Błękitna wklęsłość chińskiej filiżanki.doc

(548 KB) Pobierz
Błękitna wklęsłość chińskiej filiżanki

Błękitna wklęsłość chińskiej filiżanki

(Mystrade by Homoviator)

 

Rozdział 1 Gracz i człowiek solidny

 

Kto nie podejmuje trudów walki ten ponosi koszta straconych szans

przysłowie chińskie

 

Nazywali go Lodowcem. Człowiekiem bez serca. Graczem. Nie mógł się z tymi określeniami nie zgodzić, ale nie do końca oddawały one istotę jego bycia w świecie. Otóż Mycroft Holmes był nade wszystko człowiekiem praktycznym. Nie lubił komplikacji i zawsze starał się ich unikać.

W pracy takie podejście nie zdawało egzaminu, w życiu prywatnym uratowało Mycrofta nie raz, przed aferą, przed zdradą i zażenowaniem, przed publicznym skandalem i niepublicznym wstydem. Starszy Holmes obserwował z bladym uśmiechem, jak ludzie płacili za swoją słabość i brak praktycyzmu, za swoją potrzebę stworzenia stada i jednoczesnego uprawiania pełnego pasji seksu. Nieślubne dziecko ministra finansów, tajlandzka prostytutka w gabinecie radcy prawnego prezydenta, zdrada pani rzecznik rządu z przystojnym konsultantem, który za parę tysięcy funtów sprzedał szczegóły podrzędnemu brukowcowi. Ludzie polegali na innych ludziach a potem płacili za to odpowiednią cenę. Mycroft nie oceniał, ocenianie nigdy nie przynosiło odpowiednich profitów i było w jego mniemaniu jedynie stratą czasu i zajęciem umysłów miałkich. Nie, Mycroft nie oceniał. Mycroft wyciągał wnioski.

W wieku dwudziestu lat, gdy stał się już prawą ręką rządu brytyjskiego a królowa zapraszała go regularnie na herbatki i radziła się w sprawach finansowych, Mycroft po raz pierwszy odczuł naciski środowiskowe. Jeżeli chciał być oficjalnym ministrem rządu, już teraz musiał zacząć na to pracować i już teraz powinien pomyśleć o odpowiedniej kandydatce na żonę. Bez żony nie przejdzie, mówili spece od public relations. Elektorat lubi zaglądać do łóżek polityków i lubi tam znajdować heteryckie połowice, dziergające serwety i produkujące urocze, rumiane cherubinki. Dzieci i małe zwierzątka, to zawsze chwytało elektorat za serca. Wtedy po raz pierwszy Mycroft zastanowił się, czy gra jest warta świeczki. Przykłady pokazywały, że zwykłym ludziom ciężko było znaleźć dobrego powiernika, partnera lub partnerkę, ludziom unurzanym w polityce było trzy razy ciężej. Która z ułożonych, pochodzących z dobrych rodzin kobiet urodziłaby Mycroftowi cherubinka a potem nie oskubała go w ramach alimentów do ostatniego pensa?

Oczywiście pozostawał jeszcze iluzoryczny i jakże grubymi nićmi szyty koncept prawdziwej miłości. Odnalezienia osoby, która cię nie zdradzi, dla której będziesz ważny, z pieniędzmi czy bez, z widmem cukrzycy czy z idealnie wyrzeźbionymi mięśniami brzucha. Mycroft był zbyt praktyczny na tego typu mrzonki. Miłość prędzej czy później zmieniała się w codzienną batalię z przyzwyczajeniami, oczekiwaniami i problemami psychicznymi drugiej osoby. Mycroft nie lubił komplikacji, nie przewidywał też, żeby jego heteroseksualne małżeństwo przetrwało dłużej niż trzy lata. Potem byłoby z górki. Z ilością pracy, która czekała starszego Holmesa, zdobywającego coraz to nowe zaszczyty żadna kobieta by nie wytrzymała. Chyba, że dobrze opłacana dama do towarzystwa. Nie, nie, za dużo komplikacji.

I tak w wieku lat dwudziestu Mycroft zdecydował, że nie będzie odgrywał dla elektoratu heteroseksualnych szopek i narażał się na zdradę, zakusy na majątek a być może i życie. Widywał już takie przypadki. Królowa, minister obrony i minister handlu zagranicznego wyrazili swoje zdziwienie decyzją Mycrofta, ale nie naciskali.

Mycroft wytworzył sobie bezpieczną rutynę, za którą chował wszystko, co do praktycyzmu nie pasowało. Nie było tego wiele ale zawsze. Nieuczesane myśli i zachcenia chował pod codziennym, katorżniczym, wypracowanym latami rytmem. Rytuał porannej kawy i odczytu gazety, rytuał mierzenia poziomu cukru we krwi przed śniadaniem, wybieranie garnituru, zimny prysznic, nakładania kremu na twarz. Rytuał wolnej niedzieli, spędzonej w bawełnianych spodniach od dresu i podkoszulku, przespanej przed telewizorem. Niezależnie od dnia tygodnia Mycroft lubił celebrę długiego, sytego śniadania. Nie cierpiał wtedy się spieszyć, wszyscy, którzy z nim współpracowali to wiedzieli i czekali wiernie, aż Mycroft zje swoją jajecznicę z bekonem. Potem mógł pędzić i załatwiać sto rzeczy na raz, ale śniadanie było podstawą. Tym różnił się od Sherlocka i być może przez to kiedyś faktycznie nabawi się cukrzycy. Ciężko było mu zaakceptować, że niezależnie od jego wysiłków dziedziczna choroba może go dopaść i tak, ale z dużego śniadania nie potrafił zrezygnować. Mycroft lubił śniadać, wieczerzać, długo i dobrze, posiadał swoje małe smaczki, marmoladę brzoskwiniową, słodką bawarkę w mlekiem dwunastoprocentowym, kruche ciasteczka z Tesco, tanie, chemiczne i piekielnie smaczne. Gosposia, zaopatrzająca lodówkę raz na tydzień nie dziwiła się, tylko posłusznie dreptała do najbliższego Tesco, uzupełnić zapasy ciasteczek Mycrofta.

Mycroft jadł swoje królewskie śniadanie, potem jechał do pracy, gdzie punkt pierwsza robił sobie z Antheą przerwę na lunch. Odwoływał ową przerwę tylko w przypadku zagrożenia wojną. Anthea znała świetną knajpkę grecką, z której zwykle zamawiała sałatkę z mleczów i jagnięcinę. Ulubione danie Mycrofta, szkoda, że mlecze były sezonowe, gdy się kończyły optował za zasmażanymi bakłażanami.

Rytuały pozwalały mu funkcjonować bez zawahań i wątpliwości. Źle się czuł, jak od nich odstępował, ale i tą sztukę opanował do perfekcji przy okazji ataku na World Trade Center. Wtedy to spędził na negocjacjach bite dwa dni, nie wracał do domu, brał prysznic w pracy, żył na podjadanych Anthei kanapkach i kawie. Potem odchorował. Wrzody żołądka, niewyjaśnione zawroty głowy, rozdrażnienie. Mycroft odsypiał WTC dobre dwa tygodnie. Gdy pomyślał, że miałby w tym czasie jeszcze na głowie połowicę i rumianego cherubinka, stwierdził, że nie ma na to siły i gra nie jest warta świeczki.

To nawet nie był już wybór polityczny, to był zdrowy rozsądek.

Sherlock wyraził swoje ubolewanie, że pierworodny rodu Holmesów nie dostarczy mamusi legalnych, oficjalnych wnuków. Jaka szkoda. Mycroft rzadko kiedy miał chęć uderzyć Sherlocka, wtedy właśnie owa chęć objawiła się nader intensywnie. Powstrzymał się. Zawsze się powstrzymywał i nienawidził się za to.

To był ich dialog od lat. Jego i Sherlocka. O uczuciach, ludzkich emocjach, o przywiązywaniu się do osób, które bywały niejednokrotnie bardziej kruche niż przedmioty i bardziej zmienne niż podmuch wiatru. Rozmowa, zawieszana i wznawiana przy rozmaitych okazjach. Cykliczna, nieunikniona, niewygodna i konieczna. Świat spowalniał, czas stawał w miejscu a Sherlock Holmes przeistaczał się na moment z sarkającego, plującego ironią geniusza w młodszego brata, odsłoniętego ostrożnie, umiarkowanie szczerego.

- Przyszło ci kiedyś do głowy, że powinniśmy się bać tego, jacy jesteśmy?

- Popatrz na nich, tacy zaangażowani, zanurzeni w swojej trosce. Kłębią się, płaczą, czują i żyją.

A czasami rzadziej, sporadycznie, przy jakiejś szczególnej okazji.

- Nie potrafię tak. Czy jest z nami coś nie tak, że nie potrafimy?...

Mycroft nigdy nie miał odpowiedzi na retoryczne w większej części pytania Sherlocka. Ponieważ Sherlock z racji swojego nie do końca zdiagnozowanego syndromu Aspergera, z racji swojego wyizolowania, poświecenia się jednej dziedzinie bez barier i ograniczeń nie potrafił do końca kategoryzować uczuć. Pewnie, doświadczał emocji, ale bez rozeznania, bez empatii. Młodszy Holmes nie miał w tej gestii wyboru, natura uczyniła z niego idealnego polityka i pech chciał, że Sherlock politykiem zostać nie chciał. Wymykał się zakusom starszego brata ze znawstwem i determinacją godną lepszej sprawy. Wolał bawić się w swoją naukę dedukcji i udzielać się w nisko opłacanych robótkach publicznych niż zasiąść tam, gdzie jego miejsce, w brytyjskim rządzie. Idealny polityk, bez zahamowań, bez wad w postaci niepraktycznych, degradujących uczuć. Mycroft po dziesięciu latach nagabywania Sherlocka odpuścił sobie próby wplecenia go w tkankę polityczną Wysp Brytyjskich. Wielka szkoda, bo to, co Sherlock miał niejako naturalnie, Mycroft musiał zdobywać, wypracowywać, codziennie urabiać i trzymać blisko, żeby nie stracić.

Czasami wolałby mieć nastawienie swojego brata. Nie musiałby wciąż wykonywać świadomego wysiłku, żeby odsunąć od siebie denerwujące emocje. Sherlock nie respektował norm społecznych, bardzo dobrze rozumiał ich działanie, ale miał je gdzieś, skoncentrowany na swoich własnych celach. Mycroft rozumiał i szanował normy społeczne, ale koncentracja na własnych celach wymagała od niego nieustannego napięcia. Nie odpowiedni brat dostał od boga ten użyteczny syndrom.

Mamusia, oczywiście, miała w tej kwestii swoje własne zdanie.

- Pilnuj go, Mycroft. Ma już trzydzieści lat i wciąż mieszka w takich nieodpowiednich miejscach - mawiała mamusia podczas celebry niedzielnych obiadków. - Jest tak okropnie zamknięty w sobie. Nie potrafię z nim rozmawiać.

Mamusia nie potrafiła rozmawiać z Sherlockiem od kiedy skończył lat pięć i narzędziami ukradzionymi z gabinetu ojca dokonał własnoręcznie wiwisekcji kota. Rozpętała się afera, gosposia, do której kot należał została sowicie opłacona i oddalona z rezydencji a Sherlock został kierowany na psychoterapię. Dopiero parę dni później powiedział Mycroftowi, że kot był martwy, gdy zaczął jego wiwisekcję. Najmłodszy z rodu Holmesów po prostu nie sądził, że ten fakt ma jakieś znaczenie.

Tak już zostało. Sherlock zwykle nie czuł potrzeby tłumaczenia swoich działań, a jeżeli już, tłumaczył je tylko starszemu bratu, pomijając wiecznie nieobecnego ojca i wciąż zajętą robieniem wystawnych przyjęć mamusię.

- Chciałabym zejść z tego świata wiedząc, że jesteście szczęśliwi, że macie towarzyszki życia, dom - mawiała mamusia, krojąc pieczeń na drobne kawałeczki i ukradkiem podrzucając swojemu jamnikowi, czatującemu pod stołem. - Musicie się opiekować sobą nawzajem z bratem. Przecież nie jestem wieczna i kiedyś zostaniecie sami.

Mycroft potakiwał i obiecywał mamusi to, co tylko sobie życzyła. Wiedział, że gdy tylko opuści jej rezydencję, starsza pani zajmie się swoją chałturniczą działalności charytatywną, pikietowaniem przeciwko noszeniu prawdziwych futer i obroną schroniska dla psów rodowodowych. Ostatnio miała na oku opuszczone chiwawy. Synowie obchodzili panią Holmes sporadycznie i dobrze, bo jej troska objawiała się aranżowanymi randkami, narzekaniem na brak wnuków i wspominaniem, jakimi ślicznymi chłopcami byli.

- Mama wyraziła swoje życzenie, abym objął cię swoją opieką, drogi bracie.-

- I bez jej życzenia obejmujesz mnie swoim nadzorem, Mycroft. Nadzór to nie opieka, to szpiegostwo.-

Na co dzień kłócili się swoim zwyczajem, bez pardonu lejąc się po słabiźnie. Mycroft wytykał Sherlockowi niezaradność finansową, pomieszkiwanie w warunkach o których angielski gentlemen jego pochodzenia nie powinien nawet myśleć, wytykał uzależnienie od adrenaliny a czasami i gorszych jej zastępników. Sherlock z kolei wytykał Mycroftowi jego przynależność do kasty, która mierzy wielkość człowieka jego dochodami, jego sztywny gorset konwenansów, umiłowanie do słodyczy.

Co ciekawe Mycroft zawsze wytykał Sherlockowi brak prawdziwych przyjaciół a Sherlock nigdy nie rewanżował mu się stwierdzeniem, że przecież jego starszy brat także ich nie ma. Przygadał kocioł garnkowi. Mycroft nie wnikał, wiedział, że ze strony młodszego brata to przejaw rzadkiej kurtuazji. Sherlock jako samozwańczy socjopata był raczej osobnikiem nie dającym się dokładnie uchwycić w ramy, ale bliżej niż do socjopaty było mu raczej do osoby z syndromem Aspergera. Sherlock nie odczuwał braku przyjaciół, Mycroft mógł to odczuwać, ale nie chciał. Sherlock nie miał tego wyboru, był więc w zdecydowanie lepszej pozycji i nigdy jej przeciwko bratu nie wykorzystał. Owszem, darli koty i nie szczędzili wroga, ale Sherlock nigdy nie dogryzał Mycroftowi odnośnie posiadania bądź nie posiadania przyjaciół.

W ramach rewanżu Mycroft nigdy nie wypominał Sherlockowi tych paru razy, kiedy uratował mu skórę przed policją i zapakował go na bardzo dobrze opłacany, luksusowy wręcz pobyt na odwyku. Nad morzem, w przytulnej małej miejscowości, z najwyższej klasy lekarzami i personelem przeszkolonym w obcowaniu z rozmaitej maści bogatymi dziwakami.

Nigdy o tym nie rozmawiali. Sherlock dwa razy w swoim życiu odurzył się tak, że znalazł się na krawędzi śmierci. Dwa razy Mycroft ściągnął go stamtąd, pod przykrywką, że robi to tylko dla mamusi, w gruncie rzeczy robiąc to dla siebie. Gdyby Sherlocka zabrakło Mycroft zostałby zupełnie sam. A tak miał chociaż kogo obserwować, o kogo troszczyć się z daleka, śledzić i pomagać w razie czego.

To była słabość Mycrofta. Niechlubna i wstydliwa. O tym także nigdy nie rozmawiał z Sherlockiem.

*

Gdy natknął się na Lestrade po raz pierwszy, po jakimś karkołomnym pościgu Sherlocka za seryjnym mordercą, czatującym w londyńskich parkach, Mycroft stwierdził, że jego młodszy brat dobrze wybrał.

Detektyw Inspektor Greg Lestrade był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Rzetelny, pewny siebie, konkretny i konsekwentny. Wykonywał swoją robotę i zawsze szedł kilka kroków do przodu. Dlatego zawsze zostawał po godzinach i dlatego żona zaczęła go zdradzać po dziesięciu latach małżeństwa. Głupia kobieta, z drugiej jednak strony ludzie rzadko kiedy byli mądrzy, jeżeli chodziło o konflikty małżeńskie i obopólne pretensje.

Greg potrafił przybrać dobrą minę do złej gry, Mycroft cenił sobie w ludziach tą cechę. Lestrade od początku miał z Sherlockiem na pieńku, ale inaczej niż większość Scotland Yardu, widział w młodszym Holmesie potencjał i miał jaja go wykorzystać. Z początku wyglądało to na transakcję wymienną, Sherlock dostawał swój przydział adrenaliny, zagadek i tajemnicy, Lestrade dostawał rozwiązane sprawy. Sherlock miał wgląd w akta policyjne i do kostnicy, Lestrade miał coraz wyższe rezultaty w statystykach pomyślnie doprowadzonych do końca śledztw. Z początku wyglądało to jak zadowalający obie strony komensalizm, Mycroft nie ingerował tylko jak zwykle patrzył z oddali, aż pewnego dnia współpraca Sherlocka z Gregiem uległa zmianie. Przesunięcie małe, ale dla wnikliwego obserwatora niezwykle istotne. Mianowicie Sherlock znowu miał swój ciąg nikotynowo-narkotyczny. W napadzie depresyjnego czarnego humoru postanowił naćpać się po uszy i zobaczyć, czy w tym nieciekawym stanie da radę rozwiązać sprawę morderstwa taksówkarza z londyńskich śródmieść.

Lestrade przechwycił Sherlocka, zanim ten przekroczył prób kostnicy szpitala St Bart. Złapał go, zawlókł do kanciapy Molly, usadził na fotelu a potem palnął taką perorę na temat szkodliwości nielegalnych używek, że sam Mycroft był pod wrażeniem. Miał wszystko nagrane, oczywiście, materiał z kamery pokazywał wyraźnie, jak Sherlock, zawsze arogancki i zarozumiały, kulił się pod oskarżającymi, pełnymi oburzenia słowami detektywa inspektora. Coś o rzetelności zawodowej, o zakazie dostępu do miejsca zbrodni, kostnicy i archiwów Scotland Yardu. Mikrofon w kanciapie Molly był kiepski. Mycroft po tej scenie wymienił go na najlepszy, jaki mógł nielegalnie nabyć.

Sherlock zaczął swoją zwykłą ironiczną gadkę o ślepych inspektorach policji, którzy nawet nie wiedzą, ile razy dziennie są zdradzani. Lestrade zdzielił go przez gębę. Młodszy Holmes przysiadł na tyłku, Molly krzyknęła lekko i pobiegła po lód, a Mycroft zadecydował, że lubi inspektora detektywa Grega Lestrade i musi go bliżej poznać.

Sherlock nabzdyczył się, obraził i przez dobry miesiąc nie pojawiał się w Scotland Yardzie. Zaszyty w kamienicy zaprzyjaźnionej emerytki, którą uratował od męża wyzyskiwacza, młodszy Holmes dochodził do siebie. Bez narkotyków, bez papierosów, na nikotynowych plastrach. Widocznie Lestrade wdepnął Sherlockowi na ambicję. Dobrze, dobrze. Wtedy po raz pierwszy Mycroft odwiedził detektywa inspektora w jego gabinecie i udział z nim sobie miłą pogawędkę o swoim młodszym bracie.

Nie oczekiwał, że zrobi na detektywie inspektorze większe wrażenie. Lestrade w swojej nietypowej jak na zwykłego pracownika policji karierze zetknął się już z szarymi eminencjami i nauczył się widocznie, że nie można pokazywać im, co się o nich myśli. Dobrze.

- Witam, detektywie inspektorze Lestrade. Przybywam do pana w bardzo newralgicznej sprawie. Mianowicie chodzi o mojego brata i jego potencjalną współpracę z panem.-

Greg patrzył na Mycrofta nieprzeniknionym, kalkulującym spojrzeniem osobnika, który oglądał wiele trupów i wie, że czeka na niego drugie tyle.

- Sherlock. Tak. W czym mogę pomoc?-

- Chciałbym, aby dał pan mojemu genialnemu i nieznośnemu zarazem bratu szansę.-

Mógł okrasić swoją wypowiedź pogróżką, propozycją dużej sumy pieniędzy, obietnicą przywilejów. Mógł zastraszyć Grega albo go przekupić, ale coś mówiło mu, że Lestrade jest inny niż większość funkcjonariuszy policji, jakich znał. Mycroft był człowiekiem rozumu. Nie lubił słuchać swojego instynktu, ale też wiedział, że jego instynkt jest ponadprzeciętny i skoro odzywa się tak mocno, lepiej pójść za jego głosem.

Greg zmierzył Mycrofta uważnym spojrzeniem. Zmęczony, poszarzały na twarzy pracoholik, w źle dobranym do marynarki krawacie, trzydniowej koszuli i z plamką od kawy na rękawie. Nie był w domu od czterdziestu godzin z hakiem, nie jadł nic poza słodkimi bułkami z kafeterii i cukierkami kofeinowymi. I tylko oczy miał niezwykłe, jasnoniebieskie, przejrzyste, czujne. W jakiś sposób ożywiały one jego twarz i czyniły go jeszcze bardziej godnym zaufania niż wszystkie jego dyplomy, kursy i ukończone szkolenia razem wzięte. Mycroft odrobił swoją lekcję. Greg Lestrade był pracowitym, rzetelnym obywatelem klasy średniej, robiącym wszystko na czas albo z wyprzedzeniem. Z wyprzedzeniem robił kursy, wspinał się na kolejne szczeble kariery, na czas ożenił się i zaciągnął kredyt na domek, który będzie spłacał kolejne trzydzieści lat. Przygnębiająco zwyczajny, nużąco przeciętny.

Idealny do swojej roli.

Greg odchrząknął, wyrywając Mycrofta z jego toku myśli.

- Z przyjemnością będę gościł Sherlocka jako niezwiązanego doradcę podczas moich śledztw.- oznajmił zdecydowanym głosem i uśmiechnął się. Miał zaskakująco białe zęby i zaskakująco przyjemne zmarszczki mimiczne dookoła oczu. Mycroft, z niejaką niechęcią, poczuł do niego sympatię. Niebezpiecznie, niebezpiecznie.

- Słyszę w pańskim głosie niewypowiedziany warunek, panie Lestrade. Jakież to dictum przygotował pan dla mojego brata?-

Greg błysnął uśmiechem i pochylił się na swoim fotelu. Pod lewą połą marynarki miał plamkę od dżemu z pączka.

- Mój warunek jest taki, że Sherlock przychodzi na miejsca przestępstw trzeźwy, nie odurzony i w pełni świadomy. Nie będę go znowu holować przez pół miasta, słuchając pierdół o splocie materiału mojego płaszcza. Pański brat, panie Holmes, ma wspaniały umysł. Z chęcią przyjmę pomoc kogoś tak genialnego, ale narkomanów tolerować nie będę.-

- Sherlock nie jest narkomanem.-

- Jeszcze nie jest.- wtrącił płynnie Lestrade, nie wytracając rytmu. - Widziałem to wiele razy. Fascynacja, nie możność odparcia pokusy, samotność. Środek opowieści może się różnić, ale początki i końce są takie same.-

Greg miał rację. Mycroft uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Jest pan... bardzo spostrzegawczym człowiekiem, panie Lestrade.-

- Greg.- oznajmił Greg i wyciągnął rękę. - Obaj uprzątamy po Sherlocku i nie jest to najwdzięczniejsza robota. Myślę że możemy mówić sobie po imieniu.-

Mycroft przed długą chwilę patrzył na Lestrade, na jego zmęczoną twarz i zaczerwienione od niewyspania oczy. Ciekawy okaz, ten tutaj. Z drugiej strony Sherlock nie współpracowałby z pospolitym gryzipiórkiem, musiało być w Gregu coś, co uwidoczniało się podczas akcji, coś cennego i ukrytego podczas zwykłych, pracowniczych small talków.

Mycroft wstał i ujął wyciągniętą dłoń Grega. Mocny, pewny uścisk, duża, ciepła, sucha ręka o żylastych, twardych palcach.

- Mycroft.- wymruczał starszy Holmes z zadowoleniem konstatując, że Lestrade nie spuszcza wzroku tylko przygląda mu się jeszcze bardziej intensywnie, już wprost, bez ceregieli.

- Dopilnuję, żeby Sherlock nie doczekał przewidywanego przez ciebie końca, Greg.-

- Mam nadzieję. Powiem szczerze, przydaje się nam tutaj jego pomoc, ale jego dość... ekscentryczne zachowania ściągają niepotrzebną uwagę przełożonych. A ja jestem tylko detektywem inspektorem, nie szefem komisariatu.-

- A chce pan być szefem komisariatu?- zaciekawił się Mycroft, dając wyraźnie do zrozumienia, że może Grega szefem uczynić. Zajęłoby mu to może z dwa dni, niezbyt dobra prędkość, ale z aparatem administracyjnym policji zawsze były kłopoty...

Greg przewrócił oczyma i wepchnął dłonie w kieszenie spodni. Zmarszczył zabawnie nos.

- Na Boga, nie. Zatonąłbym w papierkowej robocie! Nie po to tyle lat się skrabałem, żeby teraz w makulaturze utknąć.-

Zamaskowana propozycja Mycrofta wzięta była za żart. Może tak było lepiej. Mycroft odchrząknął i pobawił się uchwytem parasola.

- Postaram się przemówić bratu do rozsądku. Będzie to trudne, ale wykonalne. Greg, twój oddział otrzyma oczywiście odpowiednie dofinansowanie, na nowy sprzęt i nowe etaty.-

Twarz Grega zmierzchła groźnie, dłonie w kieszeniach zwinęły się w pięści. Czujny, przewidujący. Już teraz jest dowódcą i szefem, niezależnie od pozycji, doszedł do nagłego wniosku Mycroft. Lestrade zacisnął usta w twardą, nieustępliwą kreskę.

- Niczego nie chcemy.-

- Och.- odpowiedział nie kryjąc zawodu Mycroft. - Czemu nie pozwala pan... czemu nie pozwalasz sobie pomóc, Greg? Przecież wyświadczasz mi przysługę, zajmując genialny umysł mojego brata czymś innym niż narkotyczne odurzenie. Proszę, pozwól mi się zrewanżować.-

- Nie chcę znienacka zostać dłużnikiem.- odparł uprzejmie Greg, ale jego oczy pozostały poważne. - Twój brat jak nie ma co robić, siedzi w kostnicy i w ramach wytracania czasu prowadzi z Molly Hooper sekcje zwłok ofiar wypadków samochodowych. Zgaduje po nich marki samochodów. Wystarczy mi rewanż, który zakłada, że chociaż trochę przemówisz do rozsądku swojemu bratu, Mycroft.-

Było coś zabawnego w rozmowie z tym małym, szarym policjantem, jak równy z równym. Mycroft mógł go zgnieść jak mrówkę na co najmniej cztery sposoby, fizycznie i ekonomicznie, a mimo to fakt, że Greg wychodził z otwartą przyłbicą, jak wojownik, pewny siebie dowódca, odpowiedzialny za wielu więc patrzący bez lęku na zagrożenia... W przyszłość.

Było w tym coś ujmującego. Lestrade nie nawykł do cofania się, do ukrywania swoich intencji. Był otwarty na wszelkie lustracje, ufając głupio w system, który uchroni go od złego, jeżeli tylko zachowa swoją krystaliczną duszę czystą. Ludzi takich jak Lestrade było jak na lekarstwo i dlatego większość państw funkcjonowała za pomocą polityków-krzykaczy i ukrytych lalkarzy, pociągających za sznurki. Łatwiej było zastraszyć i przekupić parę ludzi, aby uzyskać odpowiednie uprawnienia, niż poszukiwać jednego sensownego człowieka, który pomoże ci, ponieważ widzi sens twoich działań. Sens poza moralnością pojedynczego ludzkiego istnienia, sens wynikający z mniejszego zła. Ludzie byli próżni, chciwi i zwykle krótkowzroczni, a na dodatek lubili fechtować wielkimi hasłami w stylu - miłość, równość, braterstwo.-

Lestrade nie był ani chciwym hipokrytą ani próżnym moralistą. Lestrade był tylko krótkowzroczny.

Mycroft polubił go i postanowił uraczyć go swoją szczodrobliwością. Stopniowo. Greg jawił się jako człowiek, który odeprze czołowy atak, ale w dokładnie skonstruowaną pułapkę może wejść. Idealnie. Mycroft nigdy nie był dobry w szarżowaniu na wroga, osobiście wolał zasadzki i intrygi. Frontalne ataki zawsze pozostawiał Sherlockowi, niech trochę energii wytraci i przestanie być upierdliwym genialnym obibokiem.

- Prędzej czy później przyjmiesz moją propozycję, Greg. Poczekam.-

- Tego się właśnie obawiałem.- uśmiechnął się Lestrade ze znużeniem. Wyglądał, jakby wypił o jedną kawę za dużo. - Holmes młodszy i Holmes starszy. Jesteście do siebie zadziwiająco podobni.-

- Och z pewnością jestem bardziej układny i przyjemniejszy w obyciu niż Sherlock.- oburzył się teatralnie Mycroft na co Greg przewrócił oczyma.

- I skromny na dodatek.-

Mycroft zawahał się, ale intuicja podpowiadała, żeby nie puszczać Grega Lestrade z sieci tak wcześnie. Umowę trzeba było przypieczętować. Prawdopodobieństwo, że Sherlock zacznie na stałe współpracować ze Scotland Yardem jako nieoficjalny detektyw konsultant było dość wysokie. Genialny czy nie, młodszy Holmes potrzebował w policji kogoś przytomnego na umyśle i twardo stąpającego po ziemi, kogoś, kto stanie po jego stronie...

- Czy mogę cię zaprosić na obiad, Greg?- zapytał Lestrade, usiłując brzmieć przyjacielsko i zapewne zawodząc, ponieważ mina Grega z lekko rozbawionej stała się wprost podejrzliwa i chłodna.

- Jestem zajęty.-

Mycroft potrafił rozpoznać kurtuazyjne - pieprz się- , jeżeli się na nie akuratnie natknął. Z gładkim uśmiechem, nie wytracając impetu wstał i wygłosił ironiczną pochwałę wystroju wnętrz biur oficerów na płacy państwowej. Greg, ukazując więcej inteligencji niż wskazywałaby na to jego kilkudniowa koszula, od razu chwycił metaforę.

- Spokojnie. Zajmę się Sherlockiem.-

Mycroft miał wrażenie, że jego uśmiech rozciąga mu z trzaskiem skórę twarzy.

- Dziękuję. Do zobaczenia detektywie inspektorze Lestrade.-

Rozstał się z Gregiem w milczącym porozumieniu i był zadowolony ze spotkania na tyle, że pozwolił sobie na wolny wieczór. Siedział w fotelu przy oknie w Diogenesie i wpatrywał się w zachodzące powoli nad Londynem słońce. Czuł w sobie wielki, nieruchomy spokój i bym niemal pewny, że za chwilę stanie się coś strasznego, coś co poruszy cały świat i wepchnie go z powrotem w bezlitosny ruch.

Nic się takiego nie stało.

*

Sherlock nie od razu uścisnął sobie rączki z Gregiem. Obrażony i nadęty trwał jeszcze bezczynnie na Baker Street dobre parę tygodni. Mycroft nie ingerował, Greg też nie. Obserwowali i czekali, sporadycznie wymieniając się smsami. Lestrade nadspodziewanie spokojnie przyjął do wiadomości fakt, że starszy Holmes ma dostęp do całej sieci kamer nadzoru w Londynie i posiada każdy numer komórki, jaki sobie zamarzy.

Pierwszy sms Lestrade wysłał do Mycrofta, gdy ten miał spotkanie z ministrem spraw zagranicznych i rozważał dalszy udział w amerykańskich wojnach o ropę. Kwestia strajkującej Grecji i Hiszpanii właśnie zbierającej siły na strajk także została poruszona. Minister nie był zbyt szczęśliwy, gdy komórka Mycrofta zawirowała z jego kieszeni, ale nic nie powiedział. I nic nie mógł powiedzieć. Mycroft był osobą, której nie stać było na wyłączenie multimediów nawet podczas ważnych spotkań. Od tego zależały losy państwa. Mycroft i przez osmozę także Anthea byli nieustannie online.

Mycroft przeprosił, zaproponował ministrowi kolejnego czekoladowego biszkopcika i przeczytał smsa.

Hej. Sherlock właśnie wylądował na intensywnej terapii. Mam wszystko pod kontrolą. GregLestrade

Mycroft przez długą chwilę wpatrywał się w smsa. Jego mina była widocznie dość marsowa, bo minister zapytał pół szeptem, czy do odpowiedni moment na ich konwersację, ponieważ on będzie w Londynie do jutra i mogą się spotkać później.

- Nie, nie ma takiej potrzeby.- odpowiedział z gracją Mycroft i uśmiechnął się do ministra. - Może jeszcze herbaty?-

Czemu Lestrade pisał smsa, skoro wszytko ma pod kontrolą? Spokojnie. Po pierwsze, skąd Lestrade ma ten numer, po drugie, cokolwiek stało się z Sherlockiem Lestrade nie proszony, z dobroci serca najwyraźniej zajął się młodszym Holmesem tak, jak zwykle robił to Holmes starszy.

Skąd masz ten numer Greg?MH

Sherlock mi dał. Prosił, abyś przywiózł mu torbę szpitalną, ma ze sobą tylko płaszcz. St Bart, drugie piętro, budynek C.
Szybka odpowiedź. Dobrze, minister jadł już trzeciego biszkopcika i zamawiał właśnie kolejny imbryk herbaty. Sherlock prędzej by sobie łapę odgryzł, niż otwarcie poprosił o coś Mycrofta. Lestrade układał zdania, Lestrade wysyłał wiadomości. Wniosek, Sherlock jest nieprzytomny, ale zdołał podać numer kontaktowy do swojego brata, zanim stracił przytomność. Lestrade się nim zajmował, przypilnuje go jeszcze pół godzinki, zanim Mycroft nie skończy spotkania i nie podjedzie do St. Bart.

Sherlock nastąpił na odcisk bossa mafii przemytniczej, pracującej w dokach londyńskich i salwował się ucieczką, na koniec skacząc z mostu prosto w listopadową Tamizę. Hipotermia, lekkie wstrząśnienie mózgu, wyłamany nadgarstek. Cudem nie uszkodził się poważniej. Lestrade, który razem z Andersonem i Donovan uczestniczyli w inwigilacji okolic doków wkroczyli do akcji i ujęli kilku pomniejszych uczestników mafii. Greg wyłowił Sherlocka. Wydawało się, że nadciąganie z pomocą pokręconym, pogubionym ludziom przychodzi mu naturalnie. Być może miał w rodzinie taki przypadek, a być może po prostu był tak popaprany jak wszyscy domorośli, praworządni policjanci z misją.

- Bardzo dziękuję detektywie inspektorze Lestrade.-

Mycroft pojawił się w izolatce, w której położono Sherlocka z torbą niezbędników szpitalnych i kompletem piżam na zmianę. Minister spraw zagranicznych zadowolony pojechał do hotelu po owocnych negocjacjach i paczce czekoladowych biszkopcików. Kilka telefonów i email od Anthei i sprawa małego wypadku Sherlocka stała się jasna. Trzeba będzie wynaleźć sposób odwdzięczenia się Gregowi w dwójnasób.

Sherlock leżał zapakowany w szpitalnym łóżku i wyglądał niezwykle krucho pośród wykrochmalonych do granic możliwości prześcieradeł. Lestrade siedział przy nim, w podkoszulku i koszmarnych, spranych spodniach od piżamy zapewne jakiegoś zagubionego kompletu szpitalnego. A więc żona z torbą dla Grega nie dotarła. Szczęśliwie Mycroft odgadł i to, i przywiózł też zmianę ubrań dla detektywa inspektora.

- Nie ma za co dziękować. Zrobiłbym to dla każdego.- oznajmił Lestrade, jego twarz dziwnie blada, jego duże, mocne, żylaste dłonie złożone na podołku. - Sherlock czy nie, nikt nie zasługuje, żeby odmaczać tyłek w Tamizie i czekać na przybycie ambulansu.-

Niezręczna cisza. Mycroft stał przy łóżku Sherlocka i wpatrywał się w Grega. Nikt nie zasługuje, aby wiernie czekać na kogoś, kto nie przyjdzie. Nikt nie zasługuje, żeby nie móc dodzwonić się do żony, że potrzebuje pomocy i je...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin