Opowieść Wigilijna.doc

(389 KB) Pobierz
Opowieść Wigilijna

Opowieść Wigilijna

Homoviator

 

Roz. 1

Mycroft Holmes nie w humorze

Zaczęło się od tego, że zmarł Sherrinford Holmes. Mycroft zawsze miał ojca za wyrachowanego, zimnego łajdaka, zdradzającego żonę i ignorującego swoich synów, więc gdy tylko żałobna nowina do niego dotarła, osobiście zajął się organizowaniem pogrzebu. Oraz przeglądaniem akt po zmarłym rodzicielu. Mnóstwa bardzo tajnych, bardzo interesujących akt.

Mycroft Holmes nie lubił Sherrinforda Holmesa, ale nie przeszkadzało mu to dostrzegać jego zmysłu biznesowego i politycznego geniuszu. Pogrzeb starego drania można było wykorzystać towarzysko i finansowo, i Mycroft właśnie tak zamierzał do tego podejść. Kondolencje, kwiaty, posępna kolacja w najdroższej restauracji w Londynie, a potem espresso w zacisznym klubie Diogenes i biznes. Umowy pisane, umowy dżentelmeńskie, ustalenia i kontakty. Mycroft był w tym dobry, był w tym także podobny do Sherrinforda Holmesa.

Nie. Mycroft nie był podobny do ojca. Zawsze walczył, aby nie być do niego podobnym, ale cóż. Sherrrinford Holmes posiadał pewne bardzo przydatne cechy. Mycroft lubił myśleć, że wykorzystuje je o wiele lepiej niż świętej pamięci ojciec.

Mycroft sprosił całą rodzinę, partnerów biznesowych i przyjaciół Sherrinforda z wyższych sfer. Zorganizował nieprzyzwoicie wręcz bogatą stypę, zapłacił bajońską sumę za pochówek tradycyjny na terenach cmentarnych przyległych do terenów rodziny królewskiej. Przypilnował także, aby stary Holmes pochowany był w swoim najlepszym garniturze i w nie noszonej od wieków ślubnej obrączce. Mamusi Mycroft Holmes nie poinformował o śmierci jej czcigodnego małżonka. I tak nie zapamiętała by tego dłużej niż pięć minut a na pewno zrobiłaby rwetes, odgrywając komedię żałoby i smutku.

Mycroft Holmes był człowiekiem praktycznym i wybuchy emocjonalne mamusi wolał trzymać tam, gdzie samą mamusię. W dyskretnie położonym na uboczu Londynu zakładzie sanatoryjnym St Lucia. Tam przynajmniej nie miała do mamusi dostępu prasa i można było o niej zapomnieć, w błogim przeświadczeniu, że jest pod opieką specjalistów.

Tak więc Sherrinford Holmes umarł, a przed pochówkiem został wystawiony na katafalku, aby rodzina pożegnała się po raz ostatni z jego sztywnym, umalowanym truchłem. Tłum znajomych politycznych i znajomych ministerialnych, wiernych biznesmenów i jeszcze bardziej wiernych dłużników przetaczał się dostojnie przy trumnie, mrucząc i szemrząc.

Sherlock podszedł do ciała ojca na samym końcu, po czym wyraźnym, dźwięcznym głosem oznajmił.

"Ty stary głupcze."

Tłum dookoła zafalował, dziesiątki oczu wbiły się w Sherlocka, ale on jak zwykle nic sobie z tego nie robił. Mycfort patrzył z uczuciem niewygodnej pustki w okolicach żołądka, jak młodszy brat nie oglądając się za siebie sztywnym krokiem wychodzi z kaplicy. Zapewne aby wypróbować nowe roztwory heroiny. Zapewne, żeby zaćpać się znowu niemal na śmierć, tak jak cztery lata temu w święta.

Mycroft Holmes nienawidził świąt. Nie tylko dlatego, że w czasie radosnych obchodów przyjścia Chrystusa Pana Sherlock wariował.

Tak więc Sherrinford Holmes był martwy, jak gwoźdź w swojej własnej trumnie. Mycroft po raz ostatni popatrzył na jego poszarzałą twarz o wydatnych kościach policzkowych i okazałym, angielskim nosie, po czym kazał zaśrubować wieko. Nic nie czuł, nie myślał też, że śmierć kogoś tak chłodnego w obyciu, tak okrutnego jak ojciec w jakikolwiek sposób go poruszy. Emocjonalnie czy jakkolwiek inaczej.

Mycroft nigdy nie był sentymentalny. Z nich dwóch to Sherlock wykazywał raczej większą skłonność do teatralnych gestów, czarnych nastrojów i ogólnie emocji. Mycroft był spokojny, ponieważ tylko tak potrafił dobrze ocenić sytuację i wykalkulować, wydedukować to, czego potrzebował. A jednak, chociaż Mycroft nie należał do zbyt uczuciowych ludzi, a jednak gdy Sherrinford Holmes umarł i został pogrzebany, jakaś część, jakiś niepokojący fragment całego tego śmiesznego obrządku pogrzebowego zapadła Mycroftowi w pamięć. Na lata, a dokładnie na siedem lat fragment tego wspomnienia leżał sobie ukryty pomiędzy innymi, bardziej istotnymi sprawami i rozmyślaniami starszego Holmesa. Nastał jednak ten moment, w którym skryty pod mułem wspomnień fragment odsłonił się nagle.

I zaatakował.

/

To był kolejny zwyczajny grudniowy dzień, przynajmniej dla Mycrofta. Starał się zachować zdrowe zmysły i kontrolę nad otoczeniem, podczas gdy reszta świata wykazywała oznaki szaleństwa i zidiocenia, zaczynając przygotowywać się do świąt Bożego Narodzenia.

Nie cierpiał tego. Korowód nic nie znaczących ludzi, wydających swoje nic nie znaczące, maleńkie w porównaniu z globalnym rynkiem pieniądze, na nic nie znaczące prezenty. Dla rodzin, które miały ich gdzieś, dla znajomych, którzy o nich zapominali, dla partnerów, którzy ich zdradzali. Tandetna, plastikowa, bożonarodzeniowa bzdura. Kosztowna i ogłupiająca, a na szczycie tej piramidy bezsensu komercyjny Mikołaj, jadący tirami, wypełnionymi Coca Colą. Niekończące się korki pomiędzy pałacem Buckingham a rezydencją Mycrofta, nieustanne telefony pracowników ze służbowych linii, nieustanne marnowanie czasu, za który się im w końcu płaci, ponieważ to "To tylko do mojej babci, panie Holmes! Tylko meil do mojego kuzyna. Raz mi się zdarzyło spóźnić, tylko raz zapomniałam, to święta..."

Mógłby ich z miejsca utłuc za te delikatne nadużycia, za te szemrane konszachty, za idiotyczne założenie, że od dwudziestego do dwudziestego siódmego grudnia wolno marnować pieniądze Mycrofta Holmesa. Bo ma, bo potrzebują, bo przecież do diabła ciężkiego cholera jasna psia krew ŚWIĘTA!

Mycroft popatrzył spode łba na Antheę, pochyloną nad swoim biurkiem i szepczącą coś do słuchawki telefonu. Uśmiechała się. Zamiast odwołać wizytę u dentysty, która Mycroft miał zaaranżowaną na czternastą ale musiał w tym czasie być w parlamencie.

Niewielka, ale prężna firma Radców Prawnych Mycrofta Holmesa miała się dobrze głównie dlatego, że zajmowała się rzeczami, z którymi nikt inny nie potrafił sobie poradzić. Zawsze na pograniczu prawa, zawsze nieco w cieniu, zawsze bardziej kompetentna od innych, obeznana. Mycroft lubił być niezbędny głowom państwa, ministrom i kanclerzom, ale jeszcze bardziej lubił być niezależny, a więc posiadać swoje własne, niewysychające źródło dochodów.

"Antheo. Możesz przestać rozmawiać i zacząć wykonywać swoje obowiązki? Dentysta, parlament, za dwie godziny."

Anthea podskoczyła lekko na swoim fotelu. Powiedziała coś szybko do telefonu, po czym rozłączyła się, spoglądając na szefa. Bez wahania, wprost. Anthea nigdy nie bała się Mycrofta Holmesa, nie tak jak inni jego pracownicy, dlatego była tak świetną asystentką. Dlatego jej udział w tym świątecznym bezmyślnym kręciole tak Mycrofta zdenerwował.

"Tak. Przepraszam. Właśnie dzwoniła do mnie siostra..."

"Nie sądzę, aby interesowało mnie z kim rozmawiałaś." uciął Anthei Mycroft. "Za dwie minuty na moim biurku pojawić się mają umowy dotyczące naszej współpracy z parlamentem. Jeżeli za dwie minuty ich nie będzie zapomnij o świątecznym bonusie i o wolnym pierwszego stycznia!"

Zaczął spokojnym, monotonnym tonem znudzonego arystokraty, ale jakimś cudem skończył sarkającym, wściekłym szeptem. Odkaszlnął, przygładził poły garnituru i odprowadzony zaskoczonym wzrokiem Anthei skrył się na powrót w gabinecie. Udzielała mu się widać świąteczna wrzawa i gorączka i to w niezbyt pozytywny sposób. Bolący ząb nie pomagał. Oby te trzy dni szybko minęły i można było wrócić do normalnego trybu pracy!

Mycroft zaszył się w swoim gabinecie jak borsuk, przedzierając się przez tony papierkowej roboty, raz po raz popijając ziółka i klnąc pod nosem na kolejny email od kolejnej fundacji charytatywnej, mającej chęć na jego pieniądze. To nawet nie były darmozjady, to były łamagi, nie potrafiące zarbić złąmanego szylinga, ani tym bardziej go zaoszczędzić. Mycrft wykasowywał hurtowo takie żałosne prośby, z kwaśną miną i zacięciem. Trzeba było jakoś uśmieżyć ból dziąsła, trzeba było łyknąć kolejny ibuprom i pracować... trzeba było zjeść dzisiaj śniadanie, wtedy Mycroft nie czułby się tak fatalnie z tymi ziółkami i prochami na ból. Tylko jak tutaj zjeść śniadanie, skoro całe dziąsło dookoła lewej dolnej piątki i szóstki ćmiło nieustannie, nie pozwalając się do końca skupić.

"Wesołych świąt, ha." mruknął Mycroft ponuro po czym popił jeszcze ziółek i pochylił się nad kolejną teczką akt. Parlament potrzebował zatwierdzić tą ustawę tuż po nowym roku, ale parlament składał się ze świętujących narodzenie mitycznego bóstwa wariatów, którzy nie patrzyli, że przez świąteczne opóźnienia tracą pieniądze, głosy i w ogóle reputację.

Anthea wsunęła się do gabinetu Mycrofta bez słowa i położyła mu na biurku umowy. Nie spojrzał nawet na nią, ale gdy asystentka już wyszła podniósł wzrok i zobaczył położoną koło kubka ziółkami bułkę z kurczakiem i serem. Bardzo plebejską, sklepową, pszenną, niezdrową bułkę o wysokim indeksie glikemicznym. Mycroft wyjadł z owej bułki ser i kurczaka i obiecał sobie w duchu, że da Anthei podwyżkę. Gdzieś w marcu, jak już ludzie zapomną o tych piekielnych świętach!

Mycroft nie cierpiał świąt i zawsze w okolicach połowy grudnia robił się ponury, złośliwy i kłótliwy. Pracownicy umykali mu z drogi, sekretarki milkły, minister oświaty uśmiechał się sztucznie a kanclerz życzył wesołych świąt po czym umykał pośpiesznie, zapominając wziąć ze sobą dopiero co podpisane umowy na temat ratyfikacji umów Unii Europejskiej z USA. Banda idiotów, jak dzieci wierzących w magię świąt.

Mycroft wierzył jedynie w kredyty, długi i procenty, dlatego też nie cierpiał świąt. Widział doskonale, co się kryje za złudnym blichtrem kolorowych światełek i rzewnych histryjek biblijnych.

Kiedyś niewolnictwo odbywało się przez ograniczenie wolności prawnej i faktycznej. Teraz sytuacja była bardziej zawikłana, teraz wolność osobista była tak pożądanym dobrem, że jeżeli człowiek miał na nią pieniądze, był wolny zarówno prawnie jak i faktycznie. Jeżeli człowiek pieniędzy nie miał był wolny jedynie prawnie, praktycznie był niewolnikiem. Ot i smętna prawda, ot i założenie, że większość ludzi trzeba powstrzymywać przed zdobyciem pieniędzy, a tym samym wolności.

Najlepsze było to, że większość ludzi nie zdawała sobie sprawy, że właściwie żyją w post kapitalistycznej epoce wiktoriańskiej. Wolność była do kupienia, ale nie każdego było na nią stać. Mycroft to widział, Mycroft nauczony był to widzieć już od dzieciństwa i od dzieciństwa trenował się w narzucaniu sobie dystansu. Bo co komu po żałowaniu ślepych niewolników? Lepiej niech nie wiedzą, lepiej niech pracują, rozmnażają się i wierzą, że ich czteropokojowe mieszkanie na przedmieściach, ich wysłużony samochód z drugiej ręki i raz w roku wakacje w Egipcie, są dobrą sytuacją. Dobra rzetelna klasa średnia ze swoim dobrym, rzetelnym status quo. Mycroft nie usiłował z tym walczyć. Nauczony przez najlepszego drania jakiego znał, Sherrinforda Holmesa, Mycroft uśmiechał się tylko i rządził swoim imperium a ono rozrastało się, coraz potężniejsze i coraz bardziej ukryte w systemach, w układach gabinetowych. Wyzysk człowieka przez człowieka? Proszę bardzo, niezapłacone nadgodziny, jeżeli zrobi się podczas nich świąteczne spotkanie. Najgorsze roboty, proszę bardzo, w końcu udział w nielegalnym handlu bronią to powód, dla którego Anglia brała udział w wojnach na terenie Afganistanu...

...boże, jak go bolało to dziąsło!

Mycroft wstał chwiejnie zza biurka i przeszedł się krótkimi, małymi kroczkami dookoła gabinetu. Usiłował oddychać głęboko, przenieść się w swoje miejsce szczęśliwości, tak jak radził psycholog, ale nic się nie dawało zrobić. Ząb bolał, żołądek buntował się przed brakiem jedzenia, umowy nadal leżały rozgrzebane na biurku. Cichy głosik w tyle głowy Mycrofta naciskał, aby dał sobie spokój, aby wrócił do domu, zrobił sobie wolne od wszystkich zobowiązań święta i przespał się. Najlepiej z tydzień. Albo dwa. Ale gdyby Mycroft słuchał tego typu podszeptów do niczego by nie doszedł. Jak Sherlock... o rany, Sherlock.

Mycroft stanął w pół kroku i spojrzał w stronę drzwi. Chyba właśnie usłyszał głos Johna Watsona, rozmawiającego z Antheą.

"Cholera!"

Mycroft potarł ze złością twarz, mrużąc oczy. Nie miał na to ani siły, nie miał na to chęci a nade wszystko, nie miał na to czasu! Mimo wszystko zdołał się jako tako uspokoić, zasiąść za biurkiem i opanować drżenie dłoni. Chwilę później w drzwiach gabinetu stanął z oszczędnym, czujnym uśmiechem doktor Watson. Pierwszy długoterminowy kochanek Sherlocka Holmesa, pierwszy współlokator, który nie usiłował Sherlocka udusić poduszką po tygodniu, niezwykły, dziwaczny, nieprzekupny człowiek, na dodatek ubrany w koszmarny czerwonozielony sweter świąteczny z reniferami i misiami, oraz w kurtkę modną trzy sezony temu.

Mycroft odgadł od razu czemu John Watson pofatygował się do niezbyt lubianego brata Sherlocka i od razu dziąsło zaczęło go boleć podwójnie.

John podszedł do biurka i usiadł na fotelu, nie czekając na zaproszenie.

"Mycroft."

"John."

W niebieskich oczach Johna błysnęło coś, czego starszy Holmes w sumie nie widywał. Współczucie. Mycroft poczuł nagły impuls, aby rzucić w Johna stojącym nieopodal laptopem.

"Nie wyglądasz zbyt dobrze." oznajmił cicho doktor Watson. Mycroft wykrzywił się brzydko.

"Przyszedłeś tutaj tylko po to, aby mi zakomunikować że źle wyglądam? Altruistyczne ale też niepotrzebne. Trzeba było wysłać smsa."

"Nie. Przyszedłem, ponieważ urządzamy na Baker Street małe świąteczne przyjęcie." w sposób widoczny wypowiedzenie tego było dla Johna nie lada wyzwaniem. Mycroft byłby zafascynowany, gdyby nie był zbyt obolały na doświadczanie odczuć wyższych.

"Smsa byś zignorował, tak powiedział Sherlock. Więc przyszedłem osobiście, aby... Może wpadłbyś na chwilę jutro na Baker Street, Mycroft. Nie będzie wielu ludzi, sami przyjaciele. Sherlock z pewnością chciałby cię zobaczyć..."

"Nie mam czasu. Sherlock zwłaszcza w święta nie będzie chciał się spotykać."

"Mycroft..."

"John, doceniam twój sentyment, ale znam swojego brata." Mycroft westchnął i pomasował sobie skroń, odkrywając, że ból zęba zaczyna promieniować mu na całą lewą stronę głowy. "Przyszedłeś tutaj nie z inicjatywy Sherlocka. Sam zadecydowałeś, że rodzina Holmesów, wyłączając zwariowaną mamusię, powinna spędzić ze sobą świąteczny czas. Ponieważ twoi rodzice już umarli, John, i została ci tylko siostra alkoholiczka, czujesz potrzebę naprawiania innych rodzin. Niestety, doktorze. Rodzina Holmesów nie wymaga naprawiania ponieważ już praktycznie nie istnieje. To co mogę robić dla Sherlocka to robię, i na tym przestańmy..."

John wyglądał, jak ktoś rozerwany pomiędzy potrzebą niesienia pomocy cierpiącemu a opuszczeniem gabinetu Mycrofta z przekleństwem na ustach. Jego naturalna skłonność do pomagania zwyciężyła. John wyszedł, aby po chwili wrócić ze świeżo zaparzoną zieloną herbatą, tabletką i miną zdeterminowanego medyka z misją.

"Łyknij, popij i jedź do domu, Mycroft. Wyglądasz jak śmierć na chorągwi."

"Myślałem, że opiekujesz się tylko Sherlockiem a nie jego krewnymi, doktorze Watsonie." ugryzł Mycroft, ale widocznie wyglądał tak żałośnie, że John nawet nie odpowiedział na jego zaczepkę.

"Jeżeli chciałbyś jednak odwiedzić nas na Baker Street to jutro o szesnastej zaczynamy świąteczną kolację. Wesołych świąt."

"Na pewno będą bardzo wesołe, nie mam wątpliwości." odpowiedział uprzejmie Mycroft i z ulgą odkrył, że John już zamyka za sobą drzwi, już kończy rozmowę i wraca do swojego Sherlocka, na swoją Baker Street, z zawilgoconą piwnicą, grzybem na północnej ścianie i wypaczonymi drewnianymi okiennicami z początku wieku. Doktor Watson rejterował, nie wierzył, że Mycroft przybędzie na bożonarodzeniową kolację. Spełniał tylko swój obywatelski obowiązek, wynikający z jego drobnomieszczańskiego wychowania, z tradycji, z głupoty...

"Bzdury."

Mycroft łyknął procha, którego zostawił mu John (silne draństwo cholera), zapił herbatą i resztką ziółek, po czym zgrzytając bolącymi zębami przedarł się przez wszystkie parlamentarne umowy niczym czołg przez zgliszcza. Anthea, która już teraz regularnie zaglądała do gabinetu i z nieukrywaną troską obserwowała szefa przy pracy wyglądała na zaniepokojoną, ale Mycroft ją ignorował. Niech patrzy jak powinno się pracować!

To nie był najlepszy dzień w życiu Mycrofta Holmesa, ale też nic nie zapowiadało nadejścia niezwykłych, zadziwiających wydarzeń, które miały nastąpić później.

Tak więc dwudziestego czwartego grudnia dokładnie o godzinie dwudziestej pierwszej Mycroft Holmes dojechał limuzyną do swojej rezydencji. Zabawne, jak doskonale pamiętał takie detale. Pamiętał, jak zaczął padać gęsty, mokrawy, puszysty śnieg, jak szofer szybko odjechał z podjazdu, aby podążyć czym prędzej do rodziny na święta. Pamiętał, że w pewnym momencie dziąsło bolało tak, że ledwie trzymał się na nogach. Pamiętał, że nie zapiął płaszcza, było mu nieco zimno i zaklął, szukając w neseserze kluczy.

Rezydencja była pusta. Nawet pokojówka Henriette i kucharka pojechały świętować. Mycroft musiał więc jak rzadko otworzyć sobie samemu wielkie odrzwia frontalne domu, włączyć główne światła w domu i nastawić ogrzewanie.

Miał zdrętwiałe palce a jego głowa była cała obolała od proszków przeciwbólowych, dziąsła, zęba i sam nie wiedział czego jeszcze. Pochylił się niezdarnie aby włożyć klucz do dziurki a wtedy ozdobna, mosiężna kołatka na chwilę przeistoczyła się w zarys znajomej głowy.

Mycroft przełknął głośno.

"O!"

To musiała być ta ostatnia tabletka Ibupromu. To, albo kurczak ze sklepowej kanapki Anthei był zepsuty. To musiało być coś, co mu zaszkodziło, spowodowało halucynacje i małe psychiczne załamanie, domowe i ciche. Po ziółkach połączonych z lekami przeciwbólowymi różne rzeczy mogły się dziać. Na przykład ktoś tak racjonalny, ułożony i logiczny jak Mycroft Holmes mógł przez dobre pięć sekund zobaczyć twarz swojego zmarłego ojca na kołatce drzwi wejściowych.

Szczęśliwie halucynacja zniknęła, gdy Mycroft potrząsnął głową i wywołał tym samym kolejną falę ogłupiającego bólu szczęki.

"Brednie!" warknął rozeźlony i pchnął drzwi, które ustąpiły z jękiem.

Mycroft nikogo nie zaalarmował, nie zadzwonił nawet po ochronę. Dwaj leniwi strażnicy zapewne i tak byli niezadowoleni, że muszą pilnować szarej eminencji brytyjskiego rządu nawet w święta. Jeszcze zaczęliby siać plotki. Zresztą nie było sensu panikować, zwłaszcza, że halucynacja Mycrofta była zapewne jedynie tym właśnie, halucynacją, przemęczeniem, rezultatem stresu i zbyt dużego wysiłku.

Na wszelki wypadek Mycroft wyjął gaz łzawiący z nesesera i obszedł cały parter domu, zaglądając we wszystkie zakamarki. Nikogo nie było, nikt nie zabawiał się ogłupiającymi gazami, nikt nie wytwarzał trujących oparów. Mycroft widział, co potrafi zrobić Sherlock za pomocą dobrze umieszczonego garnuszka, parującego taką trutką i wolał się na takie triki nie nabierać.

Wszystko wskazywało jednak, że nikogo poza Mycroftem w rezydencji nie ma. Westchnął, odłożył gaz i zdjął płaszcz, rzucając go niedbale na stół w przedpokoju. Następnie westchnął ponownie, zawrócił, podniósł płaszcz i powiesił go porządnie na wieszaku. Cholera, nawet teraz, obolały, zły i ledwie żywy nie potrafił przestać być pedantem.

Poszedł do swojej sypialni, po drodze wstępując do kuchni po herbatniki. Nie był pewny, czy będzie w stanie je pogryźć, ale może jakoś... Był głodny i potrzebował pocieszyć się dużą dawką cukru i niech diabli wezmą cukrzycę typu B.

Mycroft rozebrał się z garnituru, upchnął go ślamazarnymi ruchami w koszu na brudy, po czym wziął długi, gorący prysznic. Dopiero pod strumieniami ciepłej wody wreszcie poczuł się jak człowiek. Wychynął z kabiny prysznicowej owiany pachnącą żurawiną parą i zawinął się w puchaty ręcznik, wycierając się dokładnie. Starzał się, powoli ale nieubłaganie. Coś strzeliło mu w plecach gdy wycierał uda, coś pociągnęło w kolanie, gdy zakładał piżamę. Marność nad marnościami i wszystko marność.

Mycroft spojrzał w lustro łazienkowe, na swoją poszarzałą, ściągniętą bólem twarz, na swoje rzednące, bure włosy i podkrążone oczy i jak zwykle pomyślał, że chciałby mieć kogoś, kto by go nie oceniał, do kogo można by się teraz przytulić w łóżku. Prostytutki i damy do towarzystwa się nie nadawały, zawsze widziały w nim tylko niezbyt urodziwego, ale bogatego klienta. Kiedyś, dawno temu Mycroft miał taką osobę, do leżenia w łóżku, do akceptowania go i kochana, nawet gdy on sam siebie nie akceptował i nie kochał. Ale to było dawno i nieprawda, teraz lepiej było o tym nie myśleć...

Mycroft wyszedł z łazienki, ze szczerym zamiarem przespania świąt, a kto wie czy i nie sylwestra. Ostrożnymi ruchami rozpalił w kominku, po czym wyprostował się i aż strzeliło mu w plecach. Za długo siedział dziś przy komputerze. Za długo pracował, za długo, za długo, za długo...

Za oknami wciąż padał gęsty śnieg, wiatr wył w okiennicach. Ogień w kominku palił się równym, jasnym płomieniem i Mycroft stwierdził, że w sumie nie potrzebuje żadnego innego światła, że w sumie to usiądzie sobie, zapatrzy się na strzelające wesoło płomienie i nie będzie o niczym myślał. Ze szklaneczką burbona i całą paczką herbatników Mycroft zapadł się w fotel, stojący na przeciwko kominka i a potem zobaczył to. Przy mahoniowym mini barku stała skrępowana pobrzękującymi łańcuchami na półprzezroczysta postać w postrzępionym garniturze. I wlewała sobie burbon do kryształowej szklanki z kompletu ślubnego mamusi.

Mycroft wrzasnął i rzucił się w kierunku stolika nocnego, wywracając fotel. Zapomniał o bólu, o zmęczeniu. Bez wahania sięgnął po ukryty w szufladzie pistolet i wystrzelił trzy razy, trafiając halucynacyjną zjawę dwa razy w głowę i raz w serce.

Pociski przeleciały przez zmorę, rozbijając drzwiczki barku, karafkę i uszkadzając wiszący obok na ścianie portret Arystotelesa.

Zjawa spojrzała na Mycrofta z wyrzutem.

"Strzelaj we mnie ile chcesz synu, ale burbon oszczędź."

Zanim Mycroft zdołał wydusić, że nie życzy sobie aby jego halucynacje wypijały mu zawartość barku, duch wychylił duszkiem trzymaną w spróchniałych dłoniach szklaneczkę burbona.

"Ach. Świetne. A teraz przejdźmy do interesów."

Zawał. Miał zawał. Zaraz, gdzie jego komórka, gdzie pistolet... trzeba zadzwonić do Anthei. Mycroft osunął się na kolana przed mini barkiem i zjawą. Coś kuło go po lewej stronie w piersi. Zawał! I prawdopodobnie udar, chociaż tego drugiego nie był pewny. W końcu zwidy mogły być rezultatem tabletek, ziółek, zepsutego kurczaka...

Zjawa nalała sobie ponownie burbona, po czym podeszła i pochyliła się, podając Mycroftowi szklaneczkę ostro pachnącego alkoholu.

"Napij się synu. Muszę ci coś powiedzieć, a czasu mam mało. Otóż jesteś na dokładnie tej samej drodze, która doprowadziła mnie do takiego stanu." duch wskazał na łańcuchy, którymi był skrępowany. Wyglądały na ciężkie, na kute, wyglądały na stuprocentowo realistyczną halucynację.

Mycroft zacisnął szczęki. Duch mówił dalej.

"Jesteś też moim pierworodnym, Mycroft, więc pozwolono mi w drodze wyjątku nawiedzić się i ostrzec."

"Pierworodnym?" żachnął się Mycroft i wstał, wychylając za jednym posiadem burbon i rzucając z rozmachem szklankę do kominka. Jak już przyszła go nawiedzić zjawa starego Holmesa to nie zamierzał jej oszczędzać.

"Jesteś jedynie halucynacją, zrodzoną z nieświeżego kurczaka z kanapki! Z trzech ibupromów pomieszanych z ziółkami. Przed czym możesz mnie ostrzec? Przed zakładaniem rodziny i jej opuszczeniem, czy przed piciem burbona po śmierci?!"

Zjawa przez długą chwilę mierzyła Mycrofta ciężkim wzrokiem.

"Wątpisz w swoje zmysły, synu?"

"Tak, zwłaszcza po całym dniu na tabletkach przeciwbólowych, ziołowych herbatkach i spotkaniu z parlamentarzystami."

"Parlamentarzyści." zjawa uśmiechnęła się, ukazując spróchniałe, spękane zęby. "Narodek mocny ale głupi, poradzisz sobie z nimi nie zabijając się lekami. Ale teraz słuchaj. Przybywam cię ostrzec. Jeżeli nadal będziesz kroczył tą ścieżką skończysz gorzej niż ja."

"Gorzej?..." zaczął Mycroft, ale zjawa przerwała mu, brzęcząc ogłuszająco kajdanami i łańcuchami.

"Byłem kiepskim ojcem, kiepskim pracodawcą i kiepskim człowiekiem." wyrecytował wściekle duch Sherrinforda Holmesa, załamując dramatycznie dłonie.

Mycroft machnął lekceważąco ręką.

"Byłeś dobrym biznesmenem."

"Byłem głupcem!" huknęła potępieńczo zjawa o twarzy Sherrinforda Holmesa, rozdziawiając swoje zmurszałe szczęki i ukazując pożółkłe zębiska i rwące się ścięgna. "Słuchaj, nie mam wiele czasu! Masz jeszcze szansę odmienić swój los, Mycroft! Masz jeszcze szansę się zmienić."

"...Jak?" zapytał Mycroft, niemalże dodając także "po co?" . Zjawa jednak najwyraźniej zaczynała się niecierpliwić i lepiej było jej nie drażnić. Mycroft wolał umrzeć na zawał serca a nie z rozwaloną przez widmową halucynację głową.

"Odwiedzą cię trzy duchy." mówił duch Sherrinforda Holmesa, chwiejąc się na boki i wypatrując czegoś za oknem. "Przez kolejne trzy noce będziesz nawiedzany przez świątecznych wysłanników i objawione ci zostaną rzeczy dotychczas przed tobą zakryte."

"Nic nie jest przede mną zakryte." fuknął z urazą Mycroft, także tracąc cierpliwość. "Mam sieć kamer miejskich i strażników. Trzymam wszystko w pieczy, włącznie z naszą rodziną. Pilnuję mamusi, Sherlocka, pilnuję cholernej pani Hudson! Mam wszystko i więcej pod kontrolą!"

Puste, zakryte cieniem oczodoły zjawy zbliżyły się Mycroftowi do twarzy, sondujące i kalkulujące. Nawet zza grobu Sherrinford Holmes oceniał swojego syna i robił to bezlitośnie, tak jak zawsze...

"Jesteś tak ślepy jak ja byłem kiedyś, Mycroft. Nie widzisz nic, nie słyszysz nic, a w twoim życiu pomijasz to co najważniejsze. Jak ja... Jak ja..."

Sherrinford Holmes westchnął przeciągle wysokim, zawodzącym głosem, od którego zatrząsł się okropny, rodowy żyrandol. Mycroft zawsze miał chęć wyrzucić to kryształowe szkaradzieństwo, ale nigdy tego nie zrobił. Bo rodowe, bo z tradycją.

Dobra, miał już dość tej farsy.

"Bzdury, Sherrinford. Jestem lepszym od ciebie biznesmenem." oznajmił twardo Mycroft, prostując się arystokratycznie w swoim szlafroku i strzepując spodnie od piżamy. "Jestem lepszym od ciebie politykiem i strategiem."

"Bądź też lepszym człowiekiem, synu."

"To akurat nie będzie trudne." zauważył uprzejmie Mycroft, nie tracąc rytmu. "Byłeś cholernie gównianym człowiekiem, ojcze."

Zjawa zbliżyła się do Mycrofta tak, że poczuł tchnienie zimna, wionące z jej przerażającej twarzy. Znajomy zarys szczęki, czaszka, wydatny nos i mocne kości policzkowe Sherrinforda Holmesa, wszystko znajome, jednocześnie przeżarte przez śmierć, rozkład i procesy gnilne. Mycroft nie cofnął się przed marą, jednocześnie pożałował, że w ferworze walki upuścił gdzieś pistolet.

"Współczucie, dobroć, uprzejmość. Tego ci brakuje, Mycroft. Nie jest jeszcze za późno, czekaj trzech duchów i obserwuj, co ci pokażą." przez twarz zjawy przemknęło coś na kształt rozwodnionego, melancholijnego uśmiechu. "Twoje dedukcje zawsze były dokładniejsze niż te Sherlocka. Patrz i wyciągaj wnioski."

"Sherlocka też odwiedzisz?" zaniepokoił się Mycroft. "Wolałbym, abyś tego nie robił. Ułożył sobie właśnie nieco życie, nie chciałbym, żeby wrócił do..."

"Sherlock da sobie radę. Sherlock nie jest sam, ty natomiast... " zjawa wyprostowała się i uniosła głowę, jakby nasłuchiwała jakiegoś niesłyszalnego dla ludzkiego ucha dźwięku. "Muszę iść. Bez spoczynku, bez chwili spokoju wędruję. Nie czeka na mnie nikt, nie tęskni za mną nikt... jak za życia... pamiętaj, Mycroft, czekaj na duchy..."

Zanim Mycroft zdążył zareagować zjawa z przenikliwym wrzaskiem, od którego wydęły się zasłony, przeleciała przez niego, klekocząc łańcuchami. Mycroft porażony nagłym chłodem krzyknął, upadł na kolana i na ślepo wymacał na dywanie pistolet. Strzelił, trafiając akurat w znienawidzony żyrandol. Kryształowe monstrum rodowe runęło z ogłuszającym grzechotem całe dwadzieścia centymetrów od niego.

"A!..."

Mycroft usiadł gwałtownie na dywanie, rozglądając się dookoła. Po zjawie nie było ani śladu. Tylko zdemolowany mini barek, przestrzelony portret Arystotelesa i rozlany burbon.

Nie wypuszczając pistoletu z dłoni Mycroft podpełzł do stolika nocnego i złapał za komórkę. Nucąc drżącym głosem, że to się nie dzieje, że to tylko zawał, i ziółka i zepsuty kurczak z kanapki, starszy Holmes trzęsącymi rękami wybrał pierwszy numer na szybkim wybieraniu.

Greg nie odbierał, tylko neutralnym, bezbarwnym głosem zachęcił do nagrania się na pocztę głosową. Mycroft nagle odkrył, że nie wie co powiedzieć, nie wie co nagrać, aby nie brzmieć jak naćpany ciężko biznesmen w trakcie załamania nerwowego.

"Witam. Tu... hm, Mycroft. Stało się coś. Albo się nie stało. Nie jestem pewien. Oddzwoń jak będziesz miał czas,Greg, na wypadek, jakby jednak coś się stało."

Mycroft rozłączył się z poczuciem, że właśnie zrobił z siebie ostatniego kretyna. Pewnie, lata świetlne minęły od kiedy rozstali się z Gregiem i od kiedy znowu zaczęli z sobą rozmawiać, za przyczyną Sherlocka i jego niespodziewanej kariery detektywistycznej, a mimo to... mimo to Mycroft wolał zachowywać swoją profesjonalną fasadę przy Gregu. Zwłaszcza przy Gregu.

Wstał powoli z dywanu, rozglądając się uważnie dookoła. Złapał za żeliwne ramię zniszczony żyrandol i wystawił rodzinnego rupiecia za drzwi sypialni. Pokojówka sprzątnie, jak tylko wróci ze świątecznego urlopu.

Mycroft uspokoił się stopniowo, chociaż nie potrafił się zmusić, aby zejść na dół do kuchni i zrobić sobie herbaty. Powlókł się natomiast do łazienki, obmył twarz zimną wodą i wypił trzy szklanki kranówki. Obejrzał w lustrze swojego nie zrobionego na czas zęba i odkrył, że dziąsło jest wciąż czerwone i podrażnione, ale już nie tak opuchnięte jak rano. Mógł to być dobry znak, mógł to być też znak zły. Cholerne święta i cholerny dentyści, cholerny parlament angielski z jego niedopracowanymi umowami!

Mycroft zmienił jedwabną, spoconą strasznie piżamę na piżamę grubą i flanelową. Wciąż było mu zimno (szok, albo zawał) więc zanim położył się do łóżka, ubrał się jeszcze w puchaty szlafrok frote. Zagrzebany w pierzynach po nos odetchnął głębiej i zamknął oczy. Ząb ćmił, głowa powoli przestawała boleć a łóżko rozgrzewało się przyjemnie, kusząc snem. Mycroft zdecydował, że nie zaśnie przy zapalonej lampce nocnej, więc zgasił ją. Zjawy czy nie, teraz nic nie mógł z tym nic zrobić.

Stojący przy oknie zegar z ogromną, złoconą tarczą wybił jedenastą. Mycroft usnął zaraz po tym, gdy wybrzmiał ostatni, srebrzysty, drżący dźwięk czasomierza.

/

Obudziło go nikłe, chybotliwe światło. Uchylił niemrawo powieki, gotowy zbesztać tego, kto śmiał wtargnąć mu do sypialni o tak nieludzkiej porze. A potem sobie przypomniał. Majaki i zwidy, ojcowska wizyta zza grobu. Trzy duchy, które mają go odwiedzić i przywrócić na ścieżkę owieczek bożych, obdarzyć wiarą, nadzieją i miłością, a także szczęśliwym, niesamotnym życiem.

Bzdury!

Chybotliwe światło zbliżyło się, wyraźnie kierując się od okna do łóżka. Mycroft mimowolnie zacisnął dłonie na kołdrze i pomyślał, że źle zrobił, zostawiając broń na stoliku nocnym.

"Mycroft, nie bądź głupi." odezwał się ktoś dziecięcym głosikiem. "Nic ci nie zrobię."

Mycroft usiadł pośród pościeli i odkrył ze zmieszaniem, że przy jego łóżku stoi nieruchomo pięcioletni Sherlock. Dokładnie tak jak kiedyś, gdy przed laty najmłodszy Holmes miewał koszmary i szukając pocieszenia wędrował do sypialni starszego brata. Blada, trójkątna buzia z ostrym podbródkiem, masa czarnych loków unosząca się nad chudym karkiem i szczupłymi ramionami, odzianymi w bawełnianą, granatową piżamkę. Sherlock zawsze był dość drobny, aż do momentu w którym zaczął rosnąć tak szybko, że niemalże słychać było trzeszczenie kości. Z dnia na dzień rósł i z dnia na dzień zadecydował, że nie potrzebuje już starszego brata aby radzić sobie z koszmarami.

Mycroft zagapił się na zjawę.

"Jestem duchem przeszłych świąt ." odezwał się mały Sherlock, ze znudzeniem i arogancją godną swojego dorosłego odpowiednika. "Podobno jesteś wybitnie inteligentny, Mycroft. Użyj tej inteligencji i wstań z łóżka. Mamy sporo do zobaczenia, a czasu niewiele."

Mycroft spuścił nogi z łóżka i poszukał na oślep kapci. Zjawa, tak wspaniale imitująca jego młodszego brata trzymała w dłoni świecznik z zapaloną świecą i niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę.

"Chodźmy już! Dotknij mojej dłoni to będziemy się mogli łatwiej poruszać po twojej przeszłości."

Mycroft pomyślał, że mu się to śni, że naprawdę przedawkował leki przeciwbólowe i ziółka. Ale w sumie co mu szkodzi podążyć tam, gdzie prowadził go sen?

Dotknął wyciągniętej dłoni małego Sherlocka, który bez ceregieli złapał go nadzwyczaj mocnym uściskiem za rękę. Ciemność w sypialni nagle zrobiła się o wiele gęstsza i mechata, po czym coś się przesunęło, coś zaskrzypiało i nagle okazało się, że są już z duchem w całkiem innej rezydencji.

"Znasz to miejsce?" zapytał duch przeszłych świąt, świdrując Mycrofta skośnymi ślepkami małego Sherlocka.

"Czy znam to miejsce? Mógłbym z zamkniętymi oczyma narysować rozkład pomieszczeń." odpowiedział z przekąsem Mycroft i wskazał na ogromne schody, prowadzące w dół do oświetlonego żółtawo salonu. "To rezydencja rodowa Holmesów. Nasz dom rodzinny."

Niemal nie dotykając stopami stopni Mycroft i duch spłynęli po schodach na dół, prosto w bożonarodzeniową scenę rodzinną Holmesów.

Roz. 2

Co było a nie jest

Dziesięcioletni Mycroft siedział pod ogromną choinką, postawioną pośrodku salonu i z zapałem rysował samochody wyścigowe. Obok na złożonym kocu leżał trzyletni Sherlock i podpierając twarz na rękach obserwował procesy twórcze starszego brata. Najmłodszy Holmes ściskał kurczowo wysłużonego, zmechaconego misia, ofiarę jego ostatnich eksperymentów z sokiem pomarańczowym, sodą oczyszczoną i wybielaczem. Miś był w zasadzie nieustannie prany, co poważnie nadwątlało jego plastikowe oczka i wełniany nos.

W rezydencji było niezwykle cicho. Główne światła były wyłączone, paliły się jedynie boczne lampy i światełka na choince. Za oknami padał gęsty śnieg, tworząc coraz to nowe zaspy na schodach domu i dookoła ogrodowych ścieżek. Mamusia siedziała w swojej sypialni z koniakiem, niania drzemała na kanapie w pokoju obok, oglądając przyciszony dyskretnie teleturniej a ojca nie było. Jak zawsze.

"Tata pojechał w ważnych sprawach do Budapesztu." poinformował młodszego brata Mycroft, nie odrywając wzroku od swojego rysunku. "Ale obiecał, że na święta wróci i przywiezie prezenty."

Sherlock milczał, tylko patrzył na Mycrofta szeroko otwartymi, poważnymi ślepkami i ściskał mocno spranego misia. Może rozumiał już, że ojciec zawsze obiecuje, że przyjedzie na święta i nigdy nie przyjeżdża. A może po prostu miał chęć narysować swój własny obrazek.

"Trzymaj."

Mycroft wcisnął Sherlockowi w dłoń świecową kredkę i podsunął mu nowy arkusz papieru. Sherlock, chociaż za niecałe dwa tygodnie będzie miał dopiero czwarte urodziny, był niezwykle inteligentnym dzieckiem. Zamiast złamać kredkę i podrzeć papier mały Holmes zabrał się do rysowania rozwleczonego, koślawego konia w kolorze pomarańczowym. Stwór miał rozwianą, pokręconą grzywę, chwiejne kopyta i lewe oko większe od prawego, Mycroft uznał jednak, że trzeba brata pochwalić za jego dzieło.

"Bardzo ładnie Sherlock. Narysuj coś jeszcze. Pokażemy tacie, jak przyjedzie."

Sherlock skinął głową i z wytkniętym językiem zaczął rysować na kolejnej kartce. Tym razem chwiejną, rozklapioną niemiłosiernie żabę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin