młodą pacjentką, którą uwiódł i która w końcu oskarżyła go o zgwałcenie, gdy się przeko­ nała, że nie będzie jej utrzymywał. To zachwiało jego stanowiskiem i animuszem. Wycofał się z życia publicznego, pił więcej niż kiedykolwiek i spalał się jak kopcący ogarek. Umarł w roku 1876.

Kiedy leżał na katafalku, co rano przez trzy dni z rzędu przychodziła nieznajoma kobieta w żałobie, w gęstej za­ słonie, siadała przy zmarłym i w zupełnym bezruchu, bez słowa, pozostawała aż do zmierzchu. Z wielką okaza­ łością Dublin odprowadził doktora na cmentarz Mount Jerome. Lady Wilde przeniosła się do Londynu, gdzie łatwiej było ukryć skromny dostatek, jaki jej zapewniała dożywotnia renta. Oskarowi zostawił ojciec domek wiejski z kawałkiem pola, nie przynoszący nawet dwustu funtów

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin